Tysiąc lat w piekle

Wieczną wojnę przeczytałem po raz pierwszy, kiedy wyszło polskie wydanie, czyli ładne 20 lat temu. Tak, mnie też przeraża czasem taki szmat czasu. Z zainteresowaniem przyjąłem informację, że ma pojawić się re-edycja i kiedy w końcu się pojawiła, nabyłem niezwłocznie.

Muszę przyznać, że od strony edytorskiej nic wydaniu Egmontowemu nie brakuje – dobry papier, przyzwoity druk, który nie nosi na sobie piętna lat 80-tych, przyjazna oprawa, a w związku z faktem, że nie wszyscy uważają, że dobry komiks musi być oprawiony w marmur i skórę nieochrzczonych niemowląt – także cena, mimo, że komiks jest kosmiczny, bynajmniej nie z kosmosu. I nawet zmniejszenie formatu nie było dla mnie dyskomfortem, bo chociaż Van Oppen ma dość szczegółową i dokładna kreskę, to wraz ze wzrostem jakości poligraficznej wzrosła czytelność komiksu.

W zasadzie zabrakło mi jedynie pierwotnych okładek z Aire Libre, które wg mnie biją na głowę tę nową, specjalnie narysowaną do tego wydania. Zdaję sobie sprawę, że polskie wydanie jest zgodne z re-edycją francuskiego integrala pod tym względem, ale brak mi tych okładek, szczególnie, że w polskim wydaniu druga i trzecia zostały zastapione jakimiś chorymi koszmarkami z cycatymi lalkami dzierżącymi spluwy.

No i mam kilka uwag do tłumaczenia, ale o tym za chwilę.

ww_1

Sama Wieczna Wojna powstała na podstawie wietnamskich przeżyć Haldemana. Jak każde dzieło „człowieka z wewnątrz” jest obarczona subiektywnością spojrzenia. Ponieważ także Haldeman miał za sobą raczej nieduże doświadczenie literackie, jest w niej także kilka błędów merytorycznych.

Nie mówię tu bynajmniej o skokach kollapsarowych, bo akurat zawieszenie niewiary w przypadku science-fiction jest niestety często wymagane. Tym, co niedomaga są niektóre pomysły dotyczące samej armii, społeczeństwa, socjologii wydarzeń.

Przede wszystkim, a mówię to z doświadczenia, bo chociaż nie walczyłem czynnie w żadnym konflikcie, to odbyłem pełną, roczną (bez jednego tygodnia) służbę w wojskach lądowych Sił Zbrojnych RP. I powiem wam jedno – szkolenie, szczególnie szkolenie jednostek nieprzeciętnych (sam miałem nieszczęście kończyć szkołę podoficerską) to prawdziwa dziwka. Jednak nigdy, przenigdy, żadna armia nie zdecyduje się na takie zaprogramowanie szkolenia, aby jeszcze przed wyruszeniem do boju zabić połowę rekrutów. Oczywiście, trening komandosów potrafi być wyczerpujący, tak fizycznie, jak psychicznie, potrafi być okrutny, nielogiczny, idiotyczny, ale pojedynczy żołnierz wysoce wykwalifikowany to nie jest typowe mięso armatnie po 6 tygodniach szkolenia unitarnego, które można spokojnie odhaczyć w rubryce straty.

Szczerze wątpię, żeby Armia Eksploracyjna Narodów Zjednoczonych faktycznie chciała pozabijać swoich najlepszych ludzi już na etapie szkółki. Być może w komiksie nie rzuca się to tak bardzo w oczy – poza wypadkami, które są nie do uniknięcia oraz celowym, zimnym atakiem na bazę, w który wkalkulowano straty ludzkie – mało tam jest takich kwiatków. W książce można doszukać się ich sporo więcej.

Opisy świata „po powrocie” w zasadzie nie są niczym nowym. Haldeman najwyraźniej opisał własne doznania – wrócił przecież do kraju, w którym wojna budziła jedynie irytację społeczeństwa i każdy miał go masywnie w dupie. W tym kontekście łatwo zrozumieć uczucia Mandella – wyobcowanie, rozgoryczenie, brak kontaktu z nową rzeczywistością. Przedstawiona wizja świata nie jest ani specjalnie słaba, ani specjalnie odkrywcza. Wpasowuje się idealnie w konwencję. Chociaż, w miarę upływu czasu, mam wrażenie, że ludzkość ewoluowałaby bardziej – porównajmy nasz obecny świat ze światem z X wieku –  takiego skoku dokonali komandosi AENZ od rajdu na Alephie do powrotu na Stargate. Prawdopodobnie ta baza, to był ostatni wycinek rzeczywistości, który jako tako miał szansę pasować do ich pamięci. Świetnie podobne mechanizmy wyobcowania i oderwania opisał kiedyś John Varley w opowiadaniu Spychacz.

Z militarnego punktu widzenia trudno zarzucić coś Wiecznej Wojnie – wszelkie możliwe absurdy, techniki manipulacji i inne zaskakujące być może wydarzenia są w każdej armii świata chlebem powszednim. Nie bez powodu większość rekrutów tuż „za bramą” słyszy jako pierwsze słynne zdanie „Skończyła się logika. Zaczęło się wojsko”.Proste, soczyste zdanie „Nie tracą czasu, skurwiele” idealnie oddaje zasady funkcjonowania sił zbrojnych w każdej formacji – zimna, żelazna, bezrefleksyjna machina, mająca cel, który uświęca środki.

Konflikt jako taki ukazany jest barwnie i w sposób wciągający, mimo dość wiernego oddania mechanizmów wojennych, które ze swej natury są nudne, miałkie i bezmyślne. Nie ma w wojnie, nie ma w walce romantyzmu, bohaterstwa czy podniosłości, jest tylko tępa powtarzalność organicznych robotów do zabijania.

Trzeba przyznać, że mimo wszystko, udało się Haldemanowi przekuć swoje dość traumatyczne doświadczenia na fikcję literacką sprawnie i ciekawie. Zbeletryzowane i przefiltrowane przez bystry umysł, nie przypominają w niczym ani pogardzanej przez krytykę powieści Na Zachodzie bez zmian Remarque’a, ani popularnych „za komuny” tomików paradokumentalnych „z tygrysem”. Wieczna Wojna to opowieść z krwi i kości, opowieść o samotności i małości człowieka w obliczu totalnej zagłady wszystkiego, co zna. Opowieść o tym, że każda wojna przynosi jedynie szkody (co za odkrywczość, na boga!). To wreszcie doskonała, klasyczna już, historia science-fiction z całym przemyślanym i starannie dobranym sztafażem należnym temu gatunkowi. I co najważniejsze, prócz „przeskoczenia” kilku dat (no, chyba, że w 1997 odkryto sposób na salta kollapsarowe, a ja nie wiem, ale wątpię) – powieść, która nie pokryła się patyną, nie stała się śmieszna.

Chociaż happy end. No wiecie…

ww_2

Sądzę, że ogromny i nie do przecenienia wkład w jakość ostatecznego dzieła komiksowego miał Marvano. Skróty poczynione w historii w stosunku do książki powodują, że lektura zyskuje większą lekkość, staje się bardziej czytelna, bardziej przyswajalna. Doskonałe projekty broni, sprzętu i przedmiotów nadaję grafice charakteru. Można spierać się przy przedstawionych obrazach Ziemi czy dość mały zróżnicowaniu pustynnych krajobrazów planet przejściowych, ale nie o to w tym komiksie chodziło.

Trzeba przyznać, że jak na początkującego wtedy grafika Mark dał prawdziwy popis. Być może czuł dodatkową presję związaną z faktem, że w zasadzie debiutował tym komiksem w bardzo ówcześnie prestiżowej i stawiającej wysoko poprzeczkę serii Aire Libre. Nie do przecenienia jest też wkład Marchanda – kolory stonowane, idealnie dobrane do wyrazistej kreski Van Oppena, inteligentne, przemyślane.

Jeżeli ktoś nie czytał poprzedniego wydania Wiecznej Wojny, to powinien to czym prędzej nadrobić.

No i dochodzimy do zapowiedzianego na początku wątku, czyli tłumaczenia. Na początku przyznam, że jest znacząco lepsze, niż w pierwszym wydaniu i muszę pochwalić pracę tłumacza. Zgodnie z informacją od Krzysztofa Uliszewskiego większość różnic w tłumaczeniu wynika z oparcia się na wydaniu amerykańskim, zamiast na francuskim. Stąd na przykład obecny w wydaniu Komiksu i w książce Charon zamienia się w Cerberusa. Są to zmiany, które mnie zaskoczyły, ale są one debrze uzasadnione. Dobrze też, że w rajdzie na Alephie wreszcie sugestia hipnotyczna załączana jest, jak w oryginale, wierszem (dość znanym, szczególnie, jeśli ktoś ma za sobą dwa lata zajęć z literatury brytyjskiej), a nie jakimś straszliwym bełkotem wprowadzonym w wydaniu francuskim. Poprawione zostały także niektóre szczegóły techniczne oraz jest wreszcie kilka małych dymków, które w pierwszym wydaniu były puste.

Za to nie mogłem przeboleć Bykarian. Po prostu nie mogłem – brzmi to jak „wikary” albo „wegetarianie”. Uzasadnienie takiej a nie innej decyzji tłumacz podaje dość mocne, chociaż można się z nim w tej kwestii spierać.

Czemu więc Bykarianie?

A dlaczego nie? Tutaj mieliśmy (ja i redakcja) prawdziwy problem. Bo przecież w pierwszym wydaniu z Fantastyki mamy Bykrian, a w polskim przekładzie „Wiecznej Wojny” mamy Tauran. Ale w egmontowskiej „Wiecznej Wolności” tłumaczka użyła formy „Bykarianie”, stąd też doszliśmy do wniosku (mea cupla, przyznaję), żeby zachować ciągłość nomenklatury wydawniczej i nie zmieniać nazwy tej rasy przez szacunek dla czytelników, którzy posiadają „Wieczną Wolność”. Większość optowała za Tauranami, moje argumenty przeważyły jednak szalę. No i mamy Bykarian. (Krzysztof Uliszewski w korespondencji emailowej; cytat za zgodą autora)

Zgadzam się z odrzuceniem Taurańczyków z wydania powieściowego. Rozumiem też uzasadnienie, ale serce, serce głupie, kołaczące, sentymentalne – woła gromkim głosem o Bykrian. Co się człowiek za młodu naczytał, to mu jednak zostaje.

Zwraca też uwagę częstsze chyba użycie wulgaryzmów, z którym w zupełności się zgadzam – język koszar to rynsztok, gromkie kurwy z ust poruczników to standard, joby lecące na rekrutów to nieodłączna część szkolenia, a małe, zamknięte społeczności sprzyjają rozluźnieniu konwenansu. Pozwolę sobie jednak spunktować jeden błąd, mały, ale ciekawy.

„Jebać się” – woła oficer do rekrutów. „Jebać  się, sir” – zgodnie odkrzykują rzeczeni.

Oj, panie Krzysztofie, w wojsku pan nie był? Zasady zwracania się do siebie żołnierzy w sytuacjach oficjalnych są dość ustandardyzowane. Warto było w tej sprawie przyjąć wariant armii polskiej i rzutować go na tłumaczenie. Otóż (nie wiem, jak w Marynarce Wojennej, być może tam mówią „Słodki mój misiu, po oceanach pływający”) w Wojskach Lądowych mówi się do innego żołnierza albo per wy, albo per „Panie stopień”.

– Podejdźcie tu, kapralu!
– Tak jest, panie poruczniku!

Kadeci powinni więc odkrzyknąć „Jebcie się, sir”, względnie (i tu rozumiem, że to brzmiało by długo, rozwlekle i niezręcznie) „Niech pan się jebie, sir”.

To tyle w kwestii mojego osobistego językowego wymądrzania.

Czytać Wieczną Wojnę, kupować i czytać, zanim Death zgromadzi 10 przypadkowych duplikatów, aby potem, prawem wolnego rynku, skorzystać na gapiostwie coponiektórych i coponiekątnych, jak mawiał mój malowniczy wykładowca od epistemologii, profesor zwyczajny, pan Kasia. Trzykrotny zawałowiec i rozwodnik.

ww_okladkaWieczna wojna
Scenariusz: Joe Haldeman
Rysunki: Marvano
Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski
Liczba stron: 168
Format: 19×26 cm
Okładka: miękka, kolorowa, ze skrzydełkami
Cena: 49 zł

Wydawca polski: Egmont

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

7 komentarzy

  1. Bulbin pisze:

    Łza się w oku kręci. Mam wrażenie że ten komiks wywarł niezatarte piętno na mojej osobowości :0 … Bo to był pierwszy jaki przeczytałem. Zaraz po tym, jak tylko nauczyłem się czytać; i do dziś mam wrażenie, że to najlepszy komiks świata. No, dobrze — Bilal dorównuje.

    Nie miałem zielonego pojęcia, że zrobili reedycję. Nowa okładka faktycznie wypada trochę dziwnie (zbyt bajkowo jakby?), ale za to wszystko jest w całości (a nie w trzech rozpadających się zeszytach, jak u mnie); zresztą, posiadam wydanie,w którym na dodatek okładka drugiej części jest, jak to się mówi, z dupy wzięta… Więc lepsze chyba to. Kupując reedycję zwiększa się prawdopodobieństwo, że komiks dotrwa w pozwalającej na czytanie go kondycji do dnia w którym zechcą przeczytać go moje dzieci ;).

  2. au pisze:

    rzadko mi się zdarza, ale książki nie dałem rady przebrnąć. komiks jest lepszy. dużo.

    ten motyw z ludźmi ginącymi w trakcie szkolenia to jest jakiś powracający koszmarek opowieści wojennych. nie wiem, może standardy szkoleń były kiedyś inne, ale masz to i w Full metal Jacket, i w Kawalerii kosmosu (przynajmniej w filmie było), i w Jarheadzie (książki też nie czytałem, ale w filmie koleś ginie idiotycznie. natomiast kretyńska scena szkolenia z użyciem sprzętu do paintballu przypomina mi tę z Wiecznej wojny, gdzie używali jakichś dziwnych laserów)- a za to fajnie rozegranie jest w serialu The Unit, bo zupełnie inaczej…

    a happy end? uwielbiam happy endy.

  3. timof pisze:

    a co z charonem?

  4. Avatar photo godai pisze:

    „Zgodnie z informacją od Krzysztofa Uliszewskiego większość różnic w tłumaczeniu wynika z oparcia się na wydaniu amerykańskim, zamiast na francuskim. Stąd na przykład obecny w wydaniu Komiksu i w książce Charon zamienia się w Cerberusa. ”

    Zasadniczo to ;)

  1. 2012.11.25

    […] sensowe, chociaż nowe tłumaczenie wywołało poruszenie. Nawet miałem o tym tłumaczeniu fajny wpis z uwagami tłumacza.  Ale dziś nie o tym, tylko o redakcji, czy raczej jej […]

  2. 2017.07.17

    […] Na koniec jeszcze jedna sprawa, czyli polskie wydanie. Jest ładne, twarda oprawa i w ogóle, ale niestety zabrakło dokładniejszej korekty. Literówki pojawiają się kilkunastokrotnie w całym, nie tak znów przecież długim tekście, są też problemy redakcyjne –  „Us-amrika” pisana chyba na trzy różne sposoby, a nie jest to jedyne potknięcie. Drugą, osobną sprawą jest tłumaczenie autorstwa Krzyśka Sokołowskiego. W zasadzie nie mam mu nic do zarzucenia – wydaje się być idealnie przezroczyste, sprawne warsztatowo, nawet momentami widać pewien osobisty rys. Jest jednak coś, na co zwróciłem uwagę od razu – nazwy miejsc, miast, krajów, kontynentów. W oryginale są to często homofony lub wyrazy bardzo podobne do pierwotnych nazw tych miejsc: Rome – Roum, Paris – Perris itd. Wszystkie te elementy nie uległy spolszczeniu, chociaż ich oryginały, ich podstawy, posiadają polskie odpowiedniki. Mamy więc wprowadzony przez tłumacza obcy element, którego w oryginale nie było. Gdzie mieliśmy swojsko brzmiące dla czytelnika anglojęzycznego wspomniane Roum czy Perris, dla polskiego odbiorcy są to dziwne, anglosaskie słowa, które owszem, tym znającym language, kojarzą się łatwo, ale zaburza to rytm i atmosferę tekstu. Szczególnie, że podlegają dość specyficznej miejscami odmianie, inspirowanej polskimi odpowiednikami. Ja bym spolszczał. Ale ja w ogóle dziwne mam podejście do tłumaczeń i lubię się czepiać, czemu dawałem już wyraz. […]

  3. 2019.04.29

    […] sensowe, chociaż nowe tłumaczenie wywołało poruszenie. Nawet miałem o tym tłumaczeniu fajny wpis z uwagami tłumacza.  Ale dziś nie o tym, tylko o redakcji, czy raczej jej […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *