Rozdział 13 – Skończony dureń

Siedzieli przy ogniu w niewielkiej jaskini przy półce skalnej. Noc była wyjątkowo chłodna, ale na ich szczęście zaopatrzyli się w futra dzięki młodemu Tomowi. Zarzucili je na plecy i wpatrywali się w trzaskające drewno. Od momentu rozpoczęcia obozowania nie odezwali się do siebie ani słowem.

Gobby wstał i wyprostował się mocno a stare kości trzasnęły wyraźnie. Podszedł na skraj urwiska i obserwował skąpaną w nocy okolicę. Powietrze było mroźne i zapewniało idealną widoczność. U stóp wzgórza leżało zaciszne miasteczko Rawlins. Przeszło tysiąc dusz spało spokojnie we własnych łóżkach pod nim a Lucky po raz kolejny orientował się, jak bardzo brakowało mu swojego własnego kąta.

Jeszcze nie tak dawno miał okazję raczyć się ciepłym śniadaniem w towarzystwie swoich przyjaciół i po całym dniu pracy wracał do takiego właśnie łóżka.

Plan był idealny. Jak zwykle z resztą, co wypomniał mu już José, wszystko poszło nie tak. Miał ruszyć w ostatnią, szybką podróż na zachód i dotrzeć do Salt Lake City. Teraz jednak wszyscy w promieniu wielu mil wiedzieli, że Gobby Lucky Willson rzekomo zebrał nową zgraję pachołków i zaatakował pociąg posyłając do piachu oddział żołnierzy. Nie to było jednak najgorsze. Armia traciła i zyskiwała ludzi, byli do tego poniekąd przyzwyczajeni. Ale zabójstwo cywilów, z których wielu było zapewne częścią ważnych rodzin zachodnich nie przysporzyło mu przyjaciół. No i zdemolowanie lokomotywy. Wcale nie zdziwiłby się, gdyby kwota za jego głowę podwoiła się i osiągnęła dziesięć tysięcy dolarów.

Wiele rzeczy stanęło pod znakiem zapytania. Próba przebicia się na zachód obarczona była wielkim ryzykiem niepowodzenia. Jakby tego było mało wieści na pewno dotrą do Utah. Zakup ziemi w tamtym stanie był w takim razie niemożliwy. Union Pacific miało oddziały i wpływy we wszystkich stanach. Poza agentami federalnymi i łowcami nagród teraz ścigała go cała pieprzona Ameryka.

Po raz pierwszy od wielu lat rozważał wyjście ostateczne. Spojrzał w ciemność przepaści pod jego stopami i zreflektował się od razu.

– Przesrane, prawda dziadku? – zapytał José podchodząc bliżej i poprawiając futro. Owinął się nim szczelnie na tyle, na ile było to możliwe.

– Tak. Przesrane – potwierdził Lucky wpatrując się w światła Rawlins majaczące w oddali. – Wiesz, powinieneś odjechać przyjacielu – powiedział kładąc mu dłoń na ramieniu. – Mnie już nie uratuje nawet cała tamta pieprzona kopalnia złota. Teraz dopiero wszyscy rzucą się za mną i podejrzewam, że nawet nie będą mnie wieszać. Zastrzelą na miejscu jak psa i tak zakończy się historia dziadka Gobby’ego Willsona. Najstarszego kryminalisty Gór Skalistych.

– Nie ma wyjścia? – zapytał José nie patrząc na rozmówcę.

– Nie ma. A przynajmniej ja go nie widzę.

– A ten dom, który chciałeś kupić? Gdzie on jest?

– Na zachodzie. Na południe od miasteczka Green River. Łatwo się tam dostać. Do miasteczka można dojechać pociągiem, dalej podróżujesz na południe. Mijasz Chimney Rock i trzymasz się rzeki Green. Wspinasz się pod górę i gdzieś tam, obok wielkiego pagórka ze stromym klifem znajduje się chatka na brzegu niewielkiego jeziorka. Wspaniałe miejsce, mówię ci.

José zamyślił się. Wiedział wiele o przyjacielu, ale ten nigdy nie wspominał o podróży tak daleko na zachód.

– Byłeś tam już? – zapytał w końcu przełamując ciszę.

– Nie. Nie byłem tam nigdy – odpowiedział Lucky nadal wpatrując się w gwiazdy na niebie.

– Skąd zatem wiesz o tym wszystkim, dziadku? Skąd wiesz, że domek tam jest?

– Znałem pewnego podróżnika. Opowiadał mi o swoich wędrówkach w tamte okolice. Po drugiej stronie gór na południu jest rezerwat Indian, którzy nie niepokoją nikogo a jednocześnie bronią dostępu. Miejsce idealne by zaszyć się i doczekać końca swoich dni. Kupiłem tę ziemię od niego. Dawno temu.

José zgłupiał. Jeszcze niedawno Gobby opowiadał o konieczności odwiedzenia Salt Lace City w celu zakupu ziemi. Poczuł się oszukany. Zmarszczył brwi.

– Wiem o czym myślisz. Nie mam żadnego dokumentu, bo przepadł wraz z moim pierwszym koniem. Przy spotkaniu z Buffalo Done’a. Więc chciałem odwiedzić departament do spraw ziemi, żeby uzyskać kopię. Sam nie wiem na co liczyłem – rozłożył bezradnie ręce. – Jeśli plan by się nie powiódł, kupiłbym inny kawałek. Przecież mamy złoto – staruszek wyraźnie zmarniał i skurczył się w sobie. Po jego twarzy przebiegło zmęczenie i dopiero teraz widać było wyraźnie ile ma lat i jaki ciężar dźwiga na swoich barkach.

– Skoro nie mamy już nic do stracenia, jedźmy tam. Zaszyjmy się, przeczekajmy przynajmniej zimę. Później ruszymy na południe. W Meksyku nikt nie będzie cię o nic pytał.

Gobby kręcił przecząco głową a przyjaciel kontynuował:

– Pojedziemy nad morze, kupię kawałek ziemi i będziemy popijać rum i opalać się na plażach pod palmami. Nie powiesz mi chyba, gringo, że nie podoba ci się taka wizja? – José uśmiechał się zupełnie tak, jakby już przekroczyli południową granicę stanów.

– Podoba mi się. Jest tak cholernie nierealna, że nie ma prawa się nie podobać.

Stali tak w milczeniu jeszcze przez chwilę po czym wrócili do ogniska. José dorzucił drew i wyciągnął kawałek solonego mięsa. Nadział je na ostrugany kij i piekł przez chwilę. Nie spali tej nocy, bowiem do późnych godzin usiłowali przejechać jak najwięcej mil. Wraz z nastaniem świtu musieli się spodziewać pospolitego ruszenia z Saratogi, Fortu Steele oraz sąsiedniego Rawlins. Za każdym razem, kiedy tylko przyglądał się górom na wschodzie, jego ciało przeszywał zimny dreszcz. To stamtąd wstanie słońce, które spuści harty ze smyczy.

– Może, gdyby spróbować się przebić przez Bridgers Pass a później pojechać wzdłuż granicy stanów aż do trójstyku? – zaryzykował Gobby. – Wtedy mielibyśmy szanse. Będą nas szukać w okolicy stacji, maksymalnie do pięćdziesięciu mil w radiusie. Myślę, że spróbują znaleźć kryjówkę gangu zamiast gonić za nami na oślep.

– I takie podejście mi się podoba dużo bardziej, staruszku – zaśmiał się José i poklepał Lucky’ego po plecach.

Nie pytając o nic więcej wstał i zaczął pakować ich niewielki dobytek i siodłać konie. Nie minęło dziesięć minut a byli już gotowi do drogi. Postanowili, że zostawią ognisko. Dorzucili nawet kilka brewion. Kiedy ludzie zaczną budzić się ze snu i szykować na poszukiwania zbiegów, wtedy stracą trochę czasu na wspinaczkę do ogniska.

Przełęcz Bridgers Pass była jednym z najważniejszych punktów przeprawowych przez hrabstwo Sweetwater, przynajmniej do czasu poprowadzenia torów kolejowych przez Union Pacific. To tędy przepędzano bydło na południe i z powrotem, tutaj wielokrotnie podejmowano próby osadnictwa, ale co najważniejsze, te tereny były zamieszkiwane niegdyś przez autochtonów. Obfite w zwierzynę łowną, pełne strumieni z wieloma rybami a także spokojne pod względem pogodowym miejsce było niemalże idealne, jeśli wziąć pod uwagę chęć stałego zamieszkania.

Jeśli prześledzić szlaki migracyjne zwierzyny, możnaby osiąść w przesmyku i prowadzić spokojne życie polując zaledwie dwa razy w roku i susząc mięso. Na futra nadal był popyt, handel ćwiartkami dziczyzny pozwoliłby na zaspokojenie większości podstawowych potrzeb.

Jedynym minusem pozostania tutaj była cała pieprzona obława, która w tej chwili szukała staruszka w każdej norze na pograniczu Wyoming i Kolorado.

Wąską dolinę przecinały dziesiątki rzek i mniejszych strumyków. Większość nie sprawiała problemów, w trakcie przeprawy przez większe, szukali brodów. Na częściowo zarośniętych ścieżkach nie można było polegać. Kończyły się tak samo niespodziewanie, jak się zaczynały.

Tu i ówdzie trafiali na pozostałości wozów konnych, częściowo spróchniałych i zniszczonych. Przeleżały tu wiele lat stopniowo zapadając się w piach i rozpadając w pył. Nieliczne kępki traw wystawiały ostre źdźbła i stopniowo porastały pozostałości szlaków handlowych przechodzących przez przesmyk.

Zatrzymali się na postój niedaleko wielkiej skały, która wyglądała jak wbita pośrodku niczego przez jakiegoś zabłąkanego giganta. Wystawała ponad płaski krajobraz a niewielki strumień obmywał ją z trzech stron. Usiedli na słońcu chcąc pochwycić ostatnie ciepłe promienie. Nie dało się ukryć, że pogoda przestaje im dopisywać. Dopiero w południe z pyska koni i ust jeźdźców przestały wydobywać się kłębki pary.

Nie było czasu na rozpalanie ogniska. Musieli jak najszybciej oddalić się od epicentrum swojego ostatniego nieszczęścia. Siłą rzeczy przyzwyczaili się do wygód mieszkania na farmie Toma, więc ciężko było im na nowo przywyknąć do niewygód podróży. Na dyskomfort narzekał głównie Gobby, zrzucając wszystko na lumbago, stare kości, niewygodne siodło, miażdżącą genitalia bieliznę, za gorące futro i setki innych rzeczy, które tylko mógł na poczekaniu wymyślić.

– Powinieneś przestać się odzywać, dziadku – rzucił oschle José przerywając kolejną tyradę Lucky’ego. – Nie jest tak źle, jak opowiadasz.

– Proszę, głos rozsądku – warknął staruszek. – Wielkie dzięki za twoje porady.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – José podniósł się prostując plecy. Widać było, że ma powyżej uszu całej sytuacji. Nie przywykł do życia jakie prowadził Gobby. Większość planów Meksykanina była dokładnie przemyślana. Trzymał się ich do momentu, kiedy napadał go gniew. Rzadko jednak pozwalał swoim ludziom na odstępstwa. Odkąd natomiast spotkał swojego starego przyjaciela wszystko wzięło w łeb. Jego cały gang w taki czy inny sposób został uśmiercony a on sam stracił anonimowość i dołączył do grona poszukiwanych przestępców. Do tego wszystkiego ugrzązł z emerytowanym bandytą ściganym przez stróżów prawa całego południowego Wyoming.

– Chcę przez to powiedzieć – mruknął Lucky patrząc zgryźliwie na przyjaciela – że od czasu naszego spotkania nie robisz nic, żeby choć trochę ułożyć nam plan ucieczki.

José zamrugał z niedowierzania. Rozłożył szeroko ręce.

– Pan idealny! Mistrz genialnego planowania i cudownych zbiegów okoliczności – zadrwił patrząc w niebo. – Dzięki ci, Panie, żeś zesłał mi ten cud natury. Starego pierdołę i marudę, Gobby’ego Willsona!

– Przestań – warknął Lucky marszcząc brwi. Jednak José nie słuchał go i kontynuował monolog.

– Chodzące szczęście i promyk słońca! Wspaniale, że mogłem stracić ekipę i zgarnąć torbę złota! Cudownie, że nie będę miał gdzie ich wydać!

– Powiedziałem, przestań! – wrzasnął i zerwał się na równe nogi. Położył dłoń na kolbie rewolweru i spojrzał z ukosa na Meksykanina. Ten zrobił to samo.

– Trzeba było cię zostawić w Saratodze, stary durniu – warknął.

Gobby wyszarpnął broń z kabury i wycelował.

Huk wystrzału poniósł się po całej dolinie odbijając się zwielokrotnionym echem. Na twarzy Meksykanina wykwitło zaskoczenie. Wypuścił powietrze z płuc spojrzał z wyrzutem na Lucky’ego i padł na ziemię. Sztywniejące ciało wypuściło z siebie powietrze wzbijając chmurę pyłu.

Lucky patrzył z niedowierzaniem na lufę swojego rewolweru. Przerzucił wzrok na swojego towarzysza i znowu na broń. Wtedy padł drugi strzał a staruszek usłyszał tylko świst kuli obok swojego lewego ucha. Przeleciała w odległości kilku cali od głowy i zrykoszetowała o wysoki głaz.

Padł na ziemię jak rażony piorunem i zaczął się rozglądać nie podnosząc jednocześnie głowy. Nie osiągnął wiele, więc przetoczył się na plecy i wsparł na ramieniu. Drugą rękę dzierżącą pistolet wyciągnął przed siebie.

Zobaczył zbliżające się trzy postacie, z czego jedna dzierżyła w dłoniach karabin wyborowy. Piękna, nowoczesna i cholernie dokładna broń.

Zerwał się na równe nogi i przebiegł za głaz brodząc do połowy łydek w lodowatej wodzie strumienia. Kolejny strzał odbił się od kamienia. Jeszcze jeden przeorał ziemię dwie stopy od niego.

– Gobby Willson! To ty? – krzyknął ktoś skrzeczącym głosem. – Wyłaź z rękoma w górze!

– W zasadzie – odkrzyknął Lucky przysuwając się do krawędzi skały – najpierw należy zadać pytanie. Strzelanie to ewentualność!

Seria z kilku broni rykoszetowała wielokrotnie łupiąc głaz.

– To on, trzeba go zajść z dwóch stron. Walić w nogi, najwięcej wart jest żywy.

Gobby usłyszał dokładnie cichy, basowy głos jednego z napastników. Zdziwił się, bo nie miał żadnego planu. Jak nigdy w życiu jego głowa świeciła pustką i nie mógł w żaden sposób wymyślić żadnego stosownego sposobu na poradzenie sobie z tą, bądź co bądź, przegraną sprawą.

Napastników było trzech, na otwartym polu. On siedział schowany za wielkim, wystającym z ziemi głazem. Miał dwa rewolwery i właśnie na nich musiał oprzeć swoją linię obrony. Przeliczając prawdopodobieństwo wybrał lewą stronę i wypuścił się tamtędy na otwarte pole.

Jeden ze strzelców, ten z karabinem, samotnie zmierzał w jego kierunku. Był tak zaskoczony, że nawet nie zdążył podnieść broni do strzału. Rewolwery Willsona plunęły ogniem i dwie kule trzasnęły, pech chciał, o kolbę karabinu. Na szczęście, jak zdążył zauważyć, jedna z nich rozorała dłoń strzelca. Ten wrzasnął przeciągle ukląkł trzymając przerobioną na miazgę rękę.

Schował się ponownie opierając plecami o zimny głaz i czekał, aż kanonada wystrzałów ucichnie. Kompani strzelca wyborowego nie mogli pogodzić się z utratą swojego głównego atutu.

Strzały w końcu ucichły. Lucky wykorzystał okazję i w momencie, kiedy atakujący przeładowywali rewolwery ponownie wyskoczył zza załomu i strzelił na oślep z dwóch luf. Nie mógł być pewien, ale jeden na pewno otrzymał trafienie.

Pobiegł z drugiej strony, wychylił się i wypalił ponownie.

Gra w kotka i myszkę trwała kilka ładnych minut. Lucky nie chciał wyjść na stałe zza głazu, atakującym zabrakło odwagi, żeby spróbować go otoczyć.

– Wyłaź, staruchu, albo twój przyjaciel dostanie kolejną kulę prosto w łeb! – wrzasnął w końcu jeden z łowców nagród.

– On nie żyje! – odpowiedział Gobby. Doskonale ukrył w głosie zaskoczenie, jakie pojawiło się w jego głowie. Był pewien, że José jest już martwy.

– Żyje i oddycha!

– Ale już niedługo! – dodał drugi.

W zasadzie, dlaczego miałbym to zrobić, zastanawiał się Lucky. Nie jestem nic winien temu nazbyt opalonemu lalusiowi. Zachciało mu się palm i rumu, to teraz ma za swoje. Dostał kulę w pierś, sam to widziałem. Nawet, jeżeli odpuszczą mu i zostawią w spokoju, nie ma mowy, żeby dojechał do miasta i otrzymał pomoc. Nie w takim stanie. Nie z takimi obrażeniami.

Bił się chwilę z myślami, chociaż w głębi duszy wiedział, że będzie w stanie bez mrugnięcia okiem poświęcić swojego kompana. Tak samo, jak był w stanie wysłać do Bóg wie kąd członków swojego gangu nie bacząc na ich los. W chwili, kiedy wilki wdzierają się do obozu, każdy musi walczyć o swoje życie sam.

– Mam go w dupie! – wrzasnął nieprzejęty. – To mój parobek! Zastrzelcie go, bierzcie złoto i idźcie w swoją stronę!

– Jakie złoto? – zapytał nagle jeden z łowców-amatorów.

Gobby aż uśmiechnął się pod nosem wiedząc, że właśnie wygrał to starcie. Chciał tego czy nie, każdy pieprzony człowiek w tej części świata był materialistą ponad wszelkie pojęcie.

– Normalne! Złoto! Samorodki! Cała torba! – krzyknął. – Bierzcie i uciekajcie w swoją stronę.

Nie mógł zrozumieć szeptów jakie pojawiły się po drugiej stronie głazu. Chrupnęły kamienie, kiedy jeden z napastników ruszył w kierunku juków i koni. Lucky wciągnął powietrze i czekał tylko na ogłuszający ryk zaskoczenia i bólu, który miał się pojawić, gdy ktoś z bronią podejdzie do jego konia.

Nie pomylił się. Ogier zarżał przeciągle i chwilę później krzyk uderzonego kopytem człowieka poniósł się daleko odbijając się echem między skałami doliny.

Lucky wypadł zza głazu i raz po raz naciskając spust faszerował ołowiem łowcę stojącego do niego plecami. Kiedy podziurawiony człowiek osuwał się na ziemię, ten złapał leżący na kamieniach karabin wyborowy i szybko podbiegł do poturbowanego przez konia. Leżał na plecach i żłobił w piasku koleiny piętami. Cios musiał być dotkliwy, bowiem przez ubranie widać było jak puchnie mu klatka piersiowa.

– Powiem… wszystko… – wyrzęził, kiedy zauważył lufę przy swoim czole.

– Mam to w dupie – odparł Gobby naciskając spust i posyłając ostatniego żyjącego napastnika do wszystkich diabłów.

Stał tak jeszcze przez chwilę dokładnie lustrując okolicę. Kiedy echo ostatniego strzału osłabło już znacząco, powitała go na nowo upragniona cisza. Rozglądał się jeszcze chwilę. Musiał się upewnić, że łowców nie było więcej.

W zasadzie ciężko było stwierdzić, czy byli to prawdziwi łowcy nagród. Raczej podrzędna zbieranina farmerów z okolicznych wsi, którzy usłyszeli pogłoski o uciekającym dziadku. Wydawało się, że ten jest łatwym łupem.

Gobby podchodził po kolei do każdego z nich i kopał butem pod żebrami. Strzelec wyborowy wypuścił nagromadzone w jelitach powietrze, dlatego też staruszek strzelił przezornie raz jeszcze. Po wszystkim ściągnął trupy w jedno miejsce, z dala od strumienia, który szybko zatrułby całą wodę, do której spływał.

Wyraźnie usłyszał kaszel. Była tylko jedna osoba, której nie odciągnął od obozowiska – José.

W zasadzie do tej pory myślał, że towarzysz nie żyje. Zaklął w duchu. Zdążył oswoić się z myślą, że dalszą drogę będzie pokonywał sam. Poprzysiągł sobie, że jeśli jego rany będą poważne, wtedy zwyczajnie go dobije. Tak samo jak w przypadku, kiedy ten nie będzie dał rady utrzymać się w siodle. W tej chwili ostatnim czego było potrzeba Gobby’emu Willsonowi to kłoda na plecach, w którą trzeba specjalnie dbać.

Podszedł do niego i obrócił na plecy.

– Gobby – wyszeptał Meksykanin nie otwierając oczu. – To ty? Gobby?

– To ja. Zamknij gębę sukinkocie. Ranili cię, trzeba sprawdzić co i jak.

José bełkotał coś niewyraźnie a Willson zabrał się za rozpinanie guzików jego koszuli. Olbrzymia plama krwi przesiąkła już przez okrycie wierzchnie. Rozdzierał materiał na strzępy chcąc jak najszybciej dostać się do rany.

– Bracie. Lepiej, żebym cię dobił już teraz – powiedział z udawanym smutkiem patrząc na grubą jak palec dziurę wlotową na linii żeber. – Prawe płuco. Dziwne, że jeszcze dychasz, zasrańcu.

José zaśmiał się a na jego ustach pojawiły się bąbelki śliny zmieszanej z krwią.

Cała operacja opatrzenia towarzysza trwała długo. Zdecydowanie za długo. Południe już dawno minęło a nad trupami łowców nagród zaczęły zbierać się sępy. Nie próbowały siadać na zwłokach. Mimo wszystko bały się wciąż żywych ludzi.

Gobby zatamował krwawienie i założył prowizoryczny opatrunek. Posadził José na jego koniu i przywiązał go w pozycji półleżącej, żeby nie zaryzykować upadku. Na wierzch narzucił grube futro i po chwili dwa konie, jeden jeździec i jeden półprzytomny Meksykanin ruszyli w dalszą drogę przez przełęcz Bridgers Pass.

Do samego końca przełęczy nikt ich w zasadzie nie niepokoił. Żadne oznaki życia nie sprawiały, że musieli przystanąć i zorientować się w sytuacji. José miał gorączkę, która występowała tak szybko, jak odchodziła. Nie zatrzymywali się na postój, ale Gobby mógłby przysiąc, że w tym tempie nie zdążą uciec nawet przed najmniej ogarniętym poszukiwaczem.

Prawdziwym wyzwaniem dla zmęczonych koni okazała się wspinaczka na wyjście z przełęczy. Było już ciemno a droga oświetlana jedynie lampą naftową nie należała do najbezpieczniejszych. Strome urwiska po ich lewicy groziły śmiercią i wydmuchiwały z siebie zimne, późnojesienne powietrze. Siłą rzeczy musieli się zatrzymać na postój. Choćby tylko po to, żeby nie skręcić sobie karku na śliskich, ruchliwych kamieniach wąskiej ścieżki.

Rozbili obóz nieopodal opuszczonej chatki. Zawaliła się dziesiątki lat temu w wyniku pożaru. Gobby zaklął, bo zaczynał padać deszcz. Wraz z José schowali się pod prowizorycznym namiotem z rozłożonej końskiej derki i futer i przeczekali bezsenną, zimną i pełną strachu noc.

– Nie zostawiaj mnie – zamarudził cicho Meksykanin nie otwierając nawet oczu. – Zostaw mnie w Baggs. Zapłać im. – Zakończył, zakaszlał przeciągle wypluwając krew i zasnął znowu.

Gobby zastanawiał się co w zasadzie byłoby dla niego lepsze. Już tam, pośrodku przełęczy w zasadzie pogodził się ze śmiercią przyjaciela. Złapał się nawet na tym, że rozważał pomysł zrzucenia go z urwiska, byle tylko móc uciec jak najdalej. Kiedy przestało padać a nad światem zagościła szarówka poranka był na tyle zdeterminowany, że zaczął ciągnąć go po ziemi. Liczył na to, że José się nie obudzi. Kiedy ten zrozumiał co się właściwie dzieje rozpoczął żałosną tyradę o przyjaźni i poświęceniu. Coś, czego Lucky z całej siły nienawidził.

Dwa kolejne dni nie różniły się w żaden sposób od pierwszego. Nadal wspinali się żółwim tempem ścieżką wiodącą przez góry i klify. W dalszym ciągu José gorączkował a Gobby miał nadzieję, że w końcu umrze i oszczędzi mu kłopotu. Więc kiedy późnym popołudniem trasa zaczęła w końcu opadać, niemal podskoczył z radości. Szczęście uleciało z niego, kiedy okazało się, że w żaden sposób nie zmieniło to tempa marszu.

W końcu zeszli z góry. Stali tuż przed rozpościerającą się przed nimi rozległą doliną poprzecinaną pagórkami nie wyższymi od tych spotykanych na nizinach. Lucky patrzył na zachód. Tak daleko, jak tylko mógł sięgnąć oczyma i wiedział, że gdzieś tam czeka na niego upragniona wolność. Upatrywał jej w niedużej chatce nad brzegiem rzeki ukrytej przed zazdrosnymi ludzkimi oczami. To tam, nie niepokojony miał zamiar doczekać końca swoich dni.

Na drodze stało mu jeszcze tylko miasteczko Dixon.

Postanowił, że niezależnie od stanu José ominie je szerokim łukiem. Wątpił, żeby wieści o jego heroicznych wyczynach dotarły aż tutaj, ale nie chciał ryzykować. Mieli jeszcze przy sobie niewielki zapas żywności i świeżą wodę, zaczerpniętą z czystych, górskich strumieni.

Musiał przyznać, że rana towarzysza wyglądała coraz gorzej. Gorączka nie ustępowała, a wzmagała się. José już praktycznie nie otwierał oczu i tylko mamrotał coś bardziej lub mniej przez sen. Lucky podejrzewał, a były to przypuszczenia niebezpodstawne, że w ranę wdało się poważne zakażenie. To i tak cud, że ranny przetrwał tak długo. Nie było w zasadzie czemu się dziwić. Był silnym mężczyzną, w kwiecie wieku a miłość do złota i pogoń za marzeniami trzymały go przy życiu.

Ominęli miasteczko Dixon kiedy szarówka zagościła na dłużej na bezchmurnym niebie. Nikt ich nie niepokoił. Wyglądało na to, że okolica jest niemal wymarła, ale szum głosów dobiegających zza niewielkiego zagajnika po drugiej stronie drogi przykuł jego uwagę. Gobby przywiązał konie do ogrodzenia pola uprawnego i przeszedł przez drogę wprost do lasu. Chwilę przedzierał się przez krzaki boleśnie ocierając sobie twarz o wystające gałęzie. Bądź co bądź, przyzwyczaił się do posiadania brody, która jako tako chroniła jego osobliwość.

Zaczaił się za niewielkim pniem zwalonego drzewa i ostrożnie wyjrzał starając się nazbyt nie wychylać.

Zaraz za wyraźną krawędzią zagajnika, na skraju pola uprawnego stała wielka grupa ludzi. Mieli przynajmniej dziesięć koni i kilka jucznych mułów. Dwa wozy z wielkimi baldachimami przywodziły na myśl przeprawę, jakich pełno ciągnęło na zachód przeszło pięćdziesiąt lat temu. Nie to jednak zaskoczyło Gobby’ego. Ci ludzie byli Indianami. Prawdziwymi Indianami z krwi i kości. Słyszał znany mu dialekt, jakim się porozumiewali i widział ich gesty. Przeszło setka czerwonoskórych chowała się z dala od głównych dróg i nie zwracając niczyjej uwagi próbowała przedrzeć się na zachód. Lucky wątpił, by ktokolwiek faktycznie chciał im przeszkodzić.

Wyszedł zza pnia i ruszył w kierunku grupy. Szedł bezczelnie wyprostowany, pochrząkiwał starając się zwrócić ich uwagę. Ute, bo tak nazywało się plemię, którego wódz nadal dumnie prężył się na koniu, było narodem wojowników. Każdy, kto okazywał choć cień strachu czy wahania niemal natychmiast okazywał się być wrogiem i niegodnym, by z nim obcować.

Lucky szedł bezceremonialnie wyprężony i obserwował, jak co raz to kolejni z Ute w końcu go zauważają. Byli biedni, wychudzeni i, jak się domyślał, głodni. Dumne plemię indiańskich wojowników, jeźdźcy konni, którzy do perfekcji opanowali sztukę walki na rumakach teraz chowało się za leśnym zagajnikiem. Część z nich nosiła na sobie ubrania białych ludzi, inni tradycyjne, indiańskie. Wielka fala spostrzegła go w końcu, kiedy stanął przed wodzem. Nie było sensu udawać, że nie wie jak ma się z nimi porozumieć. Miał sześćdziesiąt lat na to, żeby nauczyć się choćby kilku słów w ich dialekcie, ale zawsze usprawiedliwiał się brakiem czasu i za małą głową. Dobrze wiedział za to, że niemal każdy mężczyzna z plemienia choć trochę zna angielski. A już na pewno zna go wódz Chmura.

– Jestem Gobby Willson. Przynoszę pokój, nie wojnę – przywitał się i skłonił lekko głowę.

Indiański wódz patrzył na niego z zaciętą miną. Kiedyś, być może taki wyraz twarzy zrobiłby na nim wrażenie. Nie po tym jednak, jak przeszło rok temu armia amerykańska wyrżnęła większość Ute pod Białą Rzeką. Sam wtedy pomagał niedobitkom chować się niedaleko miast. Nie za darmo, rzecz jasna.

– Czego chcesz? – zapytał sucho ponury Indianin nie przestając marszczyć czoła.

– Dokąd wędrujecie? Mam ze sobą rannego, potrzebuje pomocy.

Wódz rozejrzał się wkoło, skupił wzrok na niebie i ponownie popatrzył na starca.

– Zostaw go w mieście – odparł sucho. – Miasto jest tam – wskazał bliżej nieokreślony punkt w zagajniku. Gobby dobrze wiedział, że rozmówca nie pomylił się nawet o cal ze wskazaniem kierunku.

– Idziecie na zachód? – pytał niezrażony Lucky. – Do rezerwatu?

Trzask zaciskanych do granic możliwości zębów Indianina doleciał do uszu staruszka. Wśród jego współplemieńców przebiegł gniewny pomruk dezaprobaty.

– Chcę iść z wami. Nie będę przeszkadzał, nie szukam jedzenia ani obrony. Idę w góry Uinta, do swojego miejsca. Rannego zostawię, nie będzie opóźniał waszego marszu.

– Dasz mu umrzeć? – zapytał wódz. – Zostawisz brata?

– Zaprowadzę go do handlarza bydłem. Przywiozę wam mięso.

Pomruk przetoczył się po zebranych po raz kolejny. W jego tonie dało się wyczuć bardziej przychylną nutę.

– Idź. Będziemy tutaj. Rano ruszamy.

Lucky uderzył się pięścią w pierś i pognał na przełaj przez zagajnik do miejsca, w którym zostawił nieprzytomnego José i konie. Na jego szczęście nadal tam były. Wskoczył z rozpędu na swojego wierzchowca i trzymając klacz Meksykanina za lejce ruszył przed siebie.

Ścieżka prowadząca do Baggs była wydeptana i wyjeżdżona niemal do granic możliwości. Mimo tego samo miasteczko nie było duże. Kilka chat i jedna, wielka rezydencja pasterskiego małżeństwa, na cześć którego mieścina nosiła swoją nazwę.

Ciemność na dobre zagościła w okolicy, kiedy Gobby pukał do średniej wielkości domu lokalnego właściciela bydła. Jak zwykle w tych rejonach przywitano go warknęciem „czego” i przystawiono strzelbę do piersi.

Pokrótce wyjaśnił, jak przedstawia się cała sytuacja.

Opowiedział, pomijając oczywiste szczegóły, jak zostali napadnięci przy przekraczaniu przełęczy Bridgers Pass, jak jego przyjaciel został postrzelony i okradziony z dobytku i jakie wielkie nieszczęścia spotkały jego stadninę koni niedaleko Saratogi.

Nie miał pojęcia, czy właściciel ziemski uwierzył w choć jedno jego słowo, ale wystarczył mieszek złotych samorodków, by ten zgodził się pomóc ciężko rannemu przyjacielowi Lucky’ego. Kilka chwil później służba przeniosła José do kwater gości i zajęła się ciężkim zadaniem przywrócenia mu pełnej sprawności.

Gobby natomiast obgadywał z właścicielem kwestię opieki nad Meksykaninem, wysokości jego wynagrodzenia za cały trud i tego, co z nim właściwie ma dalej począć.

– Żeby była jasność, panie Flint – zwrócił się do gospodarza patrząc mu prosto w oczy. – Ja już tutaj nie wrócę. A ten człowiek potrzebuje opieki na całą zimę. Dostanie pan ode mnie drugi, taki sam mieszek i zrobi co w swojej mocy, żeby Meksykanin wydobrzał. Jeśli zajdzie taka potrzeba, niech odpracuje to, na co nie wystarczy złota.

Wspomniany Flint mruknął, jakby chciał wyrazić obawy na temat ilości złota, które przekazał mu Gobby.

– Niech pan nie będzie pazerny. Wiem, ile to jest warte.

– No dobrze – odpowiedział mu gospodarz. – Ja natomiast wiem, ile jest wart twój łeb, Lucky.

Jeśli Willson faktycznie się przejął, nie dał tego po sobie poznać. Wsadził rękę do kieszeni i wysypał na blat kolejną garść samorodków.

– A teraz – zapytał.

– W zasadzie, panie McKillroy – zaakcentował ostatnie słowo – mogę się zgodzić na opiekę nad pańskim przyjacielem.

– Jeszcze jedno – przerwał mu Gobby. – Dostarcz wóz mięsa na ścieżkę w połowie drogi do Dixon. Będę tam na ciebie czekał około północy. Nie pytaj o nic, zrób to, a dostaniesz kolejną garść. Wszystko co mam – skłamał.

Uznał, że rozmowa została zakończona, kiedy gospodarz ściągnął całe złoto ze stołu do swojego kowbojskiego kapelusza. Lucky wstał, poprawił kamizelkę i na powrót założył swoje nakrycie głowy. Bezceremonialnie odwrócił się na pięcie i wszedł do pomieszczenia, w którym złożono nieprzytomnego José.

Leżał na drewnianej pryczy wyłożonej słomą i szmatami. Jego rana została odsłonięta a dookoła wrzodziejącego zapalenia przyłożono dziesiątki pijawek. Był blady, bielszy niemal od posmarowanej wapnem ściany pomieszczenia. W zasadzie teraz wygląda jak prawy człowiek, pomyślał Lucky i zaśmiał się do swoich myśli. Wypłoszył służbę z pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Podszedł do towarzysza i spojrzał na jego zastygłą twarz i zamknięte oczy.

– Wiesz, mogłem cię zostawić w górach. Mogłem, cholera, ale przywlokłem cię aż tutaj. Ciekaw jestem czy i ty zrobiłbyś dla mnie to samo, bo już wiele razy miałeś okazję się mnie pozbyć.

Spojrzał na paskudną ranę między żebrami.

– Ta kula miała być moja. Ale nie zasłoniłeś mnie swoim ciałem. Ciekaw jestem, czy ich widziałeś, José. Czy patrzyłeś na to, jak ci domorośli łowcy nagród skradają się za moimi plecami. Miałeś pół torby złota. Cieszyłeś się jak kto głupi. Myślę, przyjacielu, że chciałeś mieć całą. Całą torbę pełną złota. Nie licząc oczywiście nagrody za moją głowę.

Oderwał się od łóżka i zaczął powoli krążyć po pokoju.

– Pojadę dalej a ty wydobrzejesz. Jeśli wystarczy ci odwagi, żeby ze mną o tym porozmawiać, znajdziesz mnie tam, daleko w górach. Jeśli nie, José, odjedź do swoich kompanów w Meksyku. Ale złoto zabieram ze sobą. Nie pozwolę, żeby w przypadku twojej śmierci, temu bydlakowi przypadła choć uncja więcej niż powinna. Wszystko będzie u mnie. Rozmówimy się a wtedy weźmiesz swoją dolę.

– Gobby… – mruknął cicho Meksykanin a staruszek aż podskoczył. Miał nadzieję, że jego monolog w jakiś sposób dotrze do umysłu towarzysza, ale nie spodziewał się, że ten zachował resztkę świadomości.

– Gobby… – powtórzył po raz kolejny.

– Słucham, José. Jestem i słucham – zmarszczył brwi Lucky patrząc podejrzliwie na rozmówcę.

– Jesteś skończonym durniem, Lucky. – wysapał i głośno wciągnął powietrze. Zakaszlał przeraźliwie krzywiąc się z bólu.

Zanim staruszek zdążył cokolwiek odpowiedzieć, okręcił się na pięcie i wyszedł z pomieszczenia.

Przeszedł obok zdziwionego gospodarza, który prawdopodobnie stał tuż obok drzwi nie bez powodu i wskoczył na konia. Sprawdził dokładnie wszystkie sakwy, uderzył ostrogami i popędził zwierzę przed siebie, w noc.

– Jesteś idiotą, Gobby Willsonie – powiedział do siebie poganiając ogiera i wypatrując indiańskich ognisk prześwitujących przez niewielki zagajnik.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *