Rozdział 7 – Gorączka złota Medicine Bow

Niewielkiej szerokości ścieżka na dawno zapomnianym trakcie przez góry Medicine Bow była mimo wszystko bardzo dobrze udeptana. Całą chwałę za taki stan rzeczy ponosiły niezliczone rzesze tragarzy, którzy znosili urobek na jej podstawę. Liczne strumienie, którymi poprzecinane były głębokie wąwozy nie pozostawiały zbyt wielkiego pola dla wytyczania szlaków przez wzgórza.

Konie maszerowały gęsiego niosąc na swoich grzbietach jeźdźców. Pomimo tego, że były to zwierzęta doskonale przygotowane do kilometrowych przepraw przez najgorsze tereny, całodniowa wspinaczka wycisnęła ich siły do ostatniej kropli.

Masyw wyróżniał się spośród wielu terenów Gór Skalistych. Proste, gładkie, poprzecinane niewielkimi potokami wzgórza piętrzyły się jedno na drugim. Tu i ówdzie dobrze widziane były niedbale zamaskowane przez matkę naturę rozpadliny. Medicine Bow były bowiem podziurawione jak szwajcarski ser. Dziesiątki lat ciągłej eksploatacji doprowadziły do tego, że każda nowa kopalnia pomagała odkryć zapomniane szyby starej, do której wejścia już dawno zostały zawalone.

Wiatr dął złowrogo wydobywając z otworów i szczelin skalnych przeraźliwy wizg. Im dalej na zachód, tym bardziej robiło się chłodno. Zupełnie zaprzeczając wszelkim oczekiwaniom. Żaden z podróżników, oprócz opryszka José, nie był przygotowany na taką podróż. Nawet Gobby powołując się na starczą sklerozę i początki demencji twierdził, że zabierał ze sobą futro z królików. Co oczywiście było nieprawdą.

Trzydniowa podróż, ciągła wspinaczka i zarzucanie sobie złego wyboru trasy naciągnęło ich nerwy do granic możliwości. Ostatecznie ustalili, że kolejny nocleg pod gołym niebem skończy się śmiercią Gobby’ego od niewygód podróży. Mieli zatrzymać się w zaznaczonej na skórzanej mapie chatce traperskiej u podnóża Sugar Moutain. Gobby wyrażał głęboką nadzieję, iż owo schronienie jeszcze się nie rozpadło.

– Nie pomieścimy się wszyscy, staruszku – skwitował z niesmakiem w głosie José. – Przecież żaden traper nie budował hotelu, cabrón.  Ta twoja mapa może być gówno warta. Tak samo jak moja kopalnia.

– Jeszcze nie jest twoja, przyjacielu – zadufał się Gobby. – Będzie, jeśli okaże się nietknięta. Na razie jest moja.

– A z jakiej to racji twoja? Kiedy zdążyłeś ją kupić?

– Moja, ponieważ mam ją na mapie. Mapa jest moja. Trasa jest moja. Wyprawa też jest moja. A kolejna rzecz, to takiej mapy nie ma nikt inny. Więc jeśli jestem jedynym, który wie o jej istnieniu – należy do mnie. – Gobby podniósł głowę wysoko i na potwierdzenie swoich słów poklepał się po tobołku, w którym trzymał zwitek skóry.

– Maldito gringo – zaklął Meksykanin i splunął na piasek ścieżki. – Niech będzie, że na razie kopalnia jest twoja. Ale moi chłopcy już ostrzą sobie na nią zęby. Nie gadaj za dużo, bo nie ręczę za nich.

– Strasznie niedobrze. Swoją świtę powinieneś trzymać krótko – odparł poważnie. – Gdyby nie to, ja już dawno gryzłbym piach.

– A to ciekawe. Będziesz mnie pouczał jak mam dobierać sobie ludzi? Hopster. Mówi ci coś to nazwisko? – zapytał a twarz wykrzywił mu uśmiech.

Lucky spojrzał na niego z niesmakiem, zadarł głowę i pogonił lekko i tak już zmęczonego ogiera. Odprowadził go śmiech José.

Góra pojawiła się, jak na taki masyw, zupełnie niespodziewanie. Wychynęła zza mniejszego pagórka gęsto porośniętego lasem iglastym. Przestrzeń, na którą wyszli wydawała się najpiękniejszym miejscem na ziemi. Słońce promieniście oświetlało niewielką dolinkę. Na jej środku wesoło odbłyskiwały promienie odbite od tafli jeziora. Do doliny można było dostać się dwoma ścieżkami. Jedna to ta, którą weszli. Druga natomiast znajdowała się prawdopodobnie w niewielkiej kotlinie po drugiej stronie. Na oko, dzień wędrówki. Na całe szczęście to tutaj właśnie mieli się zatrzymać na dłuższy postój. Musieli uzupełnić kurczące się szybko zapasy, złapać kilka ryb, być może uwędzić. Gobby planował także zapolować na coś zupełnie innego. Jeśli okolica była niezamieszkała od wielu lat, prawdopodobnie swoje legowiska miały tutaj niedźwiedzie. Za taką skórę można było zgarnąć wcale nie małą sumkę.

Jechali dalej, nieco wolniej niż do tej pory. Stromizna i kamienie na ścieżce skutecznie odbierały siły ich wierzchowcom. Bunny prowadził dzielnie stawiając kopyta na wielkich głazach tuż obok tafli jeziora. Lucky miał wrażenie, że w oddali widzi już zarys niewielkiego zabudowania skrytego w skąpych gałęziach niewielkiego zagajnika.

– To chyba tam, widzisz José? – zapytał jakby zapominając, że jeszcze godzinę temu był niemal śmiertelnie obrażony. – Mapa nie podaje dokładnego miejsca, ale nigdzie indziej bym nie postawił chatki, jak tylko w zagajniku.

– To na pewno tam. Niby z jakiego innego powodu z lasu pośrodku niczego miałby się unosić dym?

Gobby zamarł. Nie widział tego tak dokładnie jak jego, bądź co bądź, młody towarzysz podróży. Był jednak w stanie uwierzyć mu na słowo. Nerwowo pogrzebał w jukach i wyciągnął zeń mapę. Rozłożył na karku Bunny’ego i wodził po niej palcem jakby szukając potwierdzenia słów José.

Chatka faktycznie, była tam zaznaczona. Tuż pod rysunkiem znajdował się niewielki krzyżyk, co według jego przypuszczeń miało oznaczać martwego właściciela. Skoro wszystko się zgadzało, dlaczego nic się nie zgadzało?

– Szlag by to trafił. Pędem, do drugiego zagajnika – zakomenderował i nie czekając na reakcję towarzyszy ruszył przed siebie kłusem.

Nie minęła chwila a już skrywali się za powaloną kłodą wpatrując się w odległą chatkę. Moje pieprzone oczy, myślał Gobby. Szczęście, że są tutaj te gnojki. Bez ich wzroku pchałbym się jak kto głupi prosto w paszczę Bóg wie kogo. To może być każdy. Syn trapera, Indianie, bandyci albo łowcy głów. Ja jeden jestem Amerykaninem. Powinienem ruszyć na przeszpiegi. Mnie jednego nie zastrzelą za sam wygląd i stare zwady. Mam nadzieję.

– Pojadę sam. Jeśli po dziesięciu minutach nie usłyszycie wystrzału, możecie jechać za mną – powiedział wstając i otrzepując się z igliwia.

– A jeśli cię nie zastrzeli tylko dźgnie nożem? – zaśmiał się José. Chwilę później machnął ręką. – Jedź jedź, chico afortunado, żartowałem. To na pewno jakiś samotnik.

Nieprzekonany Lucky dosiadł konia i spokojnym krokiem ruszył w kierunku zagajnika. Bunny prychał i zarzucał łbem. Jak widać jemu także nie podobał się ten pomysł. Texas skutecznie utwierdził jeźdźca w przekonaniu, że czasami nie warto podchodzić do zamieszkanego obejścia znienacka. Podniósł prawą rękę wysoko w górę i krzyknął powitanie. Przez cały czas zbliżał się do drzwi domu i wydawał z siebie bliżej nieartykułowane okrzyki. W końcu dotarł do niewielkiej ścieżki prowadzącej prosto do zagajnika. Zsiadł z konia.

Jego chude dłonie pokryła warstwa zimnego potu a do prawego oka spłynęła z czoła jedna z kropli. Przetarł twarz wierzchem dłoni. Zastanowił się chwilę. Przecież nie można podchodzić do przyszłego gospodarza z rewolwerem wyciągniętym przed sobą. Od razu gotów pomyśleć, że ma do czynienia z łotrem i złodziejem. Mimo faktu, że tak faktycznie było, Gobby nie chciał go prowokować.

Ostatecznie zostawił broń w jukach, przywiązał konia do jednego z trzech słupków przy ścieżce i ruszył w kierunku doskonale widocznych z bliska drzwi chatki.

Dom nie był wielki, ale także nie należał do najmniejszych. Konstrukcja miała na pewno bez mała ponad pięćdziesiąt lat. Drewno częściowo było zmurszałe, niektóre belki zostały wymienione na nowe. Zamykane okiennice wisiały smętnie na dobitych już zawiasach a dach pokrywała warstwa grubego mchu. Całość okalał zgrabny, drewniany płotek. Tu i ówdzie zdarzyło się nawet dostrzec pozostałości grządek, stare wiadro czy motykę.

– Jest tam ktoś? – zapytał Gobby podchodząc nieśmiało do zmurszałych drzwi. Sięgnął ręką do niewielkiej klamki, nacisnął i pchnął do środka.

Z wewnątrz buchnęło gorąco i zapach gotowanego gulaszu. Delikatne światło dnia wpuszczone przez otwarte drzwi rozjaśniło duże pomieszczenie. Na jego końcu, przy ścianie wbudowany był duży piec z obracanym rożnem i zawiesiem na garnek. Ogień płonął a gulasz bulgotał wesoło. Gobby’emu ślina zaczęła zbierać się pod językiem.

– Wejdź. Nie stój w progu – odezwał się głos z wnętrza chaty.

– Takie zaproszenie zazwyczaj zwiastuje cholerne kłopoty. – Lucky cofnął się o krok. – Nawet cię nie widzę, kimkolwiek jesteś.

– Powiedz mi – ton zmienił się na bardziej zniecierpliwiony – kim jesteś i czego szukasz na mojej ziemi. Wszedłeś na Medicine od strony Sheep Moutain. To znaczy, że albo nie stać cię na pociąg na zachód, albo szukasz w tych górach czegoś, czego nie powinieneś.

Gobby postanowił przerwać temat jego zamiarów. Ta chata była mu potrzebna tylko do tego, żeby odpocząć przez kilka dni i zrobić zapasy. Później miał zamiar ruszyć w dalszą drogę i wcale nie po drodze mu było spowiadanie się przed każdym napotkanym włóczęgą.

– Chcę przenocować – odpowiedział. – Jest ze mną grupa jeźdźców. Szukamy starej kopalni złota. Podobno nie jest zawalona.

– Ah, poszukiwacze przygód – zaśmiał się głos. Wyraźnie słyszalne były chrapliwe tony. To oznaczało, że rozmówca jest stary. Starszy być może od samego Willsona. – Już nie pamiętam, kiedy ostatnio wygrzebywałem kogoś z jaskiń. Wejdź.

Lucky spełnił polecenie nie chcąc wystawiać cierpliwości gospodarza na próbę. Rozejrzał się po izbie. Na ścianach wisiały pogłowia dzikich zwierząt. Stół w kuchni był cały zakrwawiony a w wiadrze nieopodal najprawdopodobniej znajdowały się flaki obrabianego niedawno trofeum. Na drugim stole rozłożona szeroko skóra potwierdziła jego przypuszczenia. Na bujanym fotelu w rogu siedział staruszek. W dłoniach trzymał starą, wysłużoną śrutówkę. Długa, siwa broda skręcona w nieładzie zarzucona została na jego bark. Siwizna głowy schowana pod czapką z oposów dopełniała całości piekielnego obrazka. Człowiek ten był traperem. Prawdziwym, nieudawanym traperem. Zupełnie jak dziadek Lucky’ego, człowiekiem pozbawionym uczuć i skrupułów. Ten człowiek był przewodnikiem. Wyznaczał szlaki i przeganiał dziką i groźną zwierzynę.

Gobby zawahał się lekko.

– Odłóż strzelbę. Jeszcze wypali, gnida, nieproszona – zasugerował patrząc tępo w kołyszący się lekko wylot lufy.

– Najpierw powiedz kim jesteś – odparł traper rozpierając się w fotelu.

– Gobby „Lucky” Willson. Syn Edwarda Willsona, wnuk Williama Willsona. Trapera na usługach korony angielskiej.

Starzec gwizdnął przeciągle wyrażając podziw. Gobby wiedział, że osiągnie swój cel przedstawiając zajęcie dziadka na nowym lądzie. Jeśli już posiadał taką historię rodzinną, grzech byłoby się nią nie podzielić.

– Więc twój dziadek przecierał szlaki na północy? – zapytał przeciągle traper nie ukrywając zadowolenia z takiego przebiegu rozmowy. – Nie lada to wyczyn młody człowieku. Jak zginął?

– Rozszarpał go niedźwiedź. Nic szczególnego. Raczej normalne w tamtych okolicach.

– Widzę też, że rodzina szła po linii męskiej, mam rację?

Dobra moja, myślał Lucky. Traper starej daty. Być może jeden z ostatnich w tej części kraju.

– Dokładnie tak. Sami synowie od trzech pokoleń.

– Silna krew w tobie siedzi, człowieku. Sam masz synów?

– Dwóch – skłamał szybko. – Z imionami po dziadku i pradziadku.

– W takim razie usiądź – dodał starzec odkładając strzelbę za fotel. – Gulasz za godzinę powinien być już gotowy. Zjemy i porozmawiamy. Bo, mam nadzieję, przynosisz wieści z nizin? Racja?

Wieści, cholera jasna, zaklął w duchu Gobby. Miał nadzieję, że staruszka nie odwiedzał nikt od bardzo dawna. Jako uciekinier nie wiedział co działo się w okolicy przez ostatnie trzy tygodnie, toteż wieści powinny być dobrze dobrane. Gość, który siedział przed nim nie był w ciemię bity. Bystry wzrok wskazywał na to, że doskonale wie, w które struny powinien uderzyć, żeby dowiedzieć się o człowieku wszystkiego.

– Wieści z nizin – zastanowił się zapytany. – Nic ciekawego się nie dzieje. Poza tym, że na szlakach pełno jest szumowin. Zbierają się przed zimą, dranie. Nic, tylko kradną, rąbią i strzelają do każdego kto się nawinie.

Rozmówca spochmurniał, ale Gobby kontynuował.

– Łowcy nagród nie wyrabiają się. Kto był mądrzejszy już dawno ruszył na zachód, żeby poszukać sobie nowego miejsca do życia. Miasta wyrastają tam jak grzyby po deszczu. Jedyne dzikie tereny są na północy, ale budują tam kolej. Bóg jeden wie po co.

Traper burknął pod nosem. Pociągnął obficie z butelki po czym podał ją Gobby’emu. Ten rozkaszlał się chwilę po przełknięciu złotego trunku.

– Cholera jasna! Co to jest, dziadku?

– Dobre, prawda? Lokalna księżycówka. Wszystko produkt tutejszych pięknych lasów. Rozwiązuje język lepiej niż jakikolwiek inny napój – zaśmiał się rubasznie. – Powiedz mi teraz, synu Edwarda, kogo prowadzisz ze sobą.

Cholera, zaklął w myślach Lucky. Teraz najtrudniejsza część. Miał nadzieję, że pytania o jego obstawę padną już po tym jak zdążą się napić czegoś mocniejszego. Tymczasem gospodarz chciał wiedzieć wszystko w tej chwili.

– Pięciu ludzi. Mieli podróżować na północ, ale namówiłem ich na wyprawę do opuszczonej kopalni złota. Moi dobrzy przyjaciele od czasów Wojny – ugryzł się w język. Wspominanie o tym było najgorszą rzeczą jaką mógł zrobić. Jeżeli nie trafi z wyborem strony konfliktu, jest ugotowany. Przeklął się w duchu i wypuścił głośno powietrze. Pociągnął z butelki i oddał ją gospodarzowi. – Cudowny trunek! Sprzedajesz?

– Nie – odparł krótko rozmówca po czym podszedł do kufra. Pogrzebał w środku i Gobby mógłby przysiąc, że zauważył skraj flagi konfederacji. Najwidoczniej stary dziadyga trzymał tam swoje wszystkie skarby z dawnych lat.

Chwilę później rzeczony podniósł się zamykając wieko z hukiem.

– Masz – wyciągnął w jego kierunku niewielki, skórzany bukłak.

Gobby przyjrzał się uważnie zdobieniom na grubej skórze i solidnym szwom. Korek ozdobiony został najpiękniejszymi rytami jakie widział kiedykolwiek. Galopujące konie, strzały i bizony. Wszystko tak niewielkich rozmiarów, że zdobienia zdawały się być robotą miniaturowych ludzi.

– Cudowny. Ale nie mogę go przyjąć. To ręczna, stara robota. Indiańskie?

– Tak. Indiańskie – odparł krótko rozmówca.

– Pewnie ma wartość sentymentalną. Zostaw to u siebie, dziadku. Może trafi się ktoś bardziej odpowiedni.

– Ma wartość sentymentalną. Zbiłem Siedzącego Sępa gołymi pięściami, kiedy próbował mnie wypędzić z tych terenów. Dlatego ostrzegam cię – nachylił się lekko do Lucky’ego. – Jeśli ty i twoi kumple spróbujecie czegoś podobnego, wtedy was też zarżnę. Tutaj, albo w drodze przez góry.

– Skoro formalności mamy już za sobą – odparł Gobby siląc się na uśmiech – pozwolisz, że wprowadzę moich towarzyszy podróży.

Nie doczekawszy się odpowiedzi wstał z krzesła i ruszył w kierunki drzwi. Za sobą usłyszał jedynie dźwięk odstawianej flaszki i szczęk łapanej w dłonie broni.

Był wieczór, kiedy siedzieli dookoła kominka nie rozmawiając ze sobą. Tylko od czasu do czasu monotonny dźwięk trzaskających brewion przełamywany był przeciągłym chrapnięciem. Cała siódemka popiła księżycówki starego trapera i tylko nieliczni z nich byli w stanie przetrwać wieczorną libację.

Dowiedzieli się o samotniku wiele. Między innymi tego, że pochodził z Irlandii a swoje kroki ku podróży do nowego świata postawił przeszło sześćdziesiąt lat temu. Sam nie wiedział ile ma lat, ale sugerował dobijanie do osiemdziesiątki.

Jego historia stanowiła tło dla wcale niezłej powieści przygodowej. Brał udział w wyplenianiu Indian ze stanu Wyoming, uczestniczył w kładzeniu pierwszych podkładów w drodze kolejowej przez góry skaliste, walczył na wojnie secesyjnej a także samotnie podróżował na północ, w kierunku wiecznych śniegów. Jego zasługi w tropieniu uciekinierów nie zmieściłyby się na pięciu kartkach papieru. Pomagał ratować zagubionych podróżników w górach skalistych, przeprowadzał karawany ze wschodu na zachód i z powrotem a także samodzielnie wyciągał głupców z najgłębszych kopalni. Sam stawiał także stemple pod budowę nowych i wytyczał szlaki dla transportu węgla.

Jednym słowem, był zmęczony. I właśnie dlatego postanowił osiąść na odludziu, z dala od cywilizacji, którą zaczął uważać za zgubę.

On, Willson i José czuwali jako jedyni. Do niedawna jeszcze sponiewierani przez alkohol teraz trzeźwieli w miarę opowieści trapera dotyczącej zapomnianej kopalni złota.

– Jeśli opuścicie się do pierwszego szybu, nie możecie stracić głowy. Leży tam przeszło dwa tuziny trupów. Niech skonam, jeśli kłamię. Niektórych nie udało mi się wyciągnąć, o innych nawet nie wiedziałem. Kolejni strzelali sobie w głowę, kiedy orientowali się, że zabłądzili. Głupcy, stracili rozum w ciasnych tunelach.

Gobby mruknął coś pod nosem przeglądając zniszczoną mapę na pożółkłym już papierze. Przedstawiała szkic konstrukcyjny poszczególnych poziomów. Taki plan to skarb na wagę tego, co jeszcze zostało w złotych tunelach. Jeśli to, co mówił traper było prawdą, ostatni urobek zachował się w całości w wysokich, odległych partiach. Górnicy dokopali się do podziemnego źródła, które wymyło praktycznie wszystko. Kopacze ginęli utopieni w pułapce bez wyjścia. Jedyne miejsce, w którym mogli się schronić to właśnie ostatnia komora.

– I co się stało dalej? – pytał José podparty na łokciu. – Czy to znaczy, że kopalnia jest pełna wody?

– Nie – odparł krótko traper. – Spłynęła gdzieś. Miała na to bez mała pięćdziesiąt lat. Kto wie, może znalazła ujście w kolejnej żyle wodnej? Nie zgadniesz tego, mój śniady przyjacielu.

– Cóż. Sprawdzimy to jutro. Idziesz z nami, Bernardzie? – zapytał Gobby zwracając się do trapera.

Wywołany spojrzał na rozmówców.

– Nie. Ruszę waszym śladem, jeśli nie wrócicie po dwóch dniach. Za stary jestem na przygody, ale może jeszcze uda mi się wyciągnąć któregoś z was. O ile ktokolwiek przeżyje.

Niedługo później ułożyli się na wolnych kawałkach podłogi. Zasnęli prawie od razu a obolałe plecy Gobby’ego raz jeszcze przypomniały mu o jego wieku. Zdusił przekleństwo, zacisnął zęby i zasnął.

Słońce ledwo wychynęło zza horyzontu a piątka jeźdźców rozpoczęła podróż w kierunku, opuszczonej i dawno zapomnianej kopalni złota. José był najbardziej podekscytowany z nich wszystkich. Miał nadzieję na znalezienie skarbu i obłowienie się tak szybko jak to tylko możliwe. Później zamierzał obrać drogę na południe i skończyć ze swoim zawodem. Ostatnia myśl powodowała radosne i miłe mrowienie w okolicach karku. Mieć tyle pieniędzy, że nie sposób ich wydać. Posiadać bogactwo, które pozwoli na zakup ziemi niemożliwych do objęcia wzrokiem.

Któż z nich nie miał takich marzeń.

Gobby nie marudził, chociaż miał sobie za złe, że tak szybko wykorzystał tę kartę przetargową. Wolałby poczekać z tym do momentu, kiedy José i jego meksykanie pomogą mu się przeprawić przez góry. A teraz jest skazany na wspólną podróż, z której mogli nie wrócić żywi.

Zastanawiał się długo i doszedł do wniosku, że wcale nie musi opuszczać się do szybu. Biorąc pod uwagę jego wiek, nikt nie powinien mieć mu tego za złe. Dobrze wiedział jednak, że przyjaciel tak czy siak nie puści go z pustymi rękoma.

Krajobraz Moutain Bow nie zmieniał się znacząco. Ścieżka zakręcała omijając co większe głazy. Widać było wyraźnie, że nie jest zbyt często uczęszczana. Nic dziwnego. Wątpił, by ktokolwiek w Wyoming jeszcze pamiętał o tym wyrobisku.

Dochodziło południe, kiedy przedarli się przez zarośnięty jar. Konie musiały zostać wraz z jednym Meksykaninem. Nie dalej jak po pół mili stanęli przed pionową ścianą zawalonej kopalni złota.

– Cholera jasna – mruknął José rozglądając się dookoła. Jego wzrok ślizgał się między załomami ściany i półkami. – Niech to szlag, Gobby!

Wspomniany wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia. Spojrzał pytająco w stronę przyjaciela mając nadzieję, że nie nastąpi wybuch złości.

– Zawalona. Wejścia nie ma. Niech to szlag! Maldita mierda!

– Spokojnie, przyjacielu – zainterweniował, zanim Meksykanin na dobre się rozkręcił. – Każ swoim ludziom wyszykować obóz a ja się tu trochę rozejrzę. Nie bez powodu mówi się o mnie, że mam więcej szczęścia niż mądrości – mrugnął do rozmówcy.

Chwilę później przeczesywał porośniętą pnączami skalną ścianę i odcinał co raz to większe z nich, żeby nie zasłaniały mu widoku całości. Obejrzał dokładnie zawalone wejście. Trzy połamane stemple podpierające sterczały w różnych kierunkach. Wyglądało na to, że owa brama do skarbca gór została zamknięta przez nieznajomych dobroczyńców. Jeśli ktoś tu był przed nimi i postarał się, żeby nikt więcej tam nie dotarł oznaczało to dwie rzeczy. Albo złoto zostało w środku, ale niemalże niemożliwym jest jego wydobycie, albo wejście jest obok. Natomiast to tutaj powstało tylko po to, by odpędzić rządnych bogactwa poszukiwaczy przygód.

Przeszedł wiedziony przeczuciem kilkanaście jardów wzdłuż ściany. Niestety nie natrafił na nic, co mogłoby przypominać wejście do jaskini. Już miał się poddać, kiedy noga osunęła się na jednym z kamieni i zniknęła w ziemi aż po same krocze. Ścięgna w pachwinie przeszył spazm bólu.

– José! José! Na świętą panienkę! Tutaj! – krzyczał nawet nie usiłując wygrzebać się z zapadliska. Przyjaciel jednak pojawił się szybciej niż Lucky się spodziewał. Szarpnął go mocno w górę i wydobył zakleszczoną nogę. Chwilę przyglądali się dziwnemu otworowi, aż w końcu Meksykanin nie wytrzymał.

Odgarniał rękoma i butem ściółkę i mniejsze kamienie co raz uderzając w podłoże butem. Głuche stukanie utwierdziło ich obu w przekonaniu, że oto trafili na zabite dechami zejście do jednego z szybów kopalni, której szukali.

José nie posiadał się z radości. Biegał dookoła wielkiej, drewnianej klapy i zrzucał z niej wszystko co konieczne było do pełnego oczyszczenia. Zachowywał się przynajmniej tak, jakby mały, jadowity wąż głaskał go ogonkiem po cojones. Nie więcej jak kwadrans później cała gromada mocowała się z długimi gwoździami i rozpieczętowywała wejście do szybu. Spojrzeli do wewnątrz.

Ze środka dobiegał nienaturalny smród zgnilizny i zatęchłych korytarzy.

– Pleśń, grzyby, zwłoki – skwitował Gobby marszcząc z odrazą twarz. – Jak sobie chcecie, ale ja tam nie włażę.

– Nie bój się gringo, puszczę przodem jednego z moich chłopaków. Nie takie rzeczy zdarzyło się im widywać.

Chwilę później opuszczali w dół Juana, wielkiego osiłka z najbardziej tępym wyrazem twarzy. Lina została naprężona do granic możliwości.

– Za krótka będzie, cholera! – zaklął głośno José nie ważąc się zajrzeć do wnętrza szybu. – Juan, ves algún túnel ahí? – zapytał. Nikt mu nie odpowiedział. Chwilę później naprężenie liny zmalało i całkowicie odpuściło.

– Stoi na bezpiecznym gruncie, putta! Zapomniałem, że nie może odpowiedzieć! Juan jest niemową od urodzenia!

Nie minął kwadrans, gdy prawie cała grupa meksykanów zanurzyła się w tchnące stęchlizną tunele starej kopalni złota. Na powierzchni pozostał tylko ostatni z nich i Gobby. Członek grupy José czekał u wejścia do kotliny by pilnować koni.

Lucky usiadł tuż obok wejścia do pionowego szybu i rozpalił niewielkie ognisko. Wybierał niewielkie gałązki i stare, uschłe już rośliny i dorzucał do ognia. W zasadzie powinien przygotować regularne obozowisko bowiem zapowiadało się, że do chatki trapera wrócą najwcześniej jutro.

Nagle rześkie, górskie powietrze przeszył huk wystrzału i rżenie spłoszonych koni. Gobby poderwał się ze skrzywioną miną. Chwilę później zobaczył galopującego Bunny’ego, który usiłował znaleźć jakiekolwiek schronienie w pobliskich krzakach. Miotał się bezładnie w kilku kierunkach, stanął dęba i puścił się galopem w kierunku drugiego wyjścia z niewielkiej kotliny.

– Niech to szlag! – zaklął Lucky rozglądając się wkoło. Strzały padały jeden za drugim. Mógł tylko podejrzewać jak bardzo zaciekle Meksykanin broni podejścia do kopalni. Ktoś ich wsypał. Traper? Jeden z grupy José? Nie tak. Wszystko idzie zupełnie nie tak, jak powinno. – Cholera jasna.

Spojrzał w ciemność pionowego szybu kopalni. Jedynego miejsca, w którym mógł się w tej chwili ukryć. Zarzucił sobie juki na ramię, porwał rewolwer, przytroczył lampę naftową do paska i opuścił się w mrok. Miał nadzieję, że oprócz smrodu gnijących ciał uda mu się znaleźć tam coś więcej. Wolność.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *