Rozdział 5 – Wielka ucieczka

Muszę mieć konia, pomyślał Gobby otwierając puszkę z kukurydzą i przechylając ją do ust. Wiele z ziaren przeskoczyło obok i wylądowało na ziemi. Sok ociekał po nieogolonej siwiźnie zarostu. Zmełł przekleństwo i przetarł twarz wierzchem dłoni.

Koń jest jedynym, co może mnie zaprowadzić na drugą stronę gór skalistych, myślał. Innego sposobu nie ma. Na piechotę nie dotrę tam przed wielkimi śniegami. Wielki tobołek na plecach wcale nie pomoże, a jedzenie przecież muszę zabrać ze sobą. Nie mogę polegać na tym, że trafi się jakiś zając czy inny jeleń. Do tego Indianie. Niech to wszystko…

– Szlag! – rzucił puszką przez izbę, ta odbiła się od okna i potoczyła się po ziemi.

Dawno już nie znajdował się w tak beznadziejnej sytuacji. Każdy jego plan brał w łeb, szczęście opuszczało go małymi kawałkami. Chodził po pomieszczeniu w tę i w tamtą stronę zastanawiając się nad dalszymi krokami. Może to był właśnie ten moment, kiedy należało przyznać przed samym sobą, że utraciło się jakąkolwiek kontrolę nad wydarzeniami? Szczęściem było to, że Clancy pokazał mu ten przybytek. Bez niego już dawno dyndałby na szubienicy.

Wyszedł przed ziemiankę i obrócił rożen nad ogniskiem. Niewielki królik opiekał się dokładnie kapiąc solidnie tłuszczem na rozżarzone brewiona. Wsadził patyk w ogień, usiadł obok na skąpej derce i przysunął butem ziemię do brzegu ogniska.

Clancy siedział na drzewie nieopodal wypatrując jakiegokolwiek zamieszania w okolicy. Sam nie wiedział, czy swąd dymu, który wwiercał mu się w nozdrza dobiegał z ogniska, czy z miasteczka. Słyszał co się stało. Czekał na Lucky’ego niecałą milę od Chugwater a blask ognia skutecznie utwierdził go w przekonaniu, że plan, jakikolwiek by nie był, wziął w łeb.

– Muszę iść na półkę skalną – stwierdził Gobby nie przerywając dorzucania do ognia. Spojrzał na słońce w zenicie ukryte między dwoma długimi chmurami. – Czas opracować trasę ucieczki. A ty młody – spojrzał na rudzielca na drzewie – wracaj już do domu. Rodzice na pewno się martwią, zwłaszcza po tej awanturze w mieście.

Clancy nie odpowiedział. Wpatrywał się nadal tępym wzrokiem w odległy skraj lasu.

Lucky wstał i wrócił do ziemianki. Przetrząsnął skrzynię dawno już martwego trapera w poszukiwaniu starej, dawno zapomnianej mapy okolicy. Była wspaniała. Wyrysowana bardzo dokładnie, z dbałością o najmniejsze szczegóły. Wygrawerowana na skórze jelenia, oprawiona dokładnie ramką z czarnego futra. Cudowna pamiątka, jedyny taki egzemplarz w okolicy. Kto wie, być może i w całych stanach.

Rozłożył ją ostrożnie na niewielkim stoliku i rozpoczął studiowanie.

Całą mapę, pokrywały grawerunki i rysunki przedstawiające potoki, wysokości gór, punkty orientacyjne i chaty pozostałych traperów w okolicy. Kiedy przyjrzał się dokładniej zauważył, że zaznaczone na niej zostały także terytoria występowania stad zwierzyny łownej. Oddzielne znaczniki przypadały dla łowisk rzecznych i wody stojącej. Dzięki temu skarbowi mógł zamieszkać w tych górach na stałe. Nie musiałby szukać niczego, ponieważ wszystko było podane jak na tacy. Ta wizja kusiła go. Sprawiała, że coraz poważniej zaczynał myśleć o rozpoczęciu życia trapera ukrytego na zawsze z dala od cywilizacji. Pech chciał, że zaplanował to sobie zupełnie inaczej.

– Utah – szepnął sam do siebie opierając się ciężko na blacie stołu. – Obiecałem sobie Utah, do jasnej cholery. Dom, taras i psa. Kawałek rancza i stado koni do ciężkiej cholery! – uderzył dłonią w blat boleśnie ją sobie obijając.

Miał ze sobą na podorędziu dziesięć tysięcy dolarów. Dorobek całego przestępczego życia. Pieniądze, na których była krew dwóch jego gangów i Bóg jeden wie ilu niewinnych ludzi. Gobby nigdy nie uważał, że ten majątek jest przeklęty, co to, to nie. Wyrażał opinię, w myśl której zupełnie uczciwie pozbawił oszczędności tych głupców, którzy nie potrafili zadbać o jego bezpieczeństwo. Co za tym idzie, nie byli godni posiadania chociażby centa z tych pieniędzy.

Dobrze wiedział, że na tym terytorium działali ludzie, których sława przeganiała go po wielokroć. Na przykład Jessie i Frank Jamesowie, którzy rabowali każdy napotkany po drodze bank i pociąg. Nikt nie mógł zliczyć jak bardzo się na tym obłowili. Niektórzy wymieniali nawet kwotę ponad stu tysięcy dolarów, ale Gobby nie mógł wyobrazić sobie takiej ilości pieniędzy. Jego domeną zawsze był brak zbytniej pazerności. Dopóki obrabiał sklepy, karawany i niewielkie banki dopóty pozostawał poza kręgiem zainteresowania stróżów prawa. Brać tyle, ile potrzeba. Nigdy więcej.

– Trzeba było odstrzelić Hopstera. Odstrzelić i pozbawić głowy, żeby jego duch nie mógł opowiedzieć o tym co się wydarzyło. Powinienem zostawić tam tę bandę durniów żeby zawiśli, skoro dali się tak wyrolować. Teraz to ja jestem głównym ściganym. Ja sam we własnej osobie. Niech to szlag, Hopster. Niech cię diabli! – Uderzył pięścią w stół po raz kolejny.

Oddychał ciężko starając się nie wpaść w furię. Położył palec na mapie i poprowadził ją wzdłuż torów kolejowych Pacific Union prowadząc go na zachód.

– Pełno miasteczek – burknął. – Główny trakt odpada. Skoro faktycznie trwa obława, wszyscy będą wyczuleni. Poza tym na końcu drogi jest Salt Lake City. Powinienem kierować się dalej…

Przesunął go nieco na południe.

– Przez góry Medicine Bow… – skrzywił się na samą myśl. Samo wyjście w góry to jedno, natomiast podróżowanie przez nie na przednówku zimy? – Śmierć. Jak nic. Chociaż… – postawił palec na kolejnym punkcie.

– Saratoga odpada – wtrącił Clancy niepytany. – Pełno tam najemników. Od razu wyczują, że przed czymś uciekasz. Spójrz na siebie.

Gobby przełknął przekleństwo już już wyrywające się z jego ust.

– To co twoim zdaniem powinienem zrobić? Przezimować tutaj? Odpada! Nie po tym, co stało się w Chugwater.

– Zastanów się, Gobby. Przecież nikt nie wie, że to twoja sprawka. Masz paranoję, albo w najlepszym przypadku jesteś przewrażliwiony. W ostatnim sezonie, kiedy grasowała tu banda Brainless Jonesa, co raz paliła się jakaś stodoła.

W zasadzie dzieciak miał rację. Nie ważne jakby na to spojrzeć, nikt nie powinien powiązać go z podpaleniem i potrójnym zabójstwem.

– Dokąd w takim razie? – zapytał zmieszany.

– Tutaj. – Clancy plasnął brudnym palcem w środek mapy. – Baggs. Po drodze masz przynajmniej dwie chaty, powinny jeszcze stać. Będziesz miał gdzie przenocować i odpocząć. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem będziesz mógł zatrudnić się tam przy doglądaniu bydła. Biorą każdego, jeśli tylko się poprosi. Przeczekasz zimę w spokoju a wiosną ruszysz dalej. – Sunął palcem na południowy zachód znacząc blaknącą ścieżkę. – Przez Strawberry Valley aż do samego Utah. W zasadzie z tego co pamiętam, to dolina już należy do innego stanu. Powinieneś być tam bezpieczny.

Gobby wcale nie był pewien. Jego niepokój był tym większy im bardziej wpatrywał się w wielką, czerwoną plamę na północy doliny Strawberry. Obawiał się, że doskonale rozumiał co to za oznaczenie.

– A to? – zapytał patrząc tępo w obiekt swojego zaniepokojenia. – Co to za plama?

– Chyba… – zawiesił się Clancy. – Chyba rezerwat, Lucky.

– Szlag.

Nie pałał miłością do Indian, a oni nie kochali chyba nikogo z białych. Wyrzuceni z własnych ziem, przydzieleni to spłachetka terenu, który nawet nieszczególnie im odpowiadał. Ostatecznie przehandlowani za wielkie sumy i wygnani z terenów należących do ich przodków.

– Ominie się – zadecydował Willson. – Jakoś się ominie.

– Lucky – zaryzykował rudzielec. – Pamiętasz, co mi obiecałeś? Miałeś powiedzieć gdzie szukać Cluneya.

– Jasne młody. Pamiętam. – Podniósł ciężko wzrok na rozmówcę. – Nie myślisz chyba, że uda ci się go znaleźć w ciągu najbliższego miesiąca? To kawał drogi. Teren jest niebezpieczny. Na trasach pełno szumowin starających się dorwać choćby kilka dolarów przed zimą.

– Muszę go ostrzec. – Clancy spiął się cały. – Jeśli sprawy mają się tak, jak przedstawiają je w Chug, to wszyscy macie przesrane.

– Dobrze, posłuchaj mnie – powiedział Gobby siadając na niewielkim taborecie. – Jeśli już znajdziesz brata, wyślij go tutaj. Zostawię mu list pod kamieniem przy piecyku. Opiszę swoją trasę i miejsce, gdzie znajdzie pieniądze. Jeśli nie uda ci się go dopaść, wtedy ty je weźmiesz.

Rudzielec tylko skinął głową na znak, że rozumie.

Popołudnie minęło im głównie na pakowaniu niezbędnych tobołów. Przerzucali wyposażenie, składali koce i derki, wrzucali do sakw jedzenie i doczepiali osprzęt. Clancy obiecał, że wieczorem przyprowadzi konia. Dostał od Lucky’ego wcale nie małą sumkę. Przynajmniej tyle, żeby móc kupić dwa kolejne ogiery na poczet tego jednego. Nie wiedział, jak młokos chciał załatwić sprawę ze swoimi rodzicami i w zasadzie go to nie obchodziło.

Zachodzące słońce przepuszczało promienie pomiędzy gęsto rozrzuconymi gałęziami. Ognisko paliło się jeszcze, jednak nikt nie zadawał sobie trudu podkładaniem drewna. Miało się wypalić do samych popiołów.

Przytroczyli wszystkie pakunki do wielkiego, upartego konia pociągowego, który nijak nie wyglądał jak szkapa, która miałaby go przewieźć przez Góry Skaliste. Gobby poklepał go po pysku, szepnął kilka słów do ucha. Koń zarzucił łbem i zamłócił kopytami w miejscu.

– Będziesz nazywał się Bunny. – powiedział patrząc prosto w wielkie, czarne oko. – Mam nadzieję, że się dogadamy. Z reguły konie nie do końca mnie lubią. Nie wiem dlaczego, cholera.

Koń wierzgnął łbem zarzucając grzywę. Przeorał ziemię kopytem i prychnął złowieszczo.

– No właśnie – skwitował Lucky patrząc na konia ukosem.

Wyruszył w drogę niedługo potem wiedziony przekonaniem, że jest na ostatniej prostej do celu swojej wielkiej ucieczki. Utah wzywało go, obiecywało spokój i emeryturę, na którą przecież w swoim mniemaniu zasługiwał jak nikt inny.

Przemykał niedaleko miasteczek tak szybko, jak tylko się dało. Cały czas rozglądał się nerwowo dookoła nie mając zamiaru spoufalać się z kimkolwiek. Każdy człowiek, którego spotykał był potencjalnym sprzedawczykiem. Za parę dolarów z nagrody nie jeden byłby w stanie wskazać kierunek, w którym udał się ten straszny bandyta.

Nie miał wątpliwości, że jego zasługi dla świata są wyolbrzymione. Jeszcze w Chugwater miał okazję dokładnie przyjrzeć się ogłoszeniom z jego podobizną. Gubernator musiał być wściekły, bowiem dwa tysiące dolarów było naprawdę solidnym zastrzykiem gotówki. Zwłaszcza za dziadka, któremu posłuszeństwa odmawiało już wszystko. Począwszy od konia pod jego tyłkiem, aż po oczy, którym coraz ciężej było wyostrzyć niektóre elementy krajobrazu.

– Widzisz, kolego – zwrócił się do swojego ogiera. – Zostaliśmy sami na szlaku.

Koń nie skomentował w żaden sposób. Nie wydawał się także oczekiwać na dalszy ciąg tyrady. Na jego nieszczęście, Gobby nie zamierzał się zamknąć.

– Zjeździłem pół Ameryki, wiesz? Cholera, byłem chyba wszędzie. Brałem nawet chwilowy udział w wojnie secesyjnej! – stwierdził z dumą odchylając głowę ku niebu. – Co prawda głównie po to, by gwizdnąć skrzynie z amunicją, ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć.

Koń prychnął złowrogo, co Lucky odebrał jako pogardę.

– Ale o co ci tak naprawdę chodzi, Bunny, co? Sam masz pewnie wcale nie mniej za uszami! Nie podjadałeś, kiedy nie było wolno? No więc to prawie to samo. A amunicji potrzebowaliśmy, żeby obrobić pociąg z wekslami i papierami wartościowymi. W zasadzie na nic się to zdało, bo Frederick podłożył pod tory za dużo trotylu, pociąg wyrzuciło i wagony pospadały z klifu.

Szarpnął za wodze i poprowadził konia z dala od głównego traktu. Bunny dość dobrze radził sobie na nieubitym gruncie. Z tego, co opowiadał Clancy bardzo często podróżowali na północ od Chug. Daleko od wydeptanych ścieżek.

– Wyobraź sobie, że ten idiota nie umiał liczyć. Kazałem rozmieścić bombę sto jardów od najbliższego słupa. Fed mylił się raz po raz i zamiast za mostem, podłożył trotyl na moście. Mówię ci, dawno nikt mnie tak nie wkurzył. – Klasnął w dłonie i roztarł je żeby pobudzić krążenie. Nie pomyślał o tym, żeby przed spaleniem sklepu poszukać rękawiczek. A pogoda miała być coraz gorsza.

Godziny mijały spokojnie. Na trakcie nie działo się nic, co warto byłoby rejestrować w pamięci. Dodatkowo powoli słońce chyliło się ku zachodowi. Zatrzymał konia i rozłożył mapę na jego grzbiecie. Z tego co sobie przypominał niedaleko przełęczy prowadzącej przez góry Medicine Bow powinno znajdować się niewielkie jezioro przytulone niemalże do stromej góry zamykającej dolinkę. Miał wielką nadzieję, że uda mu się schować w tamtejszym zagajniku i przeczekać noc. Tym razem miało być bez rozpalania ogniska. Był stanowczo za blisko cywilizacji, żeby ryzykować bycie zauważonym zwłaszcza, jeśli on nie widziałby nikogo kto się zbliża.

Skręcił lekko w lewo i ruszył na przełaj przez niewielki step.

Miejsce, o którym rozprawiał jeszcze godzinę temu teraz miał przed oczyma. Spoglądał na sporej wielkości jezioro, wysoką Sheep Moutain i las wciśnięty między nie. Dobrze wiedział, że wystarczy schować się na skraju lasu, przeczekać noc a już jutro będzie wspinał się na przełęcz największych gór hrabstwa Carbon.

Nazwa ta miała wiele wspólnego z bogactwami naturalnymi tych okolic. Jeśli gdzieś niedaleko znajdowało się jakieś wzniesienie można było być pewnym, że w jego ścianie znajduje się szyb kopalni węgla. Podobnie było także tutaj. W niewielkim załamaniu za wystającą skałą znajdowało się idealne miejsce na nocleg. Osłonięte z trzech stron ścianą kamienia, z czwartej zaś – gęstym lasem. Czyli jednak mógł rozpalić ognisko. Zawsze to jakiś plus.

Nim ostatecznie się ściemniło siedział już na starej ławeczce u progu wejścia do dawno zawalonej kopalni. Rozmyślał tak długo, aż zmorzył go sen.

Miał wrażenie, że ledwo co zmrużył oczy a już coś ochrypłego i paskudnie znajomego wyrwało go z objęć radosnego odpoczynku.

– A niech mnie. Przecież to Lucky we własnej, chromolonej osobie!

Słońce podniosło się już dość wysoko nad horyzont. Sklejone oczy Gobby’ego przygotowywały się powoli do nieuchronnego otwarcia. Był już za stary na to, żeby zrywać się na równe nogi po usłyszeniu swojego pseudonimu. Jeśli ktoś go znał i wypowiadał w taki sposób – musiał go znać.

Otworzył oczy i przetarł je wierzchem brudnej od sadzy dłoni. Chwilę to trwało zanim złapał ostrość i wyprostował się przeciągając ciało do pozycji siedzącej. Rozejrzał się nieprzytomnie starając się dojrzeć człowieka, który go obudził.

Postać wychynęła spomiędzy drzew. Serdelkowate ręce wisiały po małpiemu po obu stronach tułowia a kowbojski kapelusz zwisał mu smętnie na sznurku zawieszonym wkoło szyi. Miał czarne, przetłuszczone włosy i kilkudniowy zarost. Policzek przecinała długa, paskudnie wygojona blizna. Całości paskudnego widoku dopełniał długi pas amunicyjny wypełniony nabojami do strzelby. Przewieszony przez ramię i okalający tułów przywodził na myśl meksykańskiego strażnika pogranicza. Fart chciał, że ten człowiek był właśnie Meksykaninem.

– José! Niech mnie coś trafi. Spodziewałbym się każdej szumowiny w tym miejscu, ale akurat ciebie nie. – Podniósł się ciężko rozkładając ręce w geście przywitania.

Rozmówca nie pozostał dłużny. Podszedł bliżej i objął staruszka serdecznie niemal miażdżąc mu kręgosłup. Patrzył w milczeniu na dorobek rewolwerowca przytroczony do juków.

– Nie mów mi – zaczął, odchodząc dwa kroki – że postanowiłeś na dobre opuścić Kolorado. – Powieka zadrżała mu znacząco. Widać było, że nie spał już od kilku dni.

– Wiesz, strasznie wieje między tymi górami. To źle robi na moje lumbago.

José roześmiał się w głos uderzając wielką dłonią w ramię Gobby’ego.

– Stary, a dalej taki sam jak kiedyś! – Szczery uśmiech nie znikał z jego twarzy. – Dokąd to, partnerze? Uciekasz?

– Nie udawaj – zawiesił wzrok Lucky – że nie wiesz o co chodzi, dobra? Moja gęba niedługo będzie jeździć na każdym wagonie od wschodniego do zachodniego wybrzeża. Marnej jakości zbieg okoliczności i wpadłem. Jak cholera, po tylu latach nierównej walki o godną emeryturę.

Gobby znał José jeszcze z czasów wojny secesyjnej. Razem, po wątpliwej jakości akcji wysadzenia pociągu postanowili zaszyć się na jakiś czas na głębokim południu. Przez kolejne dwa lata korzystał z wolności jaką oferował mu Meksyk. Był głupi, bo zatęsknił na zielonymi wzgórzami i kamienistymi potokami Kolorado.

– Poczekaj – powiedział w końcu. – Dokąd się wybierasz?

– Sam nie wiem – odparł José wpatrując się w klucz kaczek. – Może na północ? Kto wie?

– Cholera z wami. Wszyscy pędzicie w te wieczne śniegi. Ani przyjemności, ani odpoczynku – żachnął się Gobby. – Nie po drodze ci Baggs?

– A gdzie to jest? Nie za górami na zachód? Za Medicine? – zastanowił się José obchodząc obozowisko. Kopnął puszkę, która zatoczyła się i wpadła do niewielkiego kloacznego dołu.

– Właśnie tak. Ominąć Saratogę i dostać się do poganiaczy bydła.

– Zgłupiałeś na stare lata, Lucky – zaśmiał się Meksykanin. – W osadzie bydlęcej teraz próżno szukać jakiejkolwiek roboty na zimę. Wszyscy pognali rogaciznę z powrotem na południe. Bóg jeden wie jak daleko. Jedyne co tam zastaniesz to starego Baggsa właśnie i gromadę jego synów. Nikogo innego.

Gobby przygryzł wargę. Cała jego wyprawa właśnie miała zmienić swoje tory.

– Szlag by to. Jak nie urok, to cwał kawalerii – zaklął ściągając koszulę. – Idę popływać, masz chęć?

Niecałe dwieście jardów od obozowiska Willsona znajdowała się niewielka zatoczka jeziora. Chwilę później obaj siedzieli już po szyję w zimnej wodzie trzęsąc się niemiłosiernie. Ubrań na brzegu pilnowało czterech meksykanów z grupy Joségo. Grandes Bandidos działali na tym terytorium od stosunkowo niedawna. Mimo wszystko koneksje herszta wiele mówiły o poważnych planach jakie wiązał z Kolorado i Wyoming. Upatrywał sobie wielkich pieniędzy ulokowanych w sprzedaży węgla i rogacizny. Miał wielkie ambicje, najczęściej niespełnione.

Gobby zanurkował w zimnej wodzie. Odczekał kilkanaście sekund i wyskoczył na powierzchnię prychając i hucząc.

– Zimna, cholera! – zaśmiał się. Po chwili jednak wrócił do tematu przeprawy górskiej. – José, nie daj się długo namawiać. – Szczery uśmiech przeorał pomarszczoną twarz Gobby’ego.

– Sam nie wiem – Meksykanin skrzywił twarz w kwaśnym uśmiechu. – Później będziemy musieli przebić się przez Saratogę. Łowcy głów urządzili tam sobie jakiś zimowy zjazd, cholera. Gobby. Nie po drodze.

– To zawrzyjmy układ. Ty przeprowadzisz mnie suchą stopą przez Góry Medicine. Ja pokażę ci za to, gdzie w rejonie znajdowała się stara kopalnia złota. Schowana przynajmniej od trzydziestu lat. Jestem pewien, że coś tam jeszcze zostało.

Oczy błysnęły rozmówcy na dźwięk słowa „złoto”. Gobby wiedział dobrze, że jego przyjaciel od zawsze marzył o znalezieniu nietkniętej kopalni tego cennego kruszcu.

– A skąd pewność, że nie jest zawalona? – dopytał Meksykanin.

– Pewności nie ma. Ale jeśli sam tam dotrę, to na pewno się nie podzielę. Masz pięć sekund na decyzję, darmozjadzie.

– Zgoda! Ale za darmozjada, posiedzisz pod wodą przynajmniej pięć razy tyle! – wrzasnął ze śmiechem i kładąc ręce na głowie staruszka schował go pod powierzchnią zimnego jak noc jeziora Porter.

Nie minęło południe a grupa jeźdźców kłusowała żwawo w kierunku przeprawy przez ośnieżone szczyty gór. Wszystkie one wydawały się być już tuż tuż, na wyciągnięcie ręki. Jednak Góry Skaliste takie właśnie były. Potężne odległości oszukujące każdego obserwatora. Dlatego właśnie podróżowanie samotnie wiązało się z długimi tygodniami rozmów z koniem lub samym sobą.

Błogosławieństwem okazała się linia kolejowa Pacific Union, która łączyła zachodnią i wschodnią ich część. Trasa kolejowa została poprowadzona przez płaskowyż Sweetwater, zakręcając tu i ówdzie aby ominąć największe skały. Z pełną świadomością można było powiedzieć, że gdyby nie owa linia – zachód nie byłby tak dostępny jak kiedyś.

Gobby marzył o wielu rzeczach przez te lata. Jedną z nich, już poniekąd znaną każdemu jego przyjacielowi był domek w Utah. Siedlisko w otoczeniu gór z niewielkim jeziorem pośrodku doliny. Nieruchomość miała być postawiona na cypelku, z którego Gobby mógłby zarzucać wędkę niemalże przez okno. Pragnął tego jak niczego innego w życiu. Zwłaszcza teraz, kiedy pędzony wizją nieustannego pościgu zdecydował o swojej emeryturze.

Oprócz marzeń jego myśli krążyły jeszcze wkoło innego tematu. Willy’ego Hopstera. Gówniarza, który miał czelność stać się szpiclem na usługach agencji przestępstw federalnych. Nie rozpracował go. Nie wiedział nawet, że ten smarkacz przekazuje komuś informację o jego położeniu i planach. Z drugiej strony nie podejrzewał go, ponieważ go polubił. Młody był dobrym dzieciakiem. Zawsze uprzejmy i uczynny. Chętnie się uczył. W zasadzie starał się dowiedzieć o wszystkim, co mogło mu się przydać w jego pracy. Gobby zmarszczył brwi i zacisnął zęby.

– Co się dzieje, przyjacielu? – zagadnął go José, z którym jechał łeb w łeb na czele niewielkiej kolumny. – Mam wrażenie, że coś cię gryzie. I to poważnie.

– Mam problem, bracie. Mam poważny problem – odparł z niepokojem obserwując chmury na horyzoncie. Zapowiadały deszcz, a to nie wróżyło niczego dobrego.

– Coś z wyjątkiem tego, że twoja głowa jest warta okrągłe dwa tysiące zielonych?

– Wiele, prócz tego. Obawiam się, że moja emerytura to rzecz, której nie dożyję.

Meksykanin zbliżył swojego konia do rumaka przyjaciela. Klepnął go po ramieniu.

– Gobby, mój stary druhu – odparł José zatroskanym tonem. – Nie powiesz mi chyba, że nie liczyłeś się z takim obrotem spraw? Emerytura! Dobre sobie. Ja nie planuję nawet czegoś takiego. Jestem prawie pewien, że za trzy, cztery lata dostanę kulą w łeb. Jeśli nie od szeryfa czy łowcy nagród, to od przygodnego sukinsyna równego mi.

– Może masz rację. Na stare lata zabrakło mi wszystkiego, co trzymało mnie w ryzach. Zabrakło mi czujności i braku zaufania. Nie dostrzegłem szczura w swoich szeregach i pozwoliłem rozpracować wszystko od środka.

Zdziwiona mina rozmówcy wskazywała na to, że nie ma pojęcia o tym za co konkretnie jest poszukiwany Gobby Willson. Staruszek przypatrywał mu się dłuższą chwilę, po czym westchnął i opowiedział wszystko od początku do końca.

– A to gnida – mruknął Meksykanin poprawiając kowbojski kapelusz. Splunął na suchą ziemię pod kopytami swojego konia. – Władza nie ma w tych czasach już żadnego honoru. Ani krzty godności i spokojnej, pełnej szacunku gry w zniszczenie przeciwnika.

– A czego się spodziewałeś? – zapytał Lucky uśmiechając się lekko. – Czasy się zmieniają a my pozostajemy tacy sami. Jesteśmy złodziejami w świecie, który już nas nie chce. I nie ważne, że będziemy się bronić rękoma i nogami. Cywilizacja się o nas upomni. Spokój i ład spadną na nas, przyduszą do ziemi i zgnoją tak, że sami będziemy błagali o śmierć.

Nie było już nic do dodania. Meksykanin spojrzał przed siebie, na ginące za mgłą szczyty niedalekich gór. Pomyślał chwilę, spojrzał na przyjaciela i otworzył usta.

– Ale zanim to nastąpi, ostatni raz pokażemy jak złodziej potrafi gryźć – odpowiedział i uśmiechnął się szczerze.

A Gobby przyznał przed sobą, że właśnie tego mu brakowało. Prawdziwego przyjaciela w świecie, którym przyjaźń sprzedaje za bezcen.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *