Rozdział 11 – Polityka lokalna

– Gdzie jesteśmy? – spytał, widząc nad sobą sklepienie.

– Nadal w jaskiniach pod oazą. Leż spokojnie – popchnęła go z powrotem na posłanie stanowczym ruchem ręki, kiedy próbował wstać. Godar obrócił głowę w bok i dojrzał Eselego, który przykłusował w jego pole widzenia.

– Bogom niech będą wszelkie dzięki – zadeklarował uroczyście, przyklękając u posłania. – Czyżby puściła cię gorączka?

– Jaka gorączka? – spytał barbarzyńca dość trzeźwo, by wystarczyło to za całą odpowiedź.

– Leż i nie wstawaj – zarządziła Waleria nie dopuszczając sprzeciwu. – Dostałeś nagłej gorączki po tym, jak rozgrzebałeś jakąś grzybnię w jaskini. Tragarze mówili, że to normalne za pierwszym razem, jakieś toksyny i trucizny.

Godar pomacał wokół siebie nerwowo, sięgając dłońmi coraz dalej, aż wreszcie jego palce dotknęły zimnego metalu i wyczuły wytrawiony wzór.

– Gorączka i toksyny? To ciekawe, bo wydawało mi się, żem spotkał Volta Ptaka.

– Wołałeś jego imię w malignie, panie – przyznała dziewczyna. – Ale to wszystko wizje sprowadzone przez grzyby… – dodała nieśmiało.

– Wizje? – spytał Godar, przyciągnął topór do piersi i wskazał na niego wzrokiem. – Czy to są wizje?

– To dar – rozległ się spokojny, cichy głos przewodnika karawany. Po chwili mężczyzna wszedł w pole widzenia Godara.

– Owszem, to prezent – przyznał barbarzyńca, dźwignął się z posłania i usiadł. – Czy coś ci wiadomo a ten temat?

Przewodnik przysiadł, wyciągnął fajkę i zaczął ją bez słowa nabijać. Trwało to dłuższą chwilę. Barbarzyńca osuszył w tym czasie bukłak i obuł się mimo protestów Walerii.

– Od dawien dawna kiedy czas temu sprzyja i bogowie zdarza się, że śmiałek przybyły z powierzchni zostanie dopuszczony do podziemi przedwiecznych – rozpoczął wreszcie swoją opowieść. – Bywa, że spędzi tam parę godzin, bywa, że kilka dni a zdarza się, że nie wróci już nigdy z krain poza czasem, które rozciągają się w innych, obcych światach. Kilku takich już za swojego życia pogrzebałem w gorących piaskach Al-Kubra.

Co rzekłszy podał Godarowi fajkę i skinął głową na znak, że to bezpieczne i dobre. Odczekał aż mężczyzna zaciągnie się i przestanie wreszcie kasłać i wyciągnął rękę. Czarny podał mu topór z pewnym ociąganiem, czując jakby oręż nie chciał być oddany nikomu innemu.

– Siewca Burz – orzekł przewodnik bez cienia wątpliwości, chwytając oręż w rękę. Uniósł go na wysokość twarzy i obejrzał wytrawione w metalu wzory w migotliwym świetle pochodni. Mruknął coś pod nosem i zwrócił go właścicielowi.

– Otrzymałeś niezwykły dar – powiedział w końcu, kiedy zaciągnął się mocno i wypuścił kłąb dymu z fajki. Potem podał ją Godarowi, ten zaś zaciągnął się, przytrzymał wonny opar w płucach i podał fajkę Walerii.

– Chwila – zaprotestował Esele. – Chcecie mi powiedzieć, że Godar dostał gorączki bo zatruł się miejscowym grzybem, miał halucynacje i wrócił z tym… – wyciągnął dłoń by dotknąć topora, lecz z nagła wyładowanie przeskoczyło między ostrzem a jego palcami, podobnie jak dzieje się to, kiedy nadchodzi burza i elektryzują się wełniane kaftany i metalowe sprzączki. Szybko cofnął rękę.

– To szaleństwo! – wyszeptał.

– Wszystko może zdarzyć się w tych krajach legend i baśni – odparł przewodnik karawany. – Nawet rozsądni, uczeni ludzie ulegali tutaj nieraz bujnej wyobraźni krajowców.

Godar przytulił do piersi Siewcę Burz i przymknął oczy. Głosy wokół niego zawirowały i znów zapadł w ciemne głębie, lecz tym razem nie było w nich przedwiecznych bogów, jedynie sny, splątane i niejasne jak zawsze.

Kiedy znów wynurzył się na jawie wokół trwała ożywiona krzątanina. Dźwignął się z posłania i rozejrzał.

– Co się dzieje? – zagadnął posługacza, pakującego juki tuż obok.

– Wyruszamy – odparł tamten wyraźnie rozpromieniony. – Burza się skończyła. Pięć dni, całkiem nieźle…

W ciągu godziny obozowisko było zwinięte i pierwsze wielbłądy wędrowały po pochylni, stawiając powolne kroki ku jasnej plamie słonecznego blasku widocznej w oddali gdzieś w górze. Pierwszy raz od dawna światło było białe i stabilne, nie tańczyło, nie przygasało, nie bawiło się w teatr cieni na ścianie jaskini. Trójka renegatów znów rozproszyła się wzdłuż kolumny. Esele wysforował się na czoło, gdzie dosiadł konia natychmiast, gdy wynurzyli się na powierzchnię pośród piasków i pocwałował na zwiad. Waleria z kapturem opończy naciągniętym nisko na twarz wmieszała się w tłum poganiaczy i nikt by teraz nie powiedział, że to łuczniczka, co potrafi strącić ptaka w locie. Godar wreszcie szedł w połowie stawki. Odrzucił opończę i szedł odziany w skórzany kaftan, Siewcę Burz przewiesił na rzemieniu przez plecy zaś na biodrze zwisał mu miecz. Czarne włosy puścił wolno na plecy, odrzuciwszy diadem, który je dotąd kiełznał i nie plotąc warkoczy na modłę Nordów, jak to nieraz miał w zwyczaju. Szedł ku światłu pełen spokoju i pewności siebie, jakby wiódł go sam Gormańczyk ale bardziej nawet Volt Ptak, co zszedł na ziemię prosto z gwiazd. Ludzie szli obok niego, ale zachowywali ledwo dostrzegalny, pełen szacunku dystans. Nikt więcej nie zagadnął go o przedwieczny oręż, którego ciężał czuł na plecach, lecz wszyscy spozierali dyskretnie na trawione ostrze i masywne stylisko, na ciężki, matowy obuch i na mężczyznę, który ten niezwykły topór dźwigał.

Wychynęli na powierzchnię sprawnie, od razu formując karawanę i kierując się na powrót ku południowemu wschodowi, aby obrać poprzedni cel, do porzucenia którego zmusiła ich niespodziewana burza piaskowa. Wielbłądy rozciągnęły się w szpaler wijący się pomiędzy wydmami, niczym flotylla manewrująca wśród przybrzeżnych skał. Czarny ostatni raz rzucił spojrzenie wstecz, gdzie ukryte na powrót pod gorącymi piaskami trwało wejście do przedwiecznej podziemnej kopuły. Tylko kilka ogołoconych teraz z liści palm i przysypane piaskiem resztki murów świadczyły o tym, że w tym miejscu cokolwiek kiedykolwiek się działo. Poprawił rzemień uciskający ramię i spojrzał prosto przed siebie, w kierunku słońca wspinającego się na nieboskłon. Czuł, że nie wróci już za tego życia do katakumb Przedwiecznych, ale wiedział, że wyznaczone mu przez los i bogów spotkanie było jedyne w swoim rodzaju.

Zatrzymali się na popas w godzinie największego upału, a potem ruszyli znów naprzód i wędrowali całą noc wśród morza stygnących piasków, aby wykorzystać tę dogodną porę do podróży i nadrobienia straconych dni. Popasali oszczędnie, bo zbliżali się do południowego krańca wielkiej pustyni i zapasy z wolna stawały się skąpe. Z trójki  uciekinierów z Cloigeann każde zajmowało się swoimi obowiązkami. Pod wygwieżdżonym niebem przemierzali całe staje, często nie zamieniwszy ze sobą nawet słowa, a gdy obozowali spędzali ten czas razem lecz w milczeniu. Waleria unikała bliższych kontaktów z Godarem, chociaż za czasów jego panowania była częstym gościem nie tylko w jego komnatach i na jego królewskiej strzelnicy, lecz także w łożu barbarzyńcy, gdzie miała okazję przekonać się, iż ludy zimnej północy nie ustępują w sztuce kochania ludom gorącego południa. 

Minął kolejny tydzień, nim znów ujrzeli ślady ludzkiej bytności. Zatrzymali się w najgorętszej godzinie dnia w małej, częściowo zasypanej piaskami oazie, gdzie w kępie ciernistych akacji ukryta była studnia i kilka rachitycznych szałasów. W ich cieni kryły się ciemnoskóre rodziny tubylcze, ludzie tak odmienni od mieszkańców wybrzeża, jak tylko można było sobie to wyobrazić. 

Morze Wewnętrzne od wieków było areną działań dwóch przede wszystkim ludów – jasnoskórych i zapalczywych ludzi z północnego kontynentu i spokojnych lecz pamiętliwych mieszkańców Wielkiej Pustyni i wybrzeży Południowego Kontynentu. Ci pierwsi przemierzali trawiaste równiny na wschodzie, wspinali się na wysokie szczyty w centrum, wycinali porastające serce ich terenów wiekowe puszcze i budowali drewniane statki, którymi ruszali na wyprawy we wszelkie strony świata. CI drudzy wędrowali między gorącym, suchym wybrzeżem a wilgotnym, dusznym zielonym sercem kontynentu w długich karawanach kupieckich. Nad Morzem Wewnętrznym pobudowali miasta, gdzie kwitł handel, z których małe zwinne łodzie wędrowały wzdłuż brzegów na wschód i na zachód, a potem na powrót ku północy, opływając cały akwen i handlując bogactwami przyniesionymi na grzbietach wielbłądów z leżących rzekomo daleko na południu gęstych, wilgotnych lasów, tak niepodobnych do tych, które znano w rodzinnych stronach Godara.

Gdy barbarzyńca podbijał Cloigeann miał za sobą wiele łupieżczych wypraw wzdłuż wszystkich wybrzeży Morza Wewnętrznego. Kiedy osiadł w twierdzy wypuścił ekspedycje wojskowe na wszelkie strony, ustanawiając swoje władztwo nad ludami, o których dawniej czytał jedynie w księgach. Czerpał przychody z rabunku, handlu niewolnikami i towarami i pobierania podatków. Sam jednak nie zapuścił się nigdy za Wielką Pustynię, chociaż żołnierze pod jego sztandarami i z jego imieniem na ustach znani byli w tych stronach dobrze i nie budzili sympatii u miejscowych ludów. Władca siedzący na tronie w twierdzy na urwisku zdawał sobie z tego dość dobrze sprawę. W końcu sam i walczył dla królów i książąt i – bywało – że ich z tronu obalał, bo Alkazar z Cloigeann był zaledwie ostatnim z dość pokaźnej listy suwerenów, którym mocny kopniak barbarzyńcy wytrącił stolec spod zadka. W trakcie marszu jednak usłyszał historie dotyczące jego podbojów nieco bogatsze w szczegóły niźli zwięzłe, pisane drewnianym językiem raporty Botonengi.

– To twoja wina, ognistowłosa lisico – zarzucił Walerii, gdy się posilali na popasie w maleńkiej oazie. – Gdyby nie twój twardy tyłek i miękkie łoże, to sam więcej ruszałbym w teren.

– Nie jest ani moją zasługą, ani tym bardziej moją winą, że ci dupy w głowie, królu – uśmiechnęła się dziewczyna popijając świeżej wody z bukłaka, napełnionego dopiero co w głębokiej, mrocznej studni.

Mieszkańcy tego zapomnianego przez bogów osiedla wśród morza piachu tłoczyli się wokół przybyszów, starając się wytargować jedzenie w zamian za możliwość popasu. Przewodnik karawany wdał się z nimi w długą dysputę, bo – jak wielu południowców pochodzących z pasa pomiędzy morzem a pustynią – uwielbiał się targować. Rozsiadł się więc z pełnym ceremoniałem przed jednym z marnych szałasów i pertraktował teraz z najstarszym z mieszkańców. Gestykulowali sporo, kreśląc w piachu jakie znaki, stawiając kreski i przyklepując otwartymi dłońmi propozycje. Starszy osady był chudym, małych człowieczkiem o ciemnej, hebanowej skórze, wielkich, wilgotnych i wyłupiastych oczach. Głowę miał łysą a łysina ta błyszczała, jakby natarł ją tłuszczem. Jego nogi i ręce oplecione były wzorzystymi taśmami z kolorowych włókien, które powiewały przy każdym ruchu jak proporce na turniejach wojów, urządzanych na Litorynem przez tamtejszych wodzów. Mówił skrzekliwym głosem, ostrymi, urywanymi słowami, które brzmiały, jakby się dusił. Przewodnik karawany odpowiadał mu w tym samym języku, chociaż złagodzonym jego akcentem człowieka z północy.

Drobne dziecko, wyglądające jak duch, wychynęło z jednego z szałasów, przemknęło po piachu skulone niczym fenek i przycupnęło nieopodal trójki uciekinierów, wpatrując się w nich intensywnie. Czarny przyjrzał się dziecku, lecz nie był nawet w stanie stwierdził jego płci. Wielkie szkliste oczy dominowały w maleńkiej, jakby zapadniętej twarzy. Głowę miało wygoloną, jedynie na czubku ocalał długi lok, ale czy była to fryzura męska czy kobieca tego barbarzyńca nie wiedział – podobne nosili na Północnym Kontynencie mistrzowie koni ze wschodu, z porohackiego kraju. Dziecko miało długą szyję, patykowate ręce i nogi i wzdęty brzuch. Gapiło się na nich z natarczywością psa, który czeka aż ze stołu spadnie kawałek mięsa, by mógł go pochwycić i skryć się z dala od ucztujących. Godar gestem pokazał istocie, aby podeszła, lecz ta nawet nie drgnęła, jedynie wielkie ciemne oczy w czarnej twarzy zdawały się robić coraz większe. Wreszcie dał spokój próbom porozumienia się z dzikim dzieckiem i cisnął w jego kierunku kawałek twardego, pożywnego placka. Zerwało się na równe nogi i chwyciło go w locie, a potem błyskawicznie skryło się na powrót w jednym z szałasów, skąd dobiegły podekscytowane piski – musiało ich tam być więcej. Rzeczywiście, po chwili wyroiły się na zalany słońcem piach i rozproszyły wśród karawany, żebrząc o jedzenie i drobne podarki.

Przewodnik karawany w tym czasie dobił pozorowanego targu ze starszym oazy. Wydał polecenia i z juków wydobyte zostały suszone owoce, twarde placki na zakwasie i dwie żywe kury. W jaki sposób miejscowi mieli je zamiar hodować – tym nikt się za specjalnie nie interesował. Dość, że byli naprawdę zachwyceni, ledwo maskując radość. Przewodnik wstał i wytrzepał piach z kaptura opończy.

– Gdzie sens? – zagadnął Godara Esele.

– Na pierwszy rzut oka nie ma żadnego – odparł Godar. – Sama opłata za wodę była fikcją, ci biedacy stłoczeni wokół studni nie mają żadnych środków, aby wyegzekwować zapłatę jakiegokolwiek typu. Jeśliby do oazy dotarło wojsko generała Botonengi i gdyby mieszkańcy postawili się przybyszom, jeden czy dwóch skończyłoby przebitych włóczniami, a reszta skryłaby się w swoich rachitycznych szałasach drżąc o życie. Jednak w szeroko pojętym interesie prowadzących karawany leży istnienie tej oazy i tej studni oraz dobrostan ludzi, którzy chronią ją przed zasypaniem przez gorące piaski.

– Godar mądry i szlachetny – prychnęła Waleria. – Od kiedy to serce władcy bije rytmem prostych ludzi?

–  Nie znasz mnie ruda lafiryndo, lecz nie zawsze byłem królem. Nie zawsze nawet byłem kapitanem czy dowódcą.

– I może mieszkałeś wśród lasów, ojciec kuł konie i miecze, a matka śpiewała ci do snu? – kpiła dalej dziewczyna. Czarny wychylił się i całą dłonią uderzył ją po pośladkach.

– Tak było i nie ma w tym kłamstwa – odrzekł z uroczystym namaszczeniem. Waleria śmiała się w głos.

– Jeśli faktycznie tak było, to szkoda, żeś sobie o tym przypomniał teraz, królu – burknął z żalem w głosie Esele.

– Nic się nie przejmuj, chłopcze. Królestwa, złoto, sława – to wszystko przychodzi i odchodzi. Ważna jest przygoda. A teraz w tej historii nadchodzi pora na twój występ.

– Mój?

– Tak. Za chwilę pustynia się skończy i chciałbym, abyś odszukał adresata listów, od których całe to zamieszanie się zaczęło.

Waleria ryknęła śmiechem godnym nie łaziebnej, ale żołdaka.

– Trzy lata na wybrzeżu… – otarła kantem dłoni łzę z oka. – Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, jaki ten kontynent jest wielki? Sama wielka pustynia, powiadają, ma w poprzek tyle, co od Morza Wewnętrznego do Litorynu. A ty myślisz, że te gnojki z którymi gwardzista pisał listy mieszkają tu za rogiem? W następnej oazie?

Wypluła drobinki piasku z ust i pociągnęła z bukłaka.

– Mój drogi królu, może trzeba ci było jednak ograniczyć swoje zakusy do mojego zadka, nie zaś do dalekosiężnej polityki? – zajrzała mu w twarz rozbawiona, lecz on z kpiącym uśmiechem nie dał z siebie drwić i wytrzymał jej spojrzenie.

– W sumie… – Esele chrząknął, aby zwrócić ich uwagę. – Tak w sumie jest.

– Jak jest? – spytała Waleria.

– No… Moi dawni sprzymierzeńcy mieszkają o kilka dni drogi stąd, za jeziorem N’Guigmi…

Godar spojrzał na swojego dowódcę gwardii, potem zwrócił wzrok ponownie ku łaziebnej przedzierzgniętej w łuczniczkę. Wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

– Ale to były lata temu… – zaprotestował nieśmiało Esele.

– Gówno mnie to obchodzi – odparł barbarzyńca, wpychając do ust kawałek suszonego mięsa. – Miałem cię, żebyś utrzymywał porządek w moim mieście. Kto inny lepiej posprząta ten bałagan?

Gwardzista mruknął pod nosem coś, od czego nawet Waleria spłonęła rumieńcem. Człowiek z północy tylko się roześmiał.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *