Rozdział 12 – W samo południe

Obudził się z potwornym bólem głowy rozdzierającym mu czaszkę. Nie otwierał oczu, próbując zidentyfikować, gdzie się znajduje. Na pewno nie był już to pociąg, bo czuł leżący na sobie ciepły wełniany koc. Nasłuchiwał chwilę próbując stwierdzić czy w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze. Nie usłyszał jednak niczego. Powoli otworzył oczy.

Znajdował się wewnątrz czegoś, co przypominało pokój motelowy. Łóżko, na którym leżał znajdowało się w kącie pomieszczenia. Wraz z drewnianą komodą stojącą po przeciwnej stronie pokoju stanowiły całe umeblowanie.

Był sam. Powoli usiadł na skraju łóżka orientując się, że jest nagi. Szumiało mu w głowie, nie mógł skupić wzroku. Machinalnie spróbował przeczesać włosy orientując się, że głowę owinięto mu na grubo lnianym bandażem. Musiał uderzyć się w głowę podczas wybuchu.

Pamiętał wszystko. Stacje, pasażerów, zakapturzone postacie z bronią. Wyglądało na to, że pociąg został napadnięty. Bandyci wysadzili tory unieruchamiając maszynę.

– A żeby to jasna cholera – zaklął Hyde. – Kto w tych czasach nadal obrabia pociągi?

Spróbował wstać jednak szybko zrezygnował opadając ponownie na łóżko. W głowie mu szumiało, każde uderzenie serca odbijało się bolesnym echem w jego czaszce. Zamknął oczy i ponownie pogrążył się we śnie.

– Musi odpocząć, bo uraz jest duży. Oczywiście nie na tyle duży, żeby zagrażał życiu. Będzie dobrze, ale ma już swoje lata.

Basowy, męski głos wyrwał go ze snu. Otworzył oczy widząc nad sobą dwoje mężczyzn. Jednym z nich był jego stary znajomy, szeryf Robbins. Coś podskoczyło Benjaminowi w żołądku. Jego obecność tutaj oznaczała jedno: przywieźli go do Saratogi. Drugiego mężczyzny nie znał, jednak po torbie lekarskiej domyślił się kim jest.

Lekarz pożegnał się z szeryfem i wyszedł, nie zauważywszy, że jego pacjent się obudził. Spostrzegł to jednak Robbins, który natychmiast doskoczył do łóżka.

– Ben! Bogu niech będą dzięki, wstałeś! Lekarz już się denerwował, że codziennie go wołam.

– Jak to codziennie? – zapytał Benjamin.

– Przywieźli Cię tutaj po napadzie na pociąg. To było kilka dni temu. Pojechałem na miejsce i zobaczyłem, że wynoszą cię z wagonu. Kazałem zabrać cię do Saratogi, żebym mógł osobiście przypilnować twojego leczenia. Obudziłeś się tylko raz, w drodze. Zapytałeś o swojego konia.

– Caster – łowca zaniepokoił się. – Co z nim? Przeżył?

– Tak, wszystko z nim w porządku. Poocierał się i poranił, ale na szczęście nic nie złamał. Narobił strasznego rabanu widząc, że cię zabieram. Dał się opatrzyć dopiero w Saratodze. Oddałem go do znajomej stadniny. Micah zna się na koniach, poskłada go do kupy.

– Co się tam stało? Widziałem ludzi w zielonych kapturach. Shamrocks?

– Tak – szeryf westchnął siadając na skraj łóżka. – Świadek twierdzi, że kierował nimi Gobby Willson, chociaż sam nie wiem co o tym myśleć. Zabili chyba wszystkich. Poza Willsonem ma się rozumieć.

Benjamin zamyślił się. Czy możliwe, żeby Lucky zdołał przygruchać sobie nową bandę podczas przebijania się przez Medicine?

– Ktoś go widział?

– Nie, chodzi tylko plotka, że przewodził Shamrocks – szeryf wyciągnął piersiówkę i podał Benjaminowi. Ten pociągnął z niej solidny łyk.

– Tropię go od Anglover i według tego co wiem, powinien teraz przebywać w okolicy, chociaż miałem nadzieję, że tkwi jeszcze w górach. A raczej miałem, bo przespałem kilka dni.

– Nie przejmuj się. Cała twoja konkurencja jest teraz zajęta zatruwaniem mi życia. Wydają pieniądze z całego sezonu w saloonach. Niedawno były te wasze dożynki – pożalił się wyraźnie akcentując ostatnie słowo.

– Już nie nasze – przypomniał groźnie Hyde. – Wypisałem się z tego.

– Nie chciałem cię obrazić, spokojnie. Jednakże Smith nadal się w to bawi. Ludzie to kochają, stawiają mu w knajpach, słuchają o tych wszystkich groźnych przestępcach, których ponoć dorwał.

Benjamin zacisnął pięści tak głośno, że strzeliły mu knykcie. Wściekłość jaką czuł, wobec tego człowieka nie zelżała nawet na moment przez te piętnaście lat.

– Skoro już się obudziłeś i wiem, że nie zmuszę cię do pozostania w łóżku, to mam do ciebie prośbę – szeryf wstał i spojrzał mu prosto w oczy.

– Słucham – odrzekł łowca wytrzymując spojrzenie.

– Nie szukaj go dobrze? Kiedy ostatnio go widziałeś, wybiłeś mu kilka zębów. Wciąż się odgraża, że pokonałby cię samym pierdnięciem. Wiem, że jesteś mądrzejszy od tego. Możesz zostać w mieście, ale nie szukaj z nim zwady.

– Dobrze. Nie będę – skłamał Benjamin.

Po wizycie szeryfa do pokoju wpadła Pani Harrison, właścicielka motelu. Przyniosła mu jego ubrania – porządnie wyprane i złożone. Oddała także wszystkie jego ruchomości, takie jak pas z nożem i rewolwerem oraz gotówkę. Pomimo długiej kłótni nie udało mu się nakłonić jej do przyjęcia kilku dolarów za zajmowany pokój. Hyde nadal był w Saratodze kimś w rodzaju bohatera.

Wyszedł na ulicę starając się nie zwracać na siebie większej uwagi. Nie było to trudne. Wszędzie dookoła można było natknąć się na podobnie wyglądających osobników: łowców nagród, szukających zaczepki, kompanii do picia albo kobiety na noc.

Pierwsze kroki skierował do stajni. Musiał upewnić się, że z Casterem faktycznie wszystko jest w porządku, zanim zastanowi się co ma robić dalej.

Na jego widok rumak zarżał i uderzył kopytami o ziemię tak mocno, że z belek stropowych poleciał kurz. Benjamin uśmiechnął się od ucha do ucha widząc zwierzę całe i zdrowe. Nie wyobrażał sobie innego towarzysza i miał nadzieję, że do końca życia nie będzie potrzebował innego konia. Prawdopodobnie Caster i tak go przeżyje. Przed nim było jeszcze dobre dwadzieścia lat, przed Benjaminem zdecydowanie mniej.

– Zostaniesz tu jeszcze trochę dobrze? – wyszeptał głaszcząc wierzchowca po głowie. – Muszę coś załatwić a potem jedziemy do Baggs, łapiemy naszą emeryturę i zabiorę cię do Teksasu. Może nawet znajdziemy ci jakąś klaczkę?

Caster zarżał cichutko, zapewne chcąc dać znać, że taki plan mu odpowiada. Benjamin skarcił się jednak w duchu. Snucie takich planów zawsze przynosiło skutek odwrotny do zamierzonego. Musiał skupić się na robocie.

Willson był już niedaleko Saratogi. Nie znaleźli go wśród trupów jego nowej bandy. Benajmin zakładał, że plan polegający na podróży do Baggs i dołączenie do poganiaczy bydła jest jak najbardziej aktualny. W okolicy raczej nie mógł liczyć na przezimowanie, a napad na pociąg mógł świadczyć o tym, że jest spłukany. Hyde nie wierzył, że sześćdziesięcioletni starzec napada na pociągi jedynie dla sportu.

Musiał zasięgnąć języka, dopóki był w Saratodze. Być może uda mu się znaleźć jakiegoś świadka, który potwierdzi jego przypuszczenia. W pierwszej chwili miał chęć, żeby od razu wskoczyć na konia i gnać do Baggs, jednak opamiętał się. Być może Lucky ma kilka dni przewagi, jednak stado bydła nie jest tak trudno wytropić. Nie porusza się też z jakąś ogromną prędkością, toteż wolał upewnić się, że ruszył akurat w tamtym kierunku.

Coś przykuło jego uwagę na jednej ze ścian stajni. List gończy z wizerunkiem Gobby’ego Willsona jednak z istotną zmianą. Otóż pod portretem widniała teraz kwota pięciu tysięcy dolarów. Do listy zarzutów, dodane zostały jego wyczyny z Chugwater. Wyglądało na to, że ten imbecyl, szeryf jednak dał wiarę słowom Hyde’a i powiadomił gubernatora. Ten z kolei, musiał się mocno oburzyć, że Gobby ma czelność popełniać kolejne zbrodnie, skoro podwyższył nagrodę ponad dwukrotnie.

Najbliższy saloon był pełen ludzi. Łowcy nagród i kobiety do towarzystwa tłoczyły się w środku niczym muchy na kawałku gówna. Miejsce nadawało się idealnie.

Wszedł do środka przepychając się między pijanymi ludźmi. Dość mocno przeszkadzał mu w tym kapelusz, co rusz zaczepiający się o czyjąś głowę, jednak nie zdjął go. Nie chciał pokazywać obandażowanej głowy.

– Benjamin Hyde! La Belle au bois dormant!

Benjamin znał ten głos aż nazbyt dobrze. Bastien DuBois. Francuz, który nie potrafił trzymać przyrodzenia w spodniach przez co musiał uciekać z Europy do nowego świata. Z jakiegoś powodu polubił Hyde’a, kiedy przed laty spotkali się na trakcie. Bastien stracił konia, a łowca w przypływie altruizmu odwiózł go do najbliższego miasteczka. Pili wtedy na jego koszt przez trzy dni. Od tamtego czasu wpadali na siebie regularnie. Benjamin zaczynał podejrzewać, że ten go śledzi.

– Bastien DuBois – Hyde skinął głową w geście powitania. Francuz zaprosił go gestem do stołu, który dzielił z dwiema kobietami, których profesji nawet nie trzeba było się domyślać. Zawsze zastanawiało go skąd u DuBois takie pokłady gotówki, jakie potrafił wydawać na alkohol i kobiety. Niestety ten zawsze zręcznie unikał tego tematu.

Benjamin usiadł przy stoliku, naprzeciw francuza i kobiet.

– Co tu robisz Bastien? Czyżbyś przekonał się co do mojej profesji?  – zapytał.

– Przyjacielu – zaśmiał się Bastien – od twojej profesji wolałbym nawet profesję tych pięknych pań! Nie, jestem tu w interesach.

– Co to za interesy? – zapytał zaciekawiony Hyde, mając nadzieję, że w końcu pozna prawdę o źródłach finansowania francuza.

– Nudne, przyjacielu. Potwornie wręcz nudne. Napijmy się za spotkanie!

Podał łowcy butelkę szkockiej, z której popijał nie używając naczynia. Nie miał w zwyczaju rozdrabniać się na szklanki. Benjamin pociągnął z niej zdrowe kilka łyków czując, że ból głowy ulatuje gdzieś do granicy świadomości.

– A co ciebie tu sprowadza? Słyszałem, że leżysz sobie w motelu, bo dostałeś w głowę tak mocno, że ślinisz się i srasz pod siebie. Zgaduję, że to nieprawda?

– Dostałem w głowę, ale byłem nieprzytomny i nie przypominam sobie tej części ze sraniem. A łeb mi się zagoi, bywało gorzej. Jestem tu służbowo.

– O! Też lecisz za Willsonem? – zaciekawił się Bastien. – Za taką sumę sam bym ruszył gdybym miał pojęcie, którą stroną trzyma się rewolwer.

– Tropię go od Anglover – wyznał Hyde wzdychając. – Nie jest to trudne, to zwierzę zostawia za sobą więcej śladów, niż dzieci bawiące się w podchody.

– To czemu nikt go jeszcze nie złapał? – zapytał francuz ze śmiechem, jedną ręką dobierając się do dekoltu prostytutki.

– Nie wiem, może nigdy nie bawili się w tropienie?

– No to masz szczęście w nieszczęściu przyjacielu! Byłem na miejscu, ale nie widziałem żadnego Willsona – Bastien upił z butelki podając ją łowcy. – Siedzę sobie w przedziale, rozkoszuję się dniem, piję, a tu nagle niemiłosierny huk. Najpierw raz, potem drugi. I do przedziału wpada kilku ludzi z zielonymi workami na łbach. Drą się, że mamy im oddać pieniądze i kosztowności. Na całe szczęście zanim doszli do mnie ktoś zaczął strzelać. Tamci zdenerwowali się i wybiegli na zewnątrz. Od razu dostali po kulce, widziałem przez okno. I to chyba tyle. Nie wybrali sobie najłatwiejszego celu, wszędzie byli żołnierze. Ten Willson to jakiś idiota?

– Nie znam go. Jeżeli naprawdę zaplanował ten napad to prawdopodobnie tak. Masz jeszcze jakieś wieści? Działo się tu coś ciekawego?

Francuz zamyślił się.

– Nie, w sumie nie. Kilka trupów przy pokerze. Jak co roku w Saratodze. Mon cheri – zwrócił się do jednej z towarzyszących mu kobiet – przynieś nam jeszcze po butelce.

Kobieta posłusznie wstała i mimo protestów Benjamina, że wystarczy mu już to co wypił, odeszła w stronę baru przeciskając się przez tłum gości.  Po chwili wróciła niosąc w rękach dwie butelki szkockiej.

– No, dziękuję – Bastien pocałował prostytutkę w policzek. – O czym to ja? A racja. Kilka trupów, trochę zamieszania. Poszło chyba o oszukiwanie w pokera. Jeden gość wyciągnął rewolwer i po prostu odstrzelił dwóch graczy. Szeryf niemiłosiernie się o to pieklił. Powiesili strzelca prawie od razu, nawet nie zapytali o co im poszło. Pewnie po prostu nie umiał przegrywać.

Hyde uśmiechnął się pod nosem słysząc te słowa. Kilka lat temu Bastien został wtrącony do celi na trzy dni, kiedy to wywołał burdę w saloonie, właśnie po przegranej partii pokera.

Drzwi saloonu otworzyły się z hukiem. Wszyscy przebywający w środku ucichli zwracając twarze ku wejściu. Stało tam kilkoro mężczyzn w sile wieku. Pierwszy z nich, wysunięty do przodu, nosił czerwony płaszcz i elegancki, biały kapelusz. Sammy Smith we własnej osobie w towarzystwie czwórki drabów. Przeczesywał salę oczami jak orzeł wypatrujący gryzoni na stepie. W końcu jego oczy zatrzymały się na oczach Benjamina. Uśmiechnął się tryumfalnie i wolnym krokiem ruszył w jego stronę, pozwalając ostrogom narobić jak najwięcej hałasu. Ludzie rozstępowali się na boki, niektórzy wystraszeni inni zaciekawieni rozwojem wypadków. Większość miejscowych oraz łowcy nagród dobrze znali relacje tych dwojga.

Podszedł do ich stolika, opierając się rękoma o blat. Spojrzał na Benjamina jakby oczekiwał, że ten skuli się jak mysz. Nic takiego nie miało miejsca. Hyde odkorkował butelkę i pociągnął z niej zdrowo. Po części po to, żeby zająć czymś ręce i zademonstrować jak głęboko w dupie ma wiszącego nad nim Smitha.

– Proszę proszę. Któż to zaszczycił nas swoją obecnością? Wspaniały Benjamin Hyde, obrońca uciśnionych – powiedział Smith na tyle głośno, żeby usłyszał go cały saloon.

– Idź do diabła Sammy. Gdybym nie obiecał szeryfowi, że nie odstrzelę cię na środku ulicy jak psa, już żarłbyś piach. Kilka dodatkowych sekund wpatrywania się w twoją gębę jednak zdoła mnie przekonać, że może warto złamać dane słowo.

Atmosfera w lokalu wyraźnie zgęstniała. Nikt jednak nie wyszedł, żeby zawiadomić szeryfa.

– Wiesz, nigdy nie odpłaciłem ci za to, co mi zrobiłeś – powiedział Smith wskazując na swój policzek. Benjamin z satysfakcją zauważył okropną bliznę w miejscu, gdzie zęby przebiły skórę pod siłą jego ciosu.

– Powiedz mi jeszcze, że nie zasłużyłeś – prychnął Hyde, ściskając mocniej butelkę. W ostateczności miała ona wylądować na głowie Smitha.

– Nie chodzi już nawet o to, że mnie oszpeciłeś. Upokorzyłeś mnie przed wszystkimi, a byłem jednym z was…

Benjamin poczuł nagły zastrzyk adrenaliny. Palce zbielały mu od uścisku na szyjce butelki. Poderwał się na równe nogi, ich twarze znalazły się bardzo blisko siebie.

– Jednym z nas?! I ty ścierwo masz czelność to powiedzieć?

W tym samym momencie co łowca wstało kilku jego kolegów po fachu. Najwidoczniej również nie zgadzali się ze stwierdzeniem Smitha. Zanim ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć, do wszystkiego wtrącił się Bastien.

– Panowie! – powiedział wstając i stając pomiędzy nimi. – Nie ma potrzeby się kłócić, usiądźmy, wypijmy, porozmawiajmy.

– A kto cię pytał, zasrany przybłędo? – Smith złapał francuza za koszulę i rzucił nim z całej siły o stół.

Wystarczyło. Iskra spadła na beczkę prochu jaką był oczekujący w napięciu tłum. Przez ułamek sekundy było cicho i spokojnie. Potem wydarzyło się kilka rzeczy na raz.

Jeden z łowców, który wstał razem z Benjaminem, z przeraźliwym rykiem skoczył na Smitha powalając go na podłogę. Hyde, z braku lepszych możliwości uderzył trzymaną butelką jednego z drabów. Nawet gracze siedzący przy stoliku pokerowym poczuli, że mogą zakończyć grę dużo szybciej korzystając z ogólnego zamieszania.

Rozpoczęła się regularna bitwa. Benjamin zręcznie uchylił się przed ciosem kolejnego z drabów, wyprowadzając potężnego sierpowego w jego podbrzusze. Ten schylił się dysząc ciężko i opuszczając na sekundę gardę. To wystarczyło, żeby następny cios złamał mu nos i powalił go na ziemię.

Benjamin rozejrzał się po placu boju. Nigdzie nie widział Smitha, który najwidoczniej został wciągnięty przez rozszalały tłum. Rozejrzał się za Bastienem. Odnalazł go nieprzytomnego przy ich stole. Jakimś niezwykłym zrządzeniem losu, żaden z ciężkich butów jeszcze nie zgniótł mu czaszki.

Złapał go za koszulę i z trudem wtaszczył na ławę. Francuz odzyskał na chwilę przytomność, spojrzał na rozszalały tłum i znowu odpłynął.

Ktoś uderzył w plecy Benjamina stołkiem tak, że ten ledwo ustał na nogach. Odwrócił się, żeby zobaczyć na oko dwudziestoletniego chłopaka, który składał się do następnego ciosu. Nie zamierzał mu na to pozwolić. Z całej siły kopnął go w krocze.

Napastnik wrzasnął i padł na ziemię trzymając się za brzuch. Łowca nawet nie miał pojęcia kim jest. Nie był jednym z przydupasów Smitha, cała bójka zamieniła się w bitwę „każdy na każdego”.

Zabłąkana butelka rzucona gdzieś z tłumu trafiła go prosto w obandażowaną głowę. Jego czaszkę przeszył ostry ból, jakby setki igieł przebijały mu się przez nią do mózgu.  Zachwiał się i przysiadł obok Pierra.

Chaos przerwał huk wystrzału. Cała sala ucichła i znieruchomiała wpatrując się w źródło dźwięku. Strzelcem był Smith. Trzymał rewolwer w wyciągniętej do góry ręce, rozglądając się po sali. Z rozciętej wargi ciekła mu mała strużka krwi.

– Spokój! – krzyknął. – To sprawa między mną a Benjaminem. Jak chcecie się prać po ryjach, to śmiało, ale my wychodzimy.

– Nigdzie z tobą nie idę – wtrącił Hyde rozcierając obolałą głowę.

– Wyjdziesz. Ty i ja. Uczciwy i honorowy pojedynek, po jednej kuli.

– Do honorowego pojedynku to trzeba mieć honor. A ty jesteś zwykłym bandytą i sprzedawczykiem.

– Tchórzysz! – w oku Smitha dało się dostrzec błysk. – Boisz się, że przegrasz, dziadku?

Benjamin zwalczył w sobie pokusę, żeby zastrzelić go tu i teraz. Szybki ruch do kabury i jeden strzał. Z tej odległości trafiłby nawet z biodra.

– Wychodź! – warknął w końcu.

Smith uśmiechnął się tryumfalnie. Schował rewolwer do kabury i zręcznie zeskoczył ze stołu.

Wyszli na zewnątrz, a za nimi całe zgromadzenie. Niektórym towarzysze musieli pomagać utrzymać się na nogach. Z tłumu wystąpił podstarzały jegomość. Zwrócił się do Hyde’a i Smitha.

– Panowie, zróbmy to jak należy. Każdy z was odchodzi na dziesięć kroków, jest teraz – spojrzał na kieszonkowy zegarek – za osiem minut południe. Kiedy dzwon wybije ostatni raz: wyciągacie broń i strzelacie. Każdy po razie, jeżeli nikt nie trafi podajecie sobie ręce i odchodzicie. Czy to jasne?

Oboje kiwnęli głowami. Nawet nie przyszło im do głowy, żeby nie słuchać staruszka. Benjamin był nawet wdzięczny, że ktoś wyszedł z pomysłem nadzorowania pojedynku. Zazwyczaj nie brał udziału w takich wydarzeniach.

Posłusznie opróżnili rewolwery, pozostawiając sobie po jednym naboju. Dziadek odebrał im broń w ułamku sekundy i ze zręcznością o jaką nikt by go nie podejrzewał. Upewnił się, że nie zostawili sobie więcej amunicji i zwrócił ją właścicielom.

– Nie martw się – odezwał się Smith. – Już kazałem zrobić ci trumnę. Odkąd zobaczyłem, że cię tu przywlekli. Myślałem, że sam zdechniesz, ale na szczęście mogę własnoręcznie cię odstrzelić.

Łowca całkowicie go zignorował, odszedł na umówione dziesięć kroków. Lekko zmieszany brakiem odpowiedzi na zaczepkę Smith zrobił to samo.

Benjamin przyjrzał mu się dokładnie. Stał uśmiechnięty, zupełnie nie przejmując się pojedynkiem. Musiał być pewien swojej wygranej. W końcu był prawie dwadzieścia lat młodszy od Benjamina, miał lepszy wzrok, refleks i był szybszy. Przynajmniej w swoim mniemaniu. Wiek traktował Hyde’a bardzo łaskawie. Nie miał problemów ze stawami, korzonkami i nie ślepł. W przeszłości zdarzało się już, że ktoś ocenił go tylko po zmarszczkach i siwiźnie. Natychmiast tego pożałował.

Minuty dłużyły się niczym godziny. Dookoła panowała kompletna cisza, nawet zebrany przy ulicy tłum nie wydawał z siebie żadnych dźwięków. Benjamin spojrzał w górę dostrzegając kilka sępów krążących nad miasteczkiem. Któryś z nas dzisiaj umrze, pomyślał. Te przeklęte bestie mają szósty zmysł.

Zabił pierwszy dzwon, a wraz z nim mocniej zabiło serce w piersi Benjamina. Nie bał się śmierci jako takiej. Nie ukrywał oczywiście, że wolałby żyć i oddychać, dopóki nie odejdzie spokojnie w swoim własnym łóżku. Utkwił oczy w przeciwniku. Smith nie pozbył się swojego cwaniackiego uśmieszku. Przebierał palcami otwartej dłoni w niedużej odległości od kabury.

Kolejne uderzenia dzwonu następowały nieuchronnie po sobie. Benjamin czekał już na ostatni, chciał mieć to wszystko za sobą, niezależnie od rezultatu starcia. Widział, że jego rywal rwie się do strzału, był pewien, że zastanawia się czy nie strzelić wcześniej. Postanowił to wykorzystać, da mu strzelić, szybko i niechlujnie. Nawet jeżeli trafi, to musiałby mieć niesamowite szczęście, żeby postrzelić go śmiertelnie.

Dźwięk ostatniego dzwonu rozdarł ciężkie od napięcia powietrze. Benjamin nie ruszył się nawet o milimetr. Smith z kolei błyskawicznie dobył broni i równie szybko wystrzelił. Nie celował. Pewien swoich możliwości po prostu wypalił z biodra.

Chybił o włos. Benjamin poczuł gorące powietrze przy swoim prawym policzku. Mógłby przysiąc, że kula lekko otarła się o jego skórę. Uśmiechnął się, sięgając po rewolwer.

Smith momentalnie zbladł. Biały jak kreda, widząc, że starszy łowca nadal stoi odwrócił się na pięcie chcąc honorowo uciec z miejsca pojedynku.

Hyde wycelował i spokojnie wystrzelił. Kula przeszyła plecy przeciwnika w okolicy serca. Sammy nie zatrzymał się jednak. Nadal próbował oddalić się z miejsca pojedynku, z tym, że każdy kolejny krok stawiał wolniej. W końcu przystanął w miejscu i obrócił się w stronę tłumu, wyciągając rękę w błagalnym geście. Po chwili upadł bez życia wprost na ubitą ziemię.

Kilkoro gapiów podbiegło do niego i zabrało się za przeszukiwanie kieszeni. Szybko został pozbawiony białego kapelusza, rewolweru, pasa a nawet butów.

– Co tu się do jasnej cholery wyprawia?!

Szeryf Robbins, słysząc strzały przybiegł tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to jego wiek. W dłoniach dzierżył groźnie wyglądającą dubeltówkę. Spojrzał najpierw na zebrany tłum a potem na Benjamina, który nadal trzymał rewolwer w opuszczonej już ręce. Na samym końcu zauważył martwego Smitha, leżącego bez życia. Bardzo szybko połączył kropki.

Przez jego twarz przemknął grymas wściekłości. Benjamin nigdy nie widział go tak poruszonego. Szeryf podniósł strzelbę i wycelował w łowcę, który natychmiast schował rewolwer i uniósł ręce w górę.

– Niech cię szlag Ben – warknął. – Obiecałeś mi…

– Szeryfie – wtrącił się dziadek, który wyjaśnił im zasady pojedynku – to był honorowy pojedynek. Pan Smith samodzielnie wyzwał tego oto jegomościa…

– Zamknij się Wilkinson – uciął krótko szeryf nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. – Benjaminie Hyde. W imieniu prawa aresztuję Cię za morderstwo Sammy’ego Smitha.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *