Rozdział 9 – Nietoperz czy świstak

Nieopisany smród targnął wnętrznościami Gobby’ego Willsona kiedy postawił nogi na stercie kości wyściełającej rząp szybu. Łamane pod butami zagrzechotały donośnie i rozsypały się w proch. Spojrzał w górę chcąc zaczerpnąć ostatni haust świeżego powietrza, które miał nadzieję nie skończy się szybko w ciemnych tunelach.

Zapalił lampę naftową i przyglądał się najbliższemu otoczeniu trzymając ją w zaciśniętej z nerwów dłoni. Z góry nadal dobiegały odgłosy strzelaniny. Jeśli nie chciał stać się dziesiątką w tarczy strzeleckiej, musiał jak najszybciej wyskoczyć na poziom właściwego tunelu. Ze wszelkich sił starał się nie patrzeć pod nogi. Ze zwłokami był pogodzony. Nie martwił go i nie doprowadzał do szaleństwa widok trupów na ścieżkach między miastami. Nie poruszały jego żołądka ostatnie spazmy wisielców dygoczących na gałęziach drzew albo szubienicach na rynku. Kości natomiast przerażały go. Z niewiadomych dla niego samego względów kości sprawiały, że tracił głowę.

Nie patrz pod nogi, myślał intensywnie przymykając oczy. Nie patrz, cholera, albo dostaniesz pomieszania zmysłów.

– No i proszę – powiedział sam do siebie przyglądając się niedużej, pękniętej czaszce oblezionej przez wszelkiego rodzaju robactwo.

Skulił się w sobie i przylgnął do ściany. Od razu odskoczył i przytulił się do przeciwległej. Oczy rozchodziły mu się we wszystkie strony, przerzucał wzrok to tu, to tam, starając się odnaleźć punkt zaczepienia dla odzyskania równowagi. Odwracając się uderzył dłonią w wystający fragment ściany i upuścił lampę. Stłukła się i na jego pieprzone szczęście – nie podpaliła wszystkiego dookoła.

Zamarł w ciemnościach bojąc się poruszyć, żeby znowu nie usłyszeć trzeszczących pod nogami kości.

– Gdzie obóz? – zapytał ktoś z góry. Dopiero teraz Gobby zorientował się, że zamieszanie na powierzchni ucichło. Podniósł wzrok i patrzył tępo na wylot szybu. Chmury leniwie płynęły po niebie. Ich kolor wskazywał na to, że powoli zbliżał się wieczór.

– Nie wiem. Koni było dużo. Przecież ten pieprzony Meksykanin jechał z całą grupą. Musieli się tu zatrzymać – odpowiedział gruby, gardłowy głos.

– I na pewno się zatrzymali, idioto. Nie bez powodu dryblas pilnował wejścia do kotliny – odpowiedział mu kolejny. Zdawało się, że jest szefem grupy na górze. Ton wypowiedzi sprawiał, że Gobby’emu po plecach przeszły ciarki.

– Ale kiedy tutaj niczego nie ma!

– W takim razie rusz swój tłusty zad i poszukaj. Nie płacę ci za domysły!

Gobby’ego przeszedł dreszcz. Jeśli którykolwiek z nich znajdzie wejście do szybu, nie wyjdą z tego cało. W najlepszym razie odetną linę i zostawią ich na pastwę losu. W lepszym wariancie tego samego wydarzenia, zejdą na dół i zaczną szukać José. Wtedy to Lucky weźmie nogi za pas. W zasadzie, nie byłoby w tym nic złego. Dotrzymał swojej części umowy i doprowadził przyjaciela do kopalni. Czas ruszyć w dalszą drogę.

Jego rozmyślania przerwało głuche, potężne łupnięcie tuż przed samym jego nosem. Wydarł się i przylgnął do ściany nie mając odwagi, aby spojrzeć w górę. Na jego głowę nadal osypywały się piasek i drobne kamyczki.

– Grubas w końcu się na coś przydał – mruknął ktoś z góry. – Panowie, tłuścioch znalazł wejście do szybu!

– Niech to szlag – zaklął Gobby. Zatem to potężne coś, co spadło na kupę kości tuż przed jego nosem było jednym z bandytów, którzy ścigali jego przyjaciela. Z dwojga złego, zawsze to o jednego mniej. Lucky silił się na uśmiech, bowiem ogromnych rozmiarów jegomość przykrył i zmiażdżył większość gnatów zaściełających dno szybu. – No, panowie – szepnął. – Proszę schodzić pojedynczo.

Uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy cichy świst przeciął powietrze i plaśnięcie utwierdziło go w przekonaniu, że oto na dno szybu spadła odwiązana lina.

Patrzył tępo w miejsce, w którym prawdopodobnie spoczywała jego jedyna możliwość wyjścia na powierzchnię.

– Ten gnój wziął wszystkich na ekspedycję – stwierdził głos z góry. – Connor, zostań tutaj i ukryj się. Masz mieć oko na to wyjście i na wszystko, co poruszy się w jego okolicy. My idziemy do rzeki. Jeśli ten pieprzony brudas będzie chciał wyjść, to tylko tamtędy.

Lucky oddychał ciężko. Starał się nie wpaść w panikę. Kopalnie i ciasne korytarze były jedną z niewielu rzeczy, których nienawidził nade wszystko. Z tego właśnie powodu bardzo rzadko udawał się do kryjówki swojego gangu w Banners Peak. Wyjrzał nieco zza załomu ściany i spojrzał w górę. Nad szybem nachylała się jakaś postać. Pozostało mu mieć nadzieję, że zaraz sobie pójdzie i schowa tak, jak poradził mu jego szef.

Mijały długie i pełne oczekiwania minuty a ten kretyn stał tam nadal. Zupełnie jakby miał nadzieję, że jego tłusty kompan westchnie ciężko, wstanie i zaproponuje, że może w jakiś sposób wróci na górę. Nic takiego się jednak nie stało. Lucky, mimo swojego położenia miał kupę szczęścia. Rząp w którym siedział był lekko skoszony, toteż plama światła dotykała bardziej przeciwległej ściany niż dna szybu.

Pochylił się i przeszukał tłuściocha. Jeśli jego kolega zauważy ruch pomyśli, że do trupa dobrał się jakiś wyjątkowo paskudny i duży szczur. Swoją drogą Gobby miał nadzieję żadnego nie spotkać.

Łup okazał się mizerny. Promyczek słońca wniosła jedynie piersiówka z kilkoma łykami bursztynowej whisky, która natychmiast zniknęła w ustach szczęśliwego znalazcy.

Nowe siły wlały się w ciało Lucky’ego. Z bólem skonstatował, że od czasu oddalenia się przywódcy grupy minęło nie więcej niż dziesięć minut. Ten przygłup nadal stał na górze i tępo wpatrywał się w wyjście szybu.

Gobby postanowił zaryzykować. Otworzył swoją niedużą sakiewkę zawsze przytroczoną do pasa i wyciągnął z niej woreczek. Ze środka dobył dwie brudne i poklejone woskowiną kuleczki bawełny i wetknął je sobie głęboko w uszy. Zamykał po kolei oboje oczu w nadziei, że szybko przyzwyczai je do zmieniającego je natężenia światła. Stanął na plecach grubego trupa, wyciągnął rewolwer do góry i niemalże nie celując oddał strzał.

Mimo wszystkich zastosowanych przez niego środków ostrożności pisk w lewym uchu odezwał się bólem nie do zniesienia. Przypadł do ściany w odpowiednim momencie. Z góry zwaliło się ciało kolejnego z bandytów.

Uśmiechnął się tryumfalnie, przeszukał jegomościa znajdując więcej niż przy poprzednim. Posmarował gardło piekącą whisky i wspiął się po trupach jak po drabinie łapiąc za krawędź rząpu. Nie bez bólu wspiął się i położył wykończony na wlocie tunelu. Wyciągnął bawełnę z uszu i odetchnął ciężko.

Leżał tak jakiś czas starając się za wszelką cenę pozbyć uporczywego piszczenia z ucha, kiedy usłyszał za sobą kroki. Dobiegały z wnętrza tunelu. Nie miał odwagi, żeby się podnieść. Nieprzeniknione ciemności skrywały w swoich objęciach postać, która już po niego nadchodziła.

Paranoja uderzyła w niego ze zdwojoną siłą. Wykręcił twarz w grymasie starając się odgonić od siebie chęć modlitwy i rzucił donośne: stój!

Zjawa przystanęła na chwilę, ale zaraz ruszyła dalej.

– Kto idzie!? Odpowiadaj! – krzyczał przysuwając się bliżej ściany.

Kiedy kroki ucichły i usłyszał obok siebie głośne sapanie uznał, że w zasadzie nie mył się już od kilku dni. Nic zatem nie zaszkodzi, jeśli ulży sobie jeszcze i opróżni pęcherz przed nieuchronną śmiercią z rąk mroczej bestii.

– Mhmph – burknął potwór i szarpnął go do góry stawiając na nogi.

Ciśnienie naraz uszło z Gobby’ego.

– Meksykanin niemowa – sapnął ciężko. – Dlaczego nie nosisz lampy, wielkoludzie?

Głuche uderzenie pięścią o dłoń zasugerowało stan lampy naftowej. Ewentualnie sugerowało podjęcie dalszych kroków w przypadku niezaniechania zadawania głupich pytań.

– Dobra, spokojnie – zaświszczał Lucky. – Wiesz dokąd poszli pozostali?

– Mhm – mruknął olbrzym. Złapał dziadka za rękę i pociągnął w głąb korytarza.

Maszerowali tak jakiś czas w całkowitej ciemności. Lucky potykał się o własne nogi i wielokrotnie korzystał ze wsparcia udzielanego mu przez towarzysza podróży. Kilka załomów korytarza później stanęli w niewielkiej, nieregularnej salce, gdzie na ziemi José postawił swoją dogasającą lampę.

– Powiedz mi Gobby – warknął, kiedy tylko ujrzał staruszka – co tam się do jasnej cholery stało?

Miał zaciętą minę i Lucky wiedział, że czas na żarty uleciał wraz z lekkim powiewem powietrza.

– Ano po krótce to nie mamy już jak wrócić na górę. Ktoś zastrzelił twojego psa warującego, zrzucił linę do szybu i poszedł do jakiejś rzeki, żeby tam czekać na każdego kto wychyli łeb z kopalni. A dlaczego pytasz?

– Słyszałem strzał – odparł José. – Dlaczego jesteś tutaj a nie na powierzchni? Zostałeś tam, żeby wszystkiego dopilnować putta!

– Pohamuj emocje, przyjacielu. Uciekłem jak tylko na górze zaczęła się strzelanina. Tak między nami, przyszli tu z twojego powodu.

Meksykanin warknął i zacisnął zęby.

– Musimy się rozdzielić – zakomenderował nie patrząc więcej na staruszka. – Niemowa, zabierz swojego nowego kolegę i idźcie w kierunku powiewu powietrza. Sprawdźcie wylot rzeki. Weźcie pochodnię, pełno ich tutaj. Ja pójdę na półkę starego wyrobiska. Przyszedłem tu po złoto i wyjdę z tym złotem, choćby mieli mnie po wyjściu rozstrzelać. A wy – wymierzył palec w ostatnich dwóch nieprzydzielonych kompanów – możecie pozwiedzać. Macie znaleźć i przynieść w to miejsce wszystko co uda wam się znaleźć. Głównie kruszec. Zrozumiano?

– Traper po nas przyjdzie – powiedział Gobby tonem, który sugerował całkowite zignorowanie planu José. – Za dwa dni. Poczekajmy przy szybie.

Dowódca drużyny nie spojrzał nawet na niego. Chwycił lampę naftową i ruszył przed siebie w pierwszą odnogę. Dwaj kolejni meksykanie zerknęli po sobie i skierowali się bez słowa w kolejny korytarz, dużo mniejszy i ciaśniejszy niż reszta.

W niewielkiej sali został tylko Gobby Willson i nieznany mu z imienia gigant-niemowa, który właśnie wpatrywał się w niego pełnymi wyrzutu oczami.

– Nie gap się tak – warknął Lucky. – Ja też wolałbym szukać złota.

Odpalili spróchniałą i rozpadającą się pochodnię i ruszyli w głąb korytarza. Dym gryzł w oczy wyciągany niemal siłą przez lekki pęd powietrza kierujący się ku pionowemu szybowi, którym tutaj zeszli. Gigant warczał i charczał za każdym razem, kiedy staruszek za mocno machnął pochodnią. Dno korytarza usłane było guano nietoperzy i odchodami szczurów. Już dawno przestali zwracać uwagę na takie szczegóły jak czyste buty, jednak oczywisty dyskomfort potęgował ich poirytowanie.

Korytarz zakręcał tu i tam, opadał lekko i wznosił się. Tu i ówdzie napotykali znienawidzone przez Willsona kości ludzkie i nie do końca objedzone szczątki. Niebawem wyszli to sali rozdzielającej korytarze. Ścieżki prowadziły w cztery różne strony.

– A teraz, mój drogi przyjacielu sprawdzimy, która ścieżka przepuszcza powietrze.

Jakby na złość. Specjalnie, aby utrudnić mu zadanie korytarze przeszył potężny huk. Gobby miał wrażenie, że cała góra zatrzęsła się w posadach i już już przełamie się na pół, aby pogrzebać poszukiwaczy w swoich trzewiach.

Starał się zignorować palące w piersi uczucie oznaczające nieuchronną śmierć. Swoją drogą ostatnio wcale nie czuł się najlepiej. Miał wrażenie, że jego słabe, starcze serce tylko czeka na jakiś niespodziewany szok, aby się zatrzymać. Gobby przeżył już niejedno i z licznych tarapatów zawsze wychodził cało, ale tym razem miał mieszane uczucia. Głównie ze względu na to, że płomień pochodni przestał się przekrzywiać na bok.

Ruch powietrza ustał.

– O nie – zawołał przestraszony. – Jesteśmy zgubieni. Zawalili szyb.

Olbrzym wrzasnął głucho i siłą odebrał Gobby’emu pochodnię. Łaził z nią od korytarza do korytarza próbując sprawdzić w którym miejscu płomień zacznie poddawać się pędowi wiatru. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.

– Obawiam się przyjacielu – powiedział smutno Lucky, – że przyjdzie nam tu spędzić więcej czasu niż zakładaliśmy.

Pacnął ciężko na ziemię i wlepił wzrok w potrójne rozgałęzienie. Olbrzym chwilę chodził od wyjścia do wyjścia po czym przysiadł obok Gobby’ego częstując go kawałkiem starego suchara.

Blask lampy naftowej sprawił, że obaj podnieśli wzrok i wlepili go w środkową odnogę.

– Co wy tu robicie? – zapytał José, który właśnie wyszedł zza załomu. – Według planów ta droga prowadzi wprost do ostatniej komory.

– Siedzimy, jeśli pytasz o stan faktyczny – stwierdził sucho Lucky. – Natomiast jeśli nie spodziewałeś się nas w tym miejscu to okazuje się, że plany, za którymi podążamy są niekompletne.

To rozzłościło Meksykanina. Z rozmachem kopnął rozpadającą się drewnianą beczkę a ta rozsypała się niemal w drzazgi. Chodził od jednej ściany do drugiej gorączkowo myśląc. Co raz rozkładał mapę i zwijał ją mrucząc pod nosem i klnąc po hiszpańsku.

W niedługim czasie dołączyła do nich pozostała para poszukiwaczy, którzy wyszli z lewej odnogi korytarza.

– Zbadanie tej kopalni zabierze nas do grobu. Teraz powinniśmy skupić się na znalezieniu wyjścia – stwierdził staruszek podpierając się w pozycji półleżącej.

– Szkoda, że na to nie wpadłem! – wrzasnął ironicznie José. – Masz może pomysł jak sprawdzić każdą z nieomal dwóch tuzinów odnóg, które właśnie minęliśmy w drodze tutaj? Nie? Szkoda. Nie jesteśmy pieprzonymi nietoperzami.

– Albo świstakami – dodał drugi z poszukiwaczy, Antonio.

– Swoją drogą mamy jeszcze tylko jedną z nich do sprawdzenia – odpowiedział Gobby. – Wyszliśmy z tej za naszymi plecami. Wy natomiast sprawdziliście środkową i lewą. Biorąc pod uwagę powyższe, została nam jedna, ostatnia ścieżka.

Nikt nie miał siły się kłócić. Ruszyli chwilę po sugestii Lucky’ego. Mijały długie minuty a korytarz zakręcał i rozwidlał się wielokrotnie. W międzyczasie staruszek podzielił się opinią dotyczącą głośnego huku i trzęsienia z jakim mieli do czynienia jakiś czas temu. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie mogą wrócić po swoich śladach.

– Swoją drogą ciekawe kto był na tyle bezczelny, żeby gonić nas przez całą przełęcz i góry. – José zatrzymał się na chwilę. – A może nie gonili nas, tylko ciebie, dziadku?

– Mnie? A dlaczego mieliby gonić mnie? – zastanowił się Gobby. W duchu wiedział jednak, że jego przyjaciel może mieć rację. Dwa tysiące dolarów. Za takie pieniądze nie jeden sprzedałby własną matkę.

– Właśnie dlatego, że jesteś wart więcej niż całe swoje życie – warknął w odpowiedzi. – Nie udawaj.

Blask lampy naftowej sprawił, że sylwetka meksykańskiego przyjaciela przybrała niepokojący kształt. Niespodziewanie drogę między Gobbym a José zagrodził olbrzym-niemowa. Uparcie gestykulował przekazując coś hersztowi grupy.

– Prowadź – odpowiedział tylko jego rozmówca i bez słowa wyruszyli.

Droga w tunelach ciągnęła się w nieskończoność. Chłód i wilgoć przeszywała kości i coraz częściej sprawiała, że lumbago Lucky’ego przypominało o sobie boleśnie. Ten nie narzekał jednak zastanawiając się co olbrzym przekazał przywódcy grupy meksykanów.

Nie mógł stwierdzić, że się bał. Był pewien, że José jest w tej chwili na tyle wściekły, że niewiele już brakuje a pokaże swoje drugie oblicze. Gobby znał tę stronę przyjaciela z dawnych lat. Kiedy sytuacja była beznadziejna, niemalże bez wyjścia ten zwyczajnie panikował a następnie wściekłość przysłaniała jego doskonale ułożone plany i zamiary. Wpadał w szał. Dzika, niepowstrzymana furia pchała go przed siebie i bardzo rzadko skutek należało zaliczyć do tych dobrych wydarzeń.

Maszerowali dalej, niemalże w całkowitych ciemnościach. Rozświetlały je tu i ówdzie światła pochodni odbijane od wilgotnych zacieków na ścianach. Powietrze robiło się coraz bardziej gęste i ciężkie. Zupełnie jakby przesycone zgnilizną i stęchlizną zapomnianych korytarzy.

Co raz któryś z nich potykał się i wstawał natychmiast. Starali się omijać nietoperze i szczurze guano, którymi była wysłana podłoga szybów, ale po czasie przyzwyczaili się do niego. Kiedy przysiedli na beczkach w niewielkim wyrobisku Gobby zerknął na swój kieszonkowy zegarek. Było już grubo po trzeciej w nocy. Nic dziwnego, że oczy zamykały im się w trakcie marszu. Kopalnia zdawała się być przeklęta. Już kilkukrotnie wracali w to samo miejsce i po raz kolejny zagłębiali się w te same korytarze. Dwukrotnie nawet odwiedzili zawalone wejście do szybu, w którym mimo wszystko widać było niewielki otwór. Światło księżyca rzucało nikły blask na olbrzymie głazy.

– Mam dość – stwierdził jeden z meksykanów nie podnosząc się z miejsca, kiedy ruszali do kolejnego korytarza. – Odpocznijmy, José. Proszę.

– Wstawaj putta, albo zostawimy cię tu na pastwę szczurów – warknął herszt w odpowiedzi. Niemowa twierdzi, że znajdzie drogę.

Nie czekając na odpowiedź pociągnął za sobą niemego przewodnika i ruszył. Gobby popędził za nimi.

– Jak niby twój przyjaciel ma zamiar znaleźć drogę przez to przeklęte miejsce? – zapytał ciężko sapiąc.

– Mówił, że słyszał szum wody. Jeśli to prawda, mamy już rzekę i wodospad. Za nimi powinna być wysoka półka skalna i ostatnie wyrobisko.

Nie skomentował. Pamiętał opowieści jednego doktora z dawnych lat, który przeprowadzał badania nad szóstym zmysłem. Z tego co sobie przypominał teoria zmysłów była taka, że jeśli natura wyłącza człowiekowi jeden z nich, organizm natychmiast wzmacnia kolejny, żeby wyrównać wahania. Mogło to oznaczać tyle, że skoro niemowa nie potrafi się wysłowić, musi mieć doskonały słuch. I Gobby miał właśnie tę nadzieję. Skoro tak, myślał wlepiając wzrok w plecy meksykańskiego kolosa, dlaczego, kiedy widzę coraz gorzej to samo dzieje się ze słuchem? Kośćmi także. W zasadzie chyba cały się rozpadam. Cholera.

Ostatecznie maszerowali we trzech. W pewnej chwili José wyrwał przed olbrzyma i długimi susami pognał przez wąski korytarz niemal upuszczając pochodnię. Podążyli za nim i za kolejnym załomem nawet Lucky musiał przyznać, że słyszy wyraźny szum wody. Przecisnął się za nimi przez niewielki otwór metr nad podłogą i wypadł z plaśnięciem na ziemię. Mokrą, kamienną posadzkę.

– Tak! – wrzasnął José śmiejąc się donośnie. – Właśnie tak! Jesteśmy uratowani! Jesteśmy bogaci!

Znajdowali się w wielkiej, wysoko sklepionej jaskini przesiąkniętej wszechobecną wilgocią. Było tu gorąco i parno. Pochodnia nie była w stanie doświetlić wszystkiego na tyle, by można było przyjrzeć się dobrze jej rozmiarom. Stali tak przez jakiś czas słuchając dudniącego śmiechu José.

Kiedy przyszedł czas na zwiedzenie całego wyrobiska śmiechy stopniowo cichły. Okazało się, że potężna, podziemna żyła wodna wypływała z jednej strony a wpadała w wielką dziurę po drugiej stronie. Nie dało się ocenić jej głębokości. Nurt natomiast był tak rwący, że tylko ostatni idiota byłby skłonny próbować przeprawić się przez nią wpław. Po drugiej stronie rzeki rysowała się w mroku półka skalna do której prowadziły nieskończenie długie, wykute w skale schody.

Postanowili, że nie ważne co stanie się jutro, teraz przyszła pora na spoczynek. José wysłał olbrzyma po pozostałych dwóch kompanów jednak ten wrócił z niczym. Rozłożyli się na mokrych, niewygodnych kamieniach i zapadli w sen.

Pomimo niewygód Gobby mógł z całą świadomością stwierdzić, że spało mu się tak dobrze jak nigdy w życiu. Otworzył oczy. Na niewiele mu się to jednak zdało, bowiem zaimprowizowane ognisko rozpalone między rozłożonymi na posadzce podróżnikami dawno już zgasło. Po omacku wyszukał pochodnię i klnąc jak szewc odpalał zapałkę po zapałce. W końcu zapłonęła. Nie minęła nawet dłuższa chwila a ściany jaskini znowu zaczęły odbijać promienie niezbyt okazałego ogniska.

José i olbrzym podnieśli się, podzielili sucharami ze staruszkiem po czym rozpoczęli burzę mózgów.

– Musimy zbudować most – powiedział przywódca ekspedycji. – Jest tu jeszcze dużo belek i desek. Może uda się nam sklecić coś, co pozwoli na przejście suchą stopą.

Olbrzym zastanowił się i zaczął odpowiadać gestykulując i pochrapując ciężko. José podnosił głos za każdym razem, kiedy jego rozmówca ośmielił się z nim nie zgodzić. W końcu został odepchnięty przez wielką pięść i posłany na zimne kamienie.

Niemowa ruszył przed siebie prując wprost w rwący nurt rzeki. Lucky już miał złapać go za rękę i próbować odciągnąć, kiedy ten westchnął ciężko i wszedł w wodę. Stał chwilę tuż przy brzegu i przyglądał się z uporem maniaka rozszalałemu, na pierwszy rzut oka, nurtowi. Rubaszny, basowy śmiech poniósł się po całej kopalni złota, kiedy wielki Meksykanin maszerował dziarsko na drugą stronę rzeki stojąc w wodzie ledwie po kolana.

Cała reszta poszła dość gładko. Przeprawili się wszyscy zabierając ze sobą pochodnie i wspięli się po śliskich, wąskich schodach na półkę skalną. Jeden za drugim siadali ciężko pozwalając odpocząć zmęczonym nogom.

– Jest problem – wypalił Lucky wpatrując się tępo w wylot podziemnej rzeki. – Jeśli to tutaj jest takie płytkie, to jaka musi być szczelina, przez którą rzeka wypływa na zewnątrz? I jak długo jeszcze płynie podziemnymi korytarzami? Nie ma jak tego sprawdzić, przyjacielu. Ostatnim zaś czego chciałbym po cudownym ocaleniu od śmierci i szaleństwa jest upodobnienie się do ryby i pokonanie tej żyły wpław.

– Zawsze możesz zbudować sobie tratwę – parsknął José, na co olbrzym zareagował stłumionym śmiechem.

Gobby obruszył się, wstał i odszedł kilka kroków wewnątrz skalnej półki. Świecił pochodnią trzymając ją w wyciągniętej ręce. Starał się dostrzec jakiekolwiek ślady obecności człowieka. Wagoniki, kufry, sakiewki i worki pełne cennego kruszcu majaczyły mu przed oczami. Jednocześnie głowę łaskotało nieprzyjemne uczucie. Jak u licha mieli zabrać ze sobą złoto i wydostać się z tej przeklętej jamy?

Zapuszczał się coraz dalej i dalej aż po kilkunastu metrach natrafił na ścianę graniczną jaskini. Widział dobrze wydrążone w niej otwory, które mogły prowadzić gdziekolwiek. Sapiąc i dysząc ciężko stawiał mokre kroki zaglądając przez każde wejście i z bólem konstatował, że są to kolejne korytarze. Ostatni, mniejszy nieco od pozostałych otwór okazał się wejściem do niewielkiego pomieszczenia.

Było owalne, niewiele większe od ziemianki, w której spędził ostatni czas jeszcze niedaleko Chugwater. Dookoła niewielkiego miejsca na ognisko stały ławki a przy ścianach brudne, zapadnięte do wewnątrz skrzynie.  Podszedł nieco bliżej nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że cały sufit pomieszczenia porusza się jednostajnie. Spojrzał w górę.

– Święta matko! José! To są nietoperze! – wrzasnął i odruchowo rzucił pochodnię w kierunku olbrzymiego stada nietoperzy uczepionych sufitu pomieszczenia.

Zwierzęta popędzane piskiem grupy, która otrzymała uderzenie gorącą pochodnią rzuciła się do panicznej ucieczki. Zapadły ciemności i jaskinia wypełniła się okrutnym piskiem tysięcy stworzeń przebudzonych drastycznie aktem agresji i strachu.

Lucky plasnął na ziemię pokrytą odchodami latających stworzeń. Czuł na sobie ich skrzydła, które obijały się o jego ciało i zderzały się z nim. Słyszał przeraźliwe wycie olbrzyma, który zgodnie z wszelkimi normami najbardziej na świecie bał się małych, latających myszy. Hałas nie pozwalał na rozeznanie się w sytuacji. Gobby zaczął się czołgać przed siebie mając nadzieję dotrzeć do schronienia pod jedną z drewnianych ławek.

Kakofonia dźwięków przeszywała każdy cal ciała staruszka nie pozwalając mu zapomnieć o błędzie jakiego się dopuścił. Skulił się w sobie i błagał wszystkie duchy na ziemi i niebie, aby to wszystko już się skończyło.

I faktycznie, nie wiedzieć kiedy, cisza przełamywana przez dźwięk uderzanego kilkoma parami skrzydeł powietrza zagościła ponownie w wielkiej jaskini.

Przez zamknięte powieki Lucky’ego przebił się niespodziewanie blask pochodni. Otworzył oczy i z bólem serca stwierdził, że stoi przed nim José. Jego mina nie wyrażała szczególnej radości.

– Gobby Willsonie. Ty cholerny idioto. Pętaku, zgrzybiały starcze i durniu. Oby twoje dni zakończyły się szybciej niż wszyscy twoi wrogowie by się tego spodziewali – klął przez zaciśnięte zęby Meksykanin.

– Tak tak, i twoją matkę też, obsrańcu – odgryzł się Lucky opuszczając schronienie. – Gdzie niemowa?

– Spadł, ty stary kretynie! Spadł na dół, kiedy pierwsza fala tych małych diabłów puściła się prosto na niego! Co sobie myślisz, putta!? Ten olbrzym wart był więcej niż pięciu takich jak ty!

Staruszek zmełł przekleństwo w ustach, odwrócił się i ponownie rozpoczął przeszukiwanie jaskini.

Nie minęła godzina, kiedy wytaszczyli na skalną półkę przeszło pięćdziesiąt funtów samorodków. Niektóre z nich były okazalsze od małego jabłka. Inne zaś przypominały kształtem i wielkością poziomki. José chodził z miejsca na miejsce a uśmiech nie znikał z jego twarzy.

– Jesteśmy bogaci, Gobby! – śmiał się do rozpuku. – Jesteśmy obrzydliwie bogaci! Mamy tyle złota, że będziemy mogli kupić sobie góry Medicine i nadal przeszukiwać te korytarze! Tłumy ludzi, górników i inżynierów będą przeczesywać tę górę i wyciągać z niej całe tony złota, rozumiesz?

Staruszek usiadł na niedużej, dobrze zachowanej skrzyni. Nie podzielał optymizmu przyjaciela. Mimo wszystko nadal musieli się stąd jakoś wydostać, a dodatkowe kilogramy na plecach mogły jedynie im zaszkodzić.

– Wszystkie pieniądze świata to nic w porównaniu z tym bogactwem, Gobby! Będziemy mogli wyjechać stąd na złotych koniach i pojechać prosto do Kaliforni! Albo do Nowego Jorku! Zaczniemy cudowne życie, stary durniu.

Lucky przyglądał się przyjacielowi i z bólem serca stwierdził, że oto przyszło mu na własne oczy obserwować jeden z pierwszych objawów gorączki złota.

– Jak stąd wyjdziemy? – zapytał w końcu spod zmarszczonych brwi.

– Jak to? Normalnie! Tędy wyjdziemy! – zakrzyknął José wskazując ciemność, gdzie miało znajdować się ujście podziemnej rzeki. – Chyba nie myślisz, że ta żyła wodna ciągnie się w nieskończoność?

– O nie, na pewno nie – zgodził się Gobby. – Jestem pewien, że zanim wylecisz jak z procy wodospadem, najpierw obijesz sobie wszystkie kości o ściany tego twojego cudownego tunelu.

– Przesadzasz – mruknął tylko Meksykanin a jego gesty nagle straciły mores.

– Nie wiem za wiele o nietoperzach, ale zastanów się którędy wyleciały?

– Nie będę zwracał swojej uwagi na te czarne diabły, gringo! Mamy tu złoto, rozumiesz? Złoto! Nigdy w życiu nie widziałem tyle samorodków.

– Z których połowa jest nasza – odezwał się nagle głos dobiegający zza ostatniego stopnia schodów.

Stały tam dwa niewysokie cienie. Gobby domyślił się, że Antonio i jego kompan w końcu znaleźli drogę. Staruszek nie zmienił pozycji, ale upewnił się dociśnięciem ramienia do tułowia, że rewolwer nadal spoczywa w kaburze przy pasku.

Meksykanie okrążyli przywódcę grupy. W ich dłoniach spoczywały wycelowane w niego strzelby. Pech i niefart, pomyślał Gobby. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, każdy ruch i sprzeciw spowoduje zdmuchnięcie górnej części ciała José. Jedyna nadzieja w tym, że ten dureń otrząśnie się w porę i nie spróbuje prowokować swoich podwładnych.

– Odłóżcie to, albo zginiecie szybciej niż Niemowa – odezwał się po meksykańsku. Na tyle, na ile faktycznie potrafił.

Jedna ze strzelb przeszukała ciemność, w której siedział.

– Gdzie jesteś dziadku? – zapytał Antonio.

– Nie widzisz mnie? Szkoda! – zakrzyknął wesoło i splunął pod siebie. – Wycelowałem w ciebie, chłopcze, więc albo opuścisz strzelbę i porozmawiamy, albo będziesz miał dodatkowy otwór do oddychania.

– Rozwal go, Lucky – rzucił José. – Strzelaj i wynośmy się stąd!

– Nie, przyjacielu. Oddaj im złoto.

– Zwariowałeś? To moja fortuna! Moje pieniądze!

– Jeśli oddzielą ci głowę od ciała, na nic ci się nie przyda – odparł z rozbawieniem. – Oddaj i niech idą.

Widać było wyraźnie jak watażka przebiera palcami napięty w oczekiwaniu na strzał. Jeszcze chwila i nie będą musieli pytać. Przejdą po trupie i odejdą ze złotem. Tak czy siak, dupa z tyłu.

– Podzielmy się. Trzy moje, jedna wasza – zaryzykował po chwili milczenia. – Gdyby nie my, nigdy byście nie przeszli tej rzeki.

– A może cię jednak zastrzelimy? – warknął drugi z meksykanów. – Weźmiemy co chcemy i pójdziemy w swoją stronę.

– Zostaw im złoto, José. Nie bądź głupi.

Spokojna rozmowa z czasem zaczęła przeradzać się w napiętą do granic możliwości kłótnię. Chwilę później wrzaski domniemanych bogaczy niosły się echem po całej jaskini. Kiedy zajęty herszt wywrzaskiwał kolejne przekleństwa Gobby ustawił się tuż za nim. Antonio wycelował w niego strzelbę, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, staruszek przyłożył palec do ust. Zamierzył się krótko i zdzielił przyjaciela w potylicę. Nie minęła chwila i ten padł jak długi.

– Bierzcie złoto i idźcie w swoją stronę – powiedział. – Życie jest warte dużo więcej niż kilka samorodków.

Usiadł na brzegu półki skalnej i obserwował jak dwóch meksykanów cieszy się podobnie jak José. Skaczą wkoło i wykrzykują do siebie niestworzone historie, które miały ich czekać po opuszczeniu tej piekielnej kopalni.

Zeszli schodami na niższy poziom i rozpoczęli gorączkowe przygotowania do ewakuacji. Worki z dorobkiem wrzucili do sakw i przewiązali się linami, żeby nie zgubić niczego po drodze. Śmiech i radość ich nie opuszczała. Objęli się przyjaźnie, sprawdzili wszystko po kilka razy, klepnęli po plecach i razem, jakby na sygnał, skoczyli w niewielki, spłaszczony otwór koryta podziemnej rzeki.

Gobby tylko uśmiechnął się pod nosem. Złapał za pochodnię i z niewielkiego pomieszczenia wyciągnął drugi taki sam worek samorodków stawiając go pod nosem nieprzytomnego przyjaciela. Usiadł na swojej skrzyni i czekał.

Kiedy Meksykanin ocknął się w końcu niemal od razu przeszukał klepisko. Kiedy jego dłoń trafiła na urobek, zaśmiał się złowrogo.

– Twoi przyjaciele już sobie poszli – powiedział w przestrzeń Lucky wstając z miejsca. – Postanowili, że spróbują wydostać się podziemną rzeką. Swoją drogą nie mam pojęcia jak udało ci się znaleźć ludzi głupszych od ciebie.

– Znokautowali mnie. Nie zabrali złota. Gobby, co się stało?

– Nie ważne – odpowiedział szybko. – Wychodzimy tą samą odnogą, w której zniknęły nietoperze.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *