Rozdział 1 – O wielkim zaskoczeniu

Jeździec spiął się w siodle.

Noc była niemal nieprzenikniona. Jedynie blade światło księżyca pozwalało na dostrzeżenie konturów gałęzi ograniczających i tak wąską ścieżkę przez las. Szum wiatru w uszach nie pozwalał na usłyszenie niczego innego, poza ogłuszającym tętentem kopyt oraz głośnymi, rwanymi oddechami koni.

Tuż za jeźdźcem bowiem, niemalże w tym samym rytmie, galopowały trzy kolejne konie za wszelką cenę starając się zrównać z prowodyrem. Ich panowie kuli je ostrogami, poganiali głośnym hałłakowaniem, klepali wielkimi, spracowanymi dłońmi po zadach. Wykorzystywali każdy dostępny sposób mogący sprawić, że ich kradzione wierzchowce będą gnały choć trochę szybciej.

Dwa ostatnie zakręty zmusiły ich do zwolnienia i już po chwili wypuściły z objęć iglastego lasu na ciągnący się po horyzont step. Nie zastanawiając się zbyt długo grupa ruszyła wiedziona przez śpieszącego się staruszka i zjeżdżając z ubitej ścieżki ruszyła przeskakując niewielki płotek ogradzający odległą posesję. Blask świec oświetlający okna dużej posiadłości był widoczny nawet stąd. Skręcił lekko oddalając się od zabudowań.

Nie potrzebowali uwagi mieszkańców. Nie chcieli, by ktokolwiek ich widział i wiedział, że tamtędy przejeżdżali. Gdyby tylko sytuacja była inna, jeśli nie musieliby gnać na złamanie karku byle dalej od Anglover – już dawno przetrząsaliby stajnię i magazyn wielkiego domostwa.

Księżyc na chwilę wyjrzał zza chmur spoglądając na niewielką grupkę uciekinierów i oświetlając im drogę. Niedaleko, na oko trzy mile dalej majaczyła w bladej poświacie tafla wody rzeki South Platte. To był ich cel. A na pewno rzeka była celem siwowłosego.

Konie nie odpuszczały i z każdą milą sprawiały wrażenie, że pędzą coraz szybciej. Zupełnie jakby miały świadomość, że nie mogą sobie pozwolić na zwłokę. Jakby wiedziały, że opóźnienie oznacza śmierć.

Niespodziewanie przodownik spiął się w siodle i ściągnął wodze. Klacz wbiła kopyta w ubitą, wyschniętą ziemię za wszelką cenę usiłując zatrzymać się jak najszybciej. Jej sierść lśniła od potu. Zachrapała ciężko zrzucając lekką pianę z pyska. Kompani również się zatrzymali. Chwilę później okrążyli przewodnika. Głuchą ciszę nocy przełamywało jedynie ciężkie chrapanie i głuche oddechy zmęczonych koni.  Widać było jak ich wielkie, umięśnione cielska parują w chłodzie nocy. Niewielkie chmurki pary wydobywały się z ust i nosów podróżnych.

– Rozdzielamy się – rzucił krótko przewodnik patrząc im po kolei w oczy. – Jesteśmy już daleko od miasteczka, gnaliśmy tutaj ponad dwie godziny. Jeśli ruszyła za nami pogoń, są jakąś godzinę od nas. O ile w ogóle wiedzą, że mamy zamiar przeprawić się przez Platte – wskazał ręką migoczącą w oddali rzekę.

– Ale jak? – żachnął się niski, przysadzisty jeździec. – Gdzie mamy iść? My za tobą w ogień, przecież wiesz!

– Teraz nie ma na to czasu. Musimy się ukryć i rozdzielić. Spieprzyliście robotę pod Anglover, a za kratami już was nie ma, zima za pasem – wyliczał rozprostowując palce. – Nie mamy funduszy na długi odpoczynek w gromadzie. Każdy jedzie w swoją stronę, a wiosną spotkamy się w naszej starej kryjówce na Spanish Peak. Do tego czasu – spojrzał groźnie po zebranych – wszyscy wara od Kolorado.

– Jak nas złapią, to powieszą! W grupie mamy większe szanse – wtrącił się trzeci, łysiejący.

– A bo to pierwsze wieszanie? – zafrasował się przewodnik. – Próbowali nieskończenie wiele razy. Koniec dyskusji, każdy w swoją stronę.

– A ciebie gdzie poniesie, Lucky? – zapytał ostatni, najmłodszy członek grupy. – W razie gdybyśmy jednak się minęli.

– Niech ci się nie wydaje – warknął zapytany przez zaciśnięte zęby, – że powiem ci cokolwiek ponad to, co już powiedziałem. Nie sprzedasz mnie za wolność.

– Przesadzasz Gobby – wtrącił się przysadzisty. – Z resztą jak zwykle.

– Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze? – spiął się staruszek. – Gdyby nie ja, gdyby nie moja chęć pomocy wam, durnie, już zbijaliby wam szubienice! Wszystko dlatego, że posłuchaliście dzieciaka, półgłówki! Uwierzyliście, że taki bachor dostaje moją akceptację na każdy poroniony pomysł! Jesteście gorszymi idiotami niż on we własnej osobie!

– Byliście prawie jak ojciec i syn!

– Albo jak dziadek i wnuk – dodał najmłodszy przeganiając z oka kosmyk rudych włosów. – Nie miej pretensji. Młody gryzie piach, a my musimy zwiewać.

Złość Gobby’ego Lucky’ego Willsona uleciała niespodziewanie. Popatrzył im wszystkim prosto w zmęczone twarze przenosząc wzrok z jednego na drugiego.

– Ani słowa więcej o Willym Hopsterze – ostrzegł wyciągając ku nim palec. – Ta szumowina, zdrajca i gnida nie powinna więcej postawić nogi w tym samym stanie co ja – powiedział i przerwał zamyślając się głęboko. – Mogłem go zastrzelić. Byłoby pewniej.

– Nie mogłeś. Wtedy nie zdążylibyśmy uciec. Prawda Cluney?

– Prawda – odezwał się rudzielec. – Teraz powinniśmy pognać konie, bo jeśli ktoś ruszył naszym śladem to na pewno nas wypatrzy na tym stepie.

Siwy Gobby Willson jakby uznając, że wszystko już zostało powiedziane, ściągnął wodze konia i smagnął go ostrogami w miękkie podbrzusze. Zwierzę podniosło przednie kopyta, zamłóciło kopytami w powietrzu po czym rzuciło się w szaleńczy pęd w kierunku rzeki.

Jeździec nie oglądał się za siebie, bo i nie było po co. Przy odrobinie szczęścia już nigdy nie zobaczy tych trzech. Uratował ich przed szubienicą okaleczając, miał nadzieję, że śmiertelnie, sprzedawczyka i łajzę. Willy Hopster wrobił ich wszystkich. Młokos poprowadził napad, który nie miał możliwości powodzenia wystawiając tym samym całą grupę szeryfowi Buffonowi.

Podczas, gdy tamci trzej gnili w celi posterunku Gobby gnał na złamanie karku z Jabilville do Anglover tylko po to, żeby uratować im wszystkim skórę. Nie mógł wiedzieć, że wszystko, od początku do końca było zaplanowane przez pieprzonego młokosa, Hopstera.

To prawda, mógł go zabić ale wolał, żeby cierpiał. Dzieciak przez ten rok, kiedy podróżowali wspólnie, stał się mu niebywale bliski. Jimmy miał rację. Młody był dla niego jak wnuk, którego Gobby nigdy nie posiadał. Nie złożyło się.

Ponad horyzont wystrzelił pierwszy promień słońca natychmiast oświetlając zmęczoną twarz starca. Czuć już było wilgoć i zapach płytkiej rzeki, której przekroczenie miało zagwarantować Lucky’emu prostą drogę na trasę kolejową Union Pacific. Przy dobrych wiatrach uda mu się w ciągu tygodnia dotrzeć do Chugwater. Odbierze z przechowania swoje ciężko zarobione pieniądze, kupi jedzenie, ubierze się odpowiednio i jak co roku uda się w lasy gór skalistych omijając z daleka ruiny Fortu Boneville. Kto wie, być może traperska chata jego dziadka nie rozpadła się na tyle, żeby nie dało się w niej przezimować.

Koń ostrożnie stąpał kopytami po śliskich kamieniach, którymi wysypany był brzeg rzeki Platte. Krok za krokiem zbliżał się do niesłabnącego nurtu, który mimo upalnego lata nadal potrafił nieźle namieszać. Rzekę z reguły udawało się przekraczać bez zwilżania nogawek.

Swoją drogą, dlaczego jeszcze nie zmieniliśmy tej wyperfumowanej, francuskiej nazwy. Platte! Pomyślał Gobby prostując się w siodle. Jakby nie było lepszych nazw. Nawet nie wiem, czy to nic obraźliwego. I trzebaby wymawiać to z ich dziwacznym akcentem. Platte! Nijak to nie brzmi. Wcale nie przypomina nazwy rzeki. Tak mógłby się nazywać syrop na kaszel starej raszpli Maggie Staufmann.

Miał rację. Przeprawa przez rzekę przeszła gładko. Można by powiedzieć, że zbyt gładko jak na wydarzenia ostatnich dni. Już od dawien dawna nie prześladował go taki pech jak ostatnio. Niech to szlag, właśnie dlatego nosił ksywkę „Lucky”!

Rozejrzał się dookoła, wyciągnął kompas określając kierunek i popędził konia kłusem przez trzeszczącą pod kopytami, suchą trawę. Union Pacific, Chugwater, Fort Boneyville i chatka starego trapera, którego kości zakopane były głęboko w kamieniu Gór Skalistych.

Droga była długa i kręta, ale znał ją doskonale. Spędził cały dzień na trakcie nie napotykając nikogo. Kiedy ciężkie, deszczowe chmury powoli zasuły niebo, postanowił, że odpocznie w niewielkim zagajniku.

Obudził się, ale nie otwierał oczu. Słyszał jak ciężkie krople deszczu odbijają się od dziurawego płaszcza rozwieszonego byle jak na dwóch gałęziach niewielkiego drzewa. Ognisko dawno już zgasło, koń nerwowo uderzał kopytami w namokniętą ziemię. Deszcz był zbawieniem dla suchej, spieczonej ziemi przygranicznej stanu Kolorado. Większość niewielkich stawów zdążyła wyschnąć, rzeki obniżyły swój poziom, zwierzęta wyniosły się na bujną i żyzną północ. Dobra moja, pomyślał Gobby wsłuchując się w uderzenia kropel. Platte się podniesie, ci idioci nie powinni nawet pomyśleć o przekraczaniu rzeki w taką noc. Jestem prawie pewien, że objechali posiadłość starego Rosjanina i pognali na południe. Ta ich pieprzona, pokrętna logika.

Wsparł się na łokciu i dźwignął ciężko zaciskając mocno usta. Obolałe plecy nie pomagały. Cholera, miał już ponad sześćdziesiąt lat. To chyba wystarczająco dużo, żeby zaczynały boleć cię plecy. Przyciągnął do siebie juki zdjęte z końskiego grzbietu i przeszukał je dogłębnie. Nie było na to wcześniej czasu. Wyciągnął niewielkie zawiniątko. Obejrzał je dokładnie i odłożył na bok. Kolejno wyrzucał ze środka coraz to nowe znaleziska. Kawałek sznura, zawinięta w lnianą szmatkę kanapka, piersiówka z dobrą whiskey, dwa naboje do rewolweru, trzy łuski ze strzelby i niewielki monokl, przez który Gobby widział wszystko jeszcze gorzej niż do tej pory.

Deszcz stopniowo słabł, chmury powoli się rozwiewały. Lucky wstał i wyszedł przed prowizoryczny namiot. Pociągnął zdrowo z piersiówki i wsadził ją za pas.

– No, złotko – powiedział do klaczy kładąc jej dłoń na pysku. – Dokąd dalej? Droga zamknięta.
Spojrzał smutno w kierunku zerwanego mostu na głównej drodze do miasteczka Chugwater. Widać było dokładnie, że liny wiszącej kładki zostały przecięte z drugiej strony. Ktokolwiek to zrobił, miał w tym swój cel. Gobby widział wiele takich zasadzek. Zrywało się most, żeby uniemożliwić ucieczkę, zatrzymać karawanę, spuścić uciekinierów w dół wąwozu, odciąć drogę pościgowi albo, co gorsza, pokazać bladym twarzom, że nie są mile widziani na tym terytorium. Tego rodzaju ostrzeżenie nie należało wcale do rzadkości. Teraz jednak Lucky był pewien, że nie chodziło o niego. I dobrze. Dwa dni wcześniej wyczerpał zapas pecha na przynajmniej osiem kolejnych lat życia. O ile w ogóle mu tyle zostało.

– No już – przytulił twarz do mokrej sierści wdychając słodki zapach. – Następnym razem znajdziemy Ci doborową kompanię w pięknym, nowoczesnym dworze. Aby tylko dostać się do miasteczka. Tam odwiedzimy Josha Pumpkina Thompsona. On trzyma nasze pieniądze. To zaufany człowiek i Bóg mi świadkiem, że przez ostatnie dwadzieścia lat odłożyłem wcale nie małą sumkę. Chcesz? Pojedziesz ze mną – poklepał klacz po grzbiecie.

Nie minął kwadrans a stary Willson siedział już na swoim koniu i z brzegu urwiska starał się dostrzec charakterystyczne elementy krajobrazu. Nie wiedzieć czemu nie rozpoznawał tej okolicy. Zdawało mu się, że niemal każdej jesieni pokonywał tę samą trasę i zna ją na pamięć, a jednak ścieżka zakręcała zupełnie nie tak. Nie pozostało mu nic innego jak powoli jechać przed siebie rozglądając się za Trzema Siostrami – wielkimi głazami wskazującymi dokładne położenie rozwidlenia na Chugwater.

Kopyta zapadały się w grząskim błocie, ale parł przed siebie bez wytchnienia. Gobby nie popędzał klaczy. Dobrze wiedział, że w takich ciemnościach nie będzie mógł jej poprowadzić tak, jakby sobie tego życzył. Postanowił, że poprowadzi się sama. Zwierzęta mają jakiś, cholera, szósty zmysł. Niby kobyła nie widzi przeszkody, bo jest za ciemno, ale jakimś cudem ją ominie.

Ściągnął wodze równie niespodziewanie dla niego samego co i konia. Kopyta grzęzły w błocie i wydawały tylko głuche pacnięcie, kiedy udało się je z niego wyrwać. Wyraźnie widział sylwetkę człowieka naprzeciwko niego. Stał tam, nie więcej niż dziesięć jardów od niego i patrzył tępo w stronę, z której nadjeżdżał. Trzymał coś w obu dłoniach, ale Lucky nie był w stanie powiedzieć co. Koń zarzucił łbem.

– Czołem partnerze! – rzucił Gobby podnosząc rękę w geście przywitania. – O tej porze? Pieszo przez takie pustkowie? Podejdź, niech cię obejrzę.

Wezwany stał dalej jak wryty nie ruszając się nawet na milimetr. Zupełnie inaczej niż krzaki kilka łokci po prawej. Te wyraźnie chowały coś lub kogoś między swoimi gałęziami.

– Pech – powiedziała nieruchoma postać basowym, męskim głosem. – Pech, Gobby. Niech cię diabli, stary szatański pomiocie. Doigrałeś się.

Oczy Willsona rozszerzyły się. W tej części pogranicza był tylko jeden człowiek, który bez żadnej bojaźni wzywał imię najwyższego złego. Dobrze wiedział, że mógł trafić gorzej, ale skoro bez pomyłki wypowiedziano jego imię to znaczyło tylko tyle, że wieść poszła już dużo dalej niż do najbliższego miasta.

– Bison – szepnął Gobby sięgając powoli w kierunku kabury rewolweru. – Bison Doll, niech mnie diabli. Myślałem, że już dawno po tobie. Twój pan nie wypatroszył cię ostatnim razem, gdy zwiałem z jego pieniędzmi?

– Żartuj sobie. Jest nagroda za twój parszywy, siwy łeb. – Postać poruszyła się i postąpiła kilka powolnych kroków. – I to wcale nie mała. Po tym, co narobiłeś w Jabilville już się nie wywiniesz. Taka szkoda.

– Co ty pieprzysz, Doll? Co niby stało się w tej zabitej dechami dziurze? Co takiego jest tak ważne, że zawracają ci głowę? Twój pan spuszcza cię z łańcucha tylko wtedy, kiedy mu się to wybitnie opłaca. – Dłoń zacisnęła się na rękojeści rewolweru i poszybowała powoli w górę.

– Ty wiesz, Gobby? Mawiają, że głupi ma zawsze szczęście. Więc albo zmądrzałeś i ci się skończyło, albo masz asa w rękawie, o którym moja wataha nie wie.

Faktycznie, pomyślał Lucky. Bison Doll zawsze podróżował w towarzystwie przynajmniej pięciu chłopów. I to nie byle jakich. Największe mendy i gnidy wyciągane siłą z zakładów karnych. Grupa od wybitnie brudnej roboty, zakazane gęby i wykręcona na lewą stronę moralność. Więc skoro przed nim stoi sam szef, to kilku kolejnych otacza go szczelnym kordonem. Problem w tym, że ich nie widzi. Rozwiązanie problemu to natomiast fakt, że oni prawdopodobnie niezbyt dobrze widzą jego.

– Bison, po co te nerwy? Nie mogłeś przyjść do mojej meliny w Chugwater? Porozmawialibyśmy jak cywilizowani ludzie. – Stwierdził Gobby drapiąc się po głowie rękojeścią rewolweru.

– Podsumujmy, do ciężkiej cholery – westchnął ciężko. – Jedziesz sam. Bo nikogo więcej tutaj nie ma. Gonisz nawet nocą, więc ci się spieszy. Moi ludzie mówią, że naodwijałeś. Powiadają, że skaleczyłeś kogoś ważnego i właśnie ten ktoś – podniósł rękę składając się do strzału – dogorywa teraz w lazarecie zabitej dechami dziury na samym skraju stanu Kolorado. Ty natomiast twierdzisz, że nic nie wiesz. Mówisz mi prosto w oczy, że nie wiesz co się stało. Obrażasz mnie i moich towarzyszy a poza tym – splunął obficie – nie lubię cię, Willson.

Chwilę po wypowiedzeniu ostatniej sylaby powietrze przeszył huk wystrzału. Gobby poczuł jak gorące powietrze muska jego kark mijając go ledwie o cal.

Zeskoczył z konia tak szybko, jak tylko dał radę i puścił się susem w najbliższe krzaki, w których miał nadzieję nie spotkać żadnego z ogarów Dolla. Szczęściem wybrał akurat puste.

– Idioci! Powieszę was za to! Szukać go! – wrzeszczał herszt bandy strzelając w powietrze i dodając tym samym animuszu klaczy Gobby’ego, która stanęła dęba i chwilę później ruszyła galopem przed siebie roztrącając krzyczących popleczników łowcy głów.

Willson padł na kolana i starym, sprawdzonym sposobem ruszył na czworaka w kierunku przeciwnym do logicznego – prosto na drogę. Pierwsza sylwetka minęła go z dzikim posapywaniem i zniknęła w krzakach za nim. Przeturlał się w mokrym błocie chcąc jak najbardziej zabrudzić każdy metalowy element wyposażenia. Rozejrzał się. Na drodze stał prawdopodobnie sam Bison. Jego sylwetka rozglądała się nerwowo na wszystkie strony. Gobby przetoczył się raz jeszcze i zniknął w niewielkich zaroślach po drugiej stronie. Szczęściem, huki wystrzałów tych idiotów pomagały mu bardziej niż by tego sobie życzył. W takich warunkach wykręcenie się śmierci po raz kolejny to kasza z mlekiem.

Wstał, spojrzał za siebie i upewnił, że jego niedoszły oprawca nadal stoi na swoim miejscu. Pochylony przeszedł przez krzaki, przytulił się do drzewa i wystawił lufę celując w głowę znienawidzonego łowcy głów.

Ile to już razy, panie Doll, myślał. Ile to już razy mijaliśmy się i próbowaliśmy zabić na ubitej ziemi. A teraz mam cię na muszce. Mam i nie wypuszczę, bo jeśli tego nie zrobię, będziesz mnie gonił do samego Starego Świata. Widocznie nagroda musi być tego warta. Willy Hopster, powtórzył w myślach imię i nazwisko sprzedawczyka. Kim ty do jasnej cholery jesteś?

Palec nacisnął na spust. Huk wystrzału przeszył zimne, nocne powietrze. Gobby zerwał się na równe nogi i popędził w kierunku, w którym miał nadzieję znaleźć swojego konia, albo jednego z ogarów łowców głów. Nie miał czasu na sprawdzanie czy kula sięgnęła celu. Skoro jednak strzał zwrotny nie padł to Bison Doll, wielki gończy pana Hummerfielda musiał właśnie przeżuwać błoto.

Potknął się sam nie wiedział o co. Ostatnim co zobaczył była wielka, ciemna plama pnia drzewa, które to musiało wyrosnąć akurat tam, gdzie kończyło się szczęście Gobby’ego Willsona.

Upadł jak rażony gromem, przetoczył się i zdążył poczuć, jak grunt osuwa się mu spod pleców. Głowa pulsowała tępym bólem. Posiniaczony i obolały zsuwał się bezładnie po lekko pochylonym zboczu niewielkiego, błotnistego jaru. Zatrzymał się na jego dnie nie mogąc nawet podnieść głowy. W oddali nadal słychać było krzyki, huki wystrzałów i wrzawę.

– Pieprzony Willy Hopster – wydusił przez zaciśnięte zęby. – Smarkacz, który mimo wszystko nadal żyje. Urwis, który ma tak szerokie plecy, że nasyła na mnie Hummera i jego pieski. Niedoczekanie. Nie bez powodu nazywają mnie Lucky!

Leżał tak marznąc i usiłując przypomnieć sobie wszystkie możliwości jakie teraz posiada. Jeśli próbują go dorwać już dwa dni po całej awanturze, to sprawa zrobiła się całkiem poważna. Wykluczało to ewentualność szybkiego skoku po gotówkę i kupienie zapasów. W Chugwater na pewno siedzi jakiś łowca głów. Nawet, jeśli jest znajomkiem, to nagroda powinna skutecznie zagłuszyć sumienie. Trzeba jak najszybciej znaleźć kogoś, kto da się powiesić za niego.

Uderzył się otwartą dłonią w policzek.

– Durniu. Wszyscy wiedzą kim jesteś i jak wyglądasz – powiedział sam do siebie. – Jeśli trwa obława, wszystkie drogi będą obstawione. Łowcy głów postawieni na nogi. Każdy powsinoga będzie mnie wypatrywał dla nagrody. Ale dlaczego? Kim ty w ogóle jesteś, Hopster?

Noc mijała a odgłosy poszukiwań cichły w oddali. W pewnym momencie stary złapał się na tym, że przysnął w zimnym, nieprzyjemnym błocie. Ciało przeszywał dreszcz, gdy łapał się na tym, że słyszy szelest krzaków całkiem niedaleko. Mógłby to być królik albo wiewiórka, a równie dobrze jeden z poszukiwaczy. Chłodne powietrze otuliło go całkowicie i musiał się bardzo postarać, żeby spróbować się podnieść.

Pierwsze promienie słońca nieśmiało oświetlały poranne, zimne niebo. Gobby Willson oblepiony ciemnym błotem od stóp do głów stawiał kolejne kroki przez wąski parów. Brnął przed siebie, ku dobrze widocznemu wyjściu z martwego leja. Teraz, w świetle poranka widział dobrze, że była to pozostałość niewielkiego strumienia, który początek miał zapewne w górach skalistych. Ostatecznie, jak wszystko tutaj, lądował w rzece Platte.

Wyszedł na drogę rozglądając się ostrożnie. Przez chwilę w głowę wwiercała się myśl, żeby wrócić na miejsce zasadzki i poszukać czegokolwiek do picia. Zaschło mu w gardle a spieczone, zmarznięte usta domagały się każdej kropli whiskey. Natychmiast odgonił od siebie tę myśl. Jak podpowiadało mu wieloletnie doświadczenie, właśnie na taką ewentualność zostawiało się na miejscu jednego pachołka. Miał pilnować, czy nieszczęsny idiota nie wróci, żeby szukać fantów.

– Pssst! – Zza drzewa dobiegło ciche syczenie.

Gobby przypadł do ziemi wieszcząc swój koniec. Strzał jednak nie padał.

– Hej, dziadku! Tutaj! – Ktoś odezwał się z przeciwległej krawędzi drogi. – Chodź tu albo zaraz po tobie przejadą! Pełno ich tu!

Lucky podniósł głowę i zaczął rozglądać się dookoła. Nie mógł zlokalizować tajemniczego głosu. Podparł się, wstał i jednym susem wskoczył w krzaki naprzeciwko. Skulił się węsząc niebezpieczeństwo.

– Tutaj, na górze! – Rzucił głos półszeptem.

Zadarł głowę i omal nie upadł z wrażenia. Trzy metry nad ziemią, na kilku gałęziach dorodnej osiki rozłożył się człowiek. Zdawał się pływać w powietrzu. Niespodziewanie zwiesił się z gałęzi do góry nogami i robiąc salto w powietrzu wylądował tuż przed starcem, który patrzył na to wszystko z szeroko otwartymi ustami.

Człowiek miał długie, rude włosy i piegowaty nos. Był chudy jak tyczka od motyki i świdrował Gobby’ego swoimi brązowymi, młodymi oczami. Chwilę to zajęło zanim staruszek zorientował się na kogo patrzy.

– Niech mnie coś trafi, jeśli się mylę. Przecież to Clancy Doyle! Młokos Clancy, a niech mnie! – zawołał uśmiechnięty. – Co ty tu robisz, młodzieńcze!? Kiedy ostatni raz cię widziałem, uciekałeś z rodzicami do Utah!

– Za to ty uciekałeś przed moimi rodzicami z Cluneyem na grzbiecie – zaśmiał się młody. – Gdzie zgubiłeś mojego brata?

– Twój brat jest bezpieczny, rudzielcu. – Poklepał go po policzku. – Pojechał na południe, narozrabialiśmy w Jabilville i musieliśmy znikać.

Twarz Clancy’ego ściągnęła się a oczy szeroko otworzyły. Wpatrywał się dłuższy czas w Gobby’ego przenosząc wzrok z jednego oka na drugie. Lucky złapał kątem oka zaciskającą się pięść.

– Mój brat jest w to zamieszany? Cluney? Cholera jasna. Trzeba go znaleźć. Jak najszybciej!

Gobby chwycił młodego za kark i przycisnął do ziemi. Tuż obok nich przemknął jeździec.

– W co zamieszany, do ciężkiej cholery? – zapytał rozjuszony. – Czemu wszyscy w promieniu dwustu mil wiedzą, że jakiś nieopierzony młokos dostał czapę? Dlaczego to takie ważne?

– Zabiliście go, panie Willson? – zapytał przestraszony Clancy patrząc spod rudej czupryny. – Jesteście pewni, że gość gryzie piach?

– Nie – przyznał lekko zmieszany. – Został dotkliwie poparzony, nie powinien z tego wyjść. Jeśli nawet, to nie dożyje przyszłej zimy.

– Obawiam się – sapnął ciężko rudy – że pana kariera, Lucky, właśnie się zakończyła. To agent specjalny biura federalnego z polecenia Waltera Pitkina.

– Znam to nazwisko – powiedział nieprzejęty. Nie pierwszy raz zdarzało się, że z jego pomocą życie tracił agent federalny i do tej pory uchodziło mu to na sucho. – Mam je zawsze gdzieś z tyłu głowy.

– Niech cię szlag, Gobby. To gubernator Kolorado. A gość, któremu oszpeciłeś gębę nazywa się na prawdę Robert James Pitkin.

Gobby otworzył szeroko oczy. Miał nadzieję, że Clancy żartuje, albo przynajmniej próbuje go nastraszyć. Przerzucał wzrok z rozmówcy na najbliższą osikę, na drogę i znowu na rudą czuprynę przed nim. – To znaczy… – wydukał.

– To znaczy Gobby, że jesteś martwy, tylko jeszcze o tym nie wiesz.

Gobby zmełł przekleństwo i przełknął ślinę. Zacisnął pięści. Wstał szybko i wzniósł ręce wysoko ponad głowę. Otworzył usta jakby miał zamiar złapać trochę porannej wilgoci i nie wytrzymał. Niewielki las zagrzmiał echem słysząc trzy słowa, które nad wyraz często wyrywały się ostatnio z ust Lucky’ego:

– Niech cię szlag, Hopster!

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *