Rozdział 2 – Wiesz o tym tylko ty

Saloon był przepełniony ludźmi. Barman nie nadążał ze ściąganiem butelek z zakurzonych półek za swoimi plecami. Benjamin Hyde, siedzący przy barze był z tego powodu bardzo zadowolony. Oczywiście nie cierpiał tłoku samego w sobie. Lata spędzone samotnie na preriowych szlakach skutecznie zamieniły go w swojego rodzaju odludka. Bardziej niż tłumów nie lubił jednak barmanów. Bezzębnych, wiecznie upitych swoim własnym towarem idiotów, bełkotliwie zagadujących do osób siedzących przy barze z przeświadczeniem, że tylko czekają na rozmowę z nimi.

Benjamin spojrzał na dno szklanki, w której jeszcze przed chwilą znajdowała się whiskey. Wyjątkowo paskudna, pędzona z Bóg jeden wie czego, ale przynajmniej mocna. Pozwalała szybko pozbyć się paskudnego mrowienia nad pośladkami oznaczającego nadchodzący stres. A stresów w życiu Benjamina pojawiało się sporo. Był bowiem łowcą głów, „pożytecznym bandytą” jak określali go niektórzy.

– Jeszcze jednego? – zapytał barman patrząc na jego pustą szklankę. Hyde wysupłał z kieszeni ciężkiego płaszcza monetę i rzucił mu ją bez słowa.  Szklanka natychmiast wypełniła się bursztynowym płynem.

Złapał za szkło i obrócił się tyłem do baru, uprzedzając szynkarza, który już otwierał usta, żeby zagaić.  Rozejrzał się po pomieszczeniu. Praktycznie każdy stolik zapełniali goście. Zbliżał się wieczór więc miejscowi cowboye i handlarze mogli pozwolić sobie na więcej niż kilka kieliszków zanim zmorzy ich sen. W rogu dostrzegł kilku poganiaczy bydła przepijających swoją wypłatę i z paskudnym wyrazem twarzy rozglądających się po salonie w poszukiwaniu zaczepki. Hyde szybko odwrócił wzrok. Bójka to ostatnie na co miał teraz ochotę. Jego życie było wystarczająco wypełnione przemocą, żeby miał szukać jej jeszcze w czasie wolnym.

Westchnął ciężko i obrócił się ponownie w stronę baru upijając nieco ze swojej szklanki. Musiał zdecydować co teraz. Pójście na północ oznaczało natknięcie się na zimę, na co nie miał zbyt wielkiej ochoty. Zostawały tylko południe oraz zachód. Racja, mógłby przezimować na południu Kolorado, albo ruszyć w rodzinne strony, do Teksasu. W zamian za pomoc na farmie jego jedyni pozostali przy życiu kuzyni pozwolili by mu przeczekać czas posuchy. Łowca nie miał swojego stałego miejsca na ziemi. Zarabiał dobrze, ale też nie tak dobrze, że mógł po prostu przejść na emeryturę i całymi dniami bujać się na ganku. Z resztą pewnie zabiłaby go nuda.

 

Drzwi przybytku otworzyły się z hukiem, skutecznie wyrywając łowcę z rozmyślań. Gwar rozmów przycichł, kiedy do środka wszedł młody, na oko kilkuletni chłopak. Speszył się nieco wywołanym przez siebie zamieszaniem, ale bardzo szybko zebrał w sobie resztki odwagi. Ruszył w stronę baru. Wspiął się na palce, ale jego oczy ledwo wystawały ponad blat.

– Czy może jest tutaj pan Hyde? – zapytał barmana. Głos mu drżał. Ciężko było stwierdzić czy ze strachu czy raczej z przejęcia swoim zadaniem.

– To ja – wychrypiał Benjamin nieco zaskoczony. – Jak mogę Ci pomóc mój chłopcze?

Posłaniec podskoczył zaskoczony. Zrezygnował z prób wspięcia się na bar i spojrzał na łowcę.

– Szeryf Buffon bardzo uprzejmie prosi Pana do siebie w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Tak kazał mi powiedzieć – wypalił jednym tchem chłopiec. Widać było, że powtarzał sobie tę kwestie w głowie już od jakiegoś czasu i czuł wyraźną ulgę, że mógł ją wreszcie wypowiedzieć na głos.

Benjamin poprawił się na krześle. Podskórnie czuł, że jego dylemat odnośnie zagospodarowania czasu zimowego właśnie się rozwiązał. Gdyby szeryf miał do niego sprawę, której kwintesencją jest zwykłe aresztowanie, nie wysyłałby jakiegoś młokosa. Wywnioskował zatem, że chodzi o propozycję pracy. No dobra, pomyślał wstając, zobaczymy o co chodzi.

– W takim razie – dopił duszkiem pozostały w szklance trunek – nie dajmy panu szeryfowi czekać. Zaprowadzisz mnie tam?

Maluch ochoczo pokiwał głową, pozdrowił barmana machnięciem ręki i wyskoczył na zewnątrz. W saloonie znowu zawrzało. Ludzie, jak gdyby nigdy nic, wrócili do pijackich rozmów. Jedno czy dwa spojrzenia nadal utkwione były w łowcy, zapewne z czystej ciekawości.

Na zewnątrz robiło się już ciemno i chłodno. Budynki zabarwiły się na krwistoczerwony kolor skąpane w świetle zachodzącego już słońca. Młody posłaniec, który stał przed drzwiami czekając na niego, bez słowa ruszył ulicą. Zamaszystym gestem dłoni poprosił o pośpiech. Ruszyli szybkim marszem.

– Szeryf mówił, dlaczego mnie potrzebuje? – zapytał Hyde mimochodem sprawdzając kieszenie płaszcza w obawie, że zostawił coś przy barze.

– Nie, psze pana. Dał mi tylko takie wieeelkie jabłko i powiedział, że mam przejść się po melinach… znaczy się saloonach, poszukać pana i przyprowadzić do siebie. A jak pan będzie marudził to miałem nie dawać panu spokoju, aż pan przestanie.

Budynek będący zarówno biurem szeryfa jak i miejscowym aresztem, jako jedyny w miasteczku prezentował się dość okazale. Drewniane, dokładnie pomalowane ściany, okna z szybami i zamykanymi okiennicami. Całości dopełniała część więzienna, murowana, z oknami zabezpieczonymi stalowymi kratami. W jednym z okien wyraźnie widać było dwie sylwetki na tle zapalonej już lampy.

Benjamin ruszył do środka, w przelocie czochrając swojego przewodnika po włosach w ramach podziękowania. Chłopak uśmiechnął się i szybko czmychnął w jedną z uliczek.

W pomieszczeniu znajdowało się troje mężczyzn, nie dwoje jak początkowo zakładał. Pierwszy z nich, wysoki, szczupły z bujnym, typowo meksykańskim wąsem – James Buffon. Miejscowy szeryf siedział za swoim biurkiem opierając brodę na splecionych ze sobą dłoniach, wyraźnie zamyślony. Obok niego opierał się o biurko Orwell. Był to starszy mężczyzna o gęstej siwej brodzie. Łowca głów, podobnie jak Hyde. Cholernie skuteczny w czasach swojej świetności. Teraz głównie włóczył się po stanach odwiedzając znajomych stróżów prawa i dorywczo pomagając im utrzymywać porządek. Trzeci z obecnych siedział w kącie. Z dala od światła.

– Benjamin! – zawołał Orwell szczerząc pozostałe mu jeszcze zęby. – Dobrze, że przyszedłeś. James powiedział mi, że jesteś w mieście, bo przywlokłeś mu rano młodego Forestera. Widzisz mamy mały problem, z którym mógłbyś nam pomóc. Siadaj! – machnął ręką wskazując mu siedzisko.

– Witaj Orwell… Szeryfie… – powiedział Hyde uchylając kapelusz i siadając na krzesło podstawione mu przez rozmówcę. Ten skinął mu głową i również leciutko się uśmiechnął, jednak całkowicie nieszczerze.

– Napijesz się? – kontynuował rozglądając się po pomieszczeniu w poszukiwaniu szklanki.

– Tak, chętnie.  Więc w czym rzecz? – zapytał Benjamin ostrożnie spoglądając na obu mężczyzn.

– Prosto z mostu co? Jak zwykle, ty stary draniu! – zaśmiał się starszy łowca. Wyraźnie dało się zauważyć, że śmiechem i uprzejmością maskuje zdenerwowanie.

– Jeżeli tak, to do rzeczy– odezwał się szeryf, łapiąc za stojącą na biurku butelkę i zapełniając swoją szklankę. – Mówiąc wprost spieprzyliśmy sprawę. Nie dalej jak kilka dni temu mieliśmy zakończyć dużą operację. Mieliśmy, z pomocą obecnego tu młodego Pana Pitkina, zamknąć lub odstrzelić bandę od jakiegoś czasu grasującą w stanie.

– Którą? – zainteresował się Hyde.

– Gobby’ego Willsona. Lucky’ego, jeśli coś ci to mówi. Sęk w tym – zrobił długą pauzę – że nie bardzo się nam to udało. Uciekli.

– A bo to pierwszy raz? – zaśmiał się Hyde nie siląc się na stwarzanie pozorów powagi. – Nie możecie zrobić kolejnej obławy? Albo poczekać aż wjadą do miasteczka, które nie będzie się ich bać i motłoch załatwi sprawę za was? Nie będę ganiał całej zgrai, przeceniacie moje możliwości  – zaczął Benjamin, jednak Orwell przerwał mu podniesioną dłonią.

– W tej desce jest niestety więcej niż jeden sęk – westchnął.  – Otóż obecny tu młody Robert, działał w bandzie przez lekko ponad rok. Wtopił się w ich strukturę. Miał dopilnować, że wszystko pójdzie jak z płatka kiedy nadejdzie dzień ich zatrzymania. Problem w tym, że jakimś sposobem Willson się o tym dowiedział i, co tu dużo mówić, okaleczył chłopaka – zakończył strapionym głosem. Widać było, że los młodzieńca nie jest mu obojętny. – Pokaż się Benjaminowi, podejdź do światła. No, nie wstydź się, sami swoi.

Mężczyzna siedzący w kącie bardzo powoli wstał wypuszczając powietrze z paskudnym świstem. Zrobił dwa kroki do przodu, pozwalając lampie dostatecznie oświetlić swoją sylwetkę.

Cała jego twarz, wraz z szyją była czerwona, pokryta bąblami po oparzeniach. Niektóre z nich pękły, wyraźnie dało się dostrzec płynące strużki wody zebranej w pęcherzu. Płatek lewego ucha i jedna z dziurek nosowych zdeformowały się znacząco. W niektórych, zapewne mniej poparzonych miejscach, lśniły świeże blizny.

– Oblał go wrzątkiem. Pieprzony bydlak – prawie wyszeptał szeryf.

– Dziękujemy ci, chłopcze – powiedział Orwell widząc, że to co zostało z twarzy chłopaka wykrzywia się w grymasie zwiastującym płacz. Zapewne jeszcze nie pogodził się ze swoim oszpeceniem. Pitkin wycofał się w cień opadając na fotel.

– Lekarz powiedział, że jeżeli już chodzi i mówi to przeżyje. Niestety raczej nie cofnie się tego, co to zwierzę zrobiło mu z twarzą. Mówiąc łagodnie – gubernator się wkurwił. Bo widzisz Benjaminie, nieprzypadkowo on i Robert mają te same nazwiska. Walter Pitkin to jego ojciec. Gubernator Walter Pitkin.

– Rozumiem – powiedział Hyde nie mogąc się pozbyć sprzed oczu obrazu okaleczonej twarzy – czyli chodzi o samego Willsona?

– Dokładnie. Gubernator wyznaczył za niego sporą nagrodę. Do niektórych łowców nawet wysłał gońców informując ich jeszcze przed wywieszeniem listów. My za to dostaliśmy przykaz dopilnowania, żeby Lucky zawisł jeszcze przed zimą.

– Albo zawiśniemy sami, jeżeli mamy wiernie cytować – wtrącił się szeryf.

– Sam widzisz Benjaminie – westchnął Orwell. – Takim ludziom się nie odmawia. Oczywiście w końcu ochłonie i pomysł z wieszaniem wszystkich dookoła mu przejdzie, ale nie ma co się oszukiwać. Willson musi się znaleźć i umrzeć.

– Ile wynosi nagroda? – zapytał Benjamin.

– Dwa tysiące dolarów. Cholerna fortuna!

– A za martwego?

– Nie ma mowy. Ten bydlak ma wierzgać nogami przed oczami gubernatora – stwierdził szeryf z pełną powagą. – Oczywiście jeżeli nie będzie innej opcji to trudno. Pitkin będzie musiał się zadowolić ciałem. Lepsze to, niż pozwalanie Willsonowi oddychać tym samym powietrzem co praworządni obywatele. – Sięgnął po zwinięte chwilę wcześniej cygaro i przeżuł końcówkę w zębach. – Dlatego właśnie, kiedy usłyszałem, że jesteś w mieście mówię: James, nie ma lepszego do tej roboty. Jesteś chyba ostatnim przedstawicielem prawidłowego podejścia do naszego fachu. Przemoc tylko w ostateczności, tylko w obronie własnego życia lub życia innych. Bo oczywiście moglibyśmy posłać po braci Cole, albo innych ludzi ich pokroju. To jednak chcemy uczynić tylko w ostateczności. Potrzebujemy kogoś kto nie będzie musiał podpalać całego lasu, żeby pozbyć się z niego lisa. Rozumiesz?

– Rozumiem – odrzekł spokojnie. – Chcecie czy nie, wszyscy i tak się dowiedzą. Dwa tysiące dolarów to fortuna. To prawie zapewniona emerytura – powiedział Benjamin.

– Tak – wtrącił się szeryf. – Dlatego rozmawiasz z nami tu i teraz, a nie czytasz list gończy wywieszony na słupie. Zanim wieści się rozejdą ty będziesz już w drodze. A jeżeli jesteś tak dobry jak przekonują mnie, że jesteś, to na pewno uda ci się go dorwać przed innymi.

– Ben – zachęcił go Orwell. – Nie udawaj, że się wahasz. Willson nie jest już pierwszej młodości. Ty w sumie również nie jesteś, ale do diabła… chciałbym się starzeć tak jak ty! Dostaniesz nagrodę, my pochwalimy się, że po ciebie posłaliśmy i wszyscy będą zadowoleni!

Hyde zamyślił się. Oczywiście perspektywa zarobienia dwóch tysięcy dolarów kusiła go jak diabli. Mógłby skończyć z tułaczką, postawić chatkę nad potokiem, na ziemiach kuzynostwa. Kto wie, może spodobałoby mu się takie życie? Z drugiej strony taka nagroda to ryzyko. Nawet jeżeli dopadnie Lucky’ego jako pierwszy, to pozostaje kwestia powrotu z nim do Anglover. To niosło za sobą więcej niebezpieczeństw niż sam pościg. Kiedy inni łowcy dowiedzą się, że dwa tysiące dolarów człapie związane za koniem Benjamina – nikt nie będzie miał skrupułów. Sam Orwell wymienił chociażby braci Cole. Chodziły słuchy, że odstrzelili łowcę nagród, wiozącego na wozie ciało warte sto pięćdziesiąt zielonych. Nie chciał nawet myśleć co tacy degeneraci byliby w stanie zrobić za dwa tysiące. O ile mieliby jakiekolwiek hamulce.

Z drugiej strony nagroda warta była ryzyka. Gdyby w drodze powrotnej zrezygnować z konia i nie pokazywać się na głównych drogach? Jeżeli nie wystarczy mu zapasów jakoś powinien przeżyć na tym co znajdzie, a Lucky? Nie musi jeść, żeby dać się powiesić.

– Dobrze – powiedział po dłuższej chwili. – Złapię go. Chcę tylko żeby było jasne: jeżeli Lucky przygrucha sobie bandę nowych przydupasów – wycofuję się. Wysyłajcie sobie wtedy najemników, niech się pozabijają.

– Jasna sprawa – powiedział Orwell nie kryjąc zadowolenia – oczywiście, że tak przecież…

– To nie wszystko – przerwał mu łowca. – Jeżeli będę musiał go zabić, żeby ratować życie swoje lub innych, zrobię to bez wahania. Nie dam mu drugiej szansy, żeby rzucił broń. Nie zgodzę się na żadne honorowe pojedynki. Jeżeli jeden z nas ma umrzeć, będzie to Willson.

– To zrozumiałe – wymruczał szeryf, wstając i podchodząc do okna, przez które majaczyły jeszcze zarysy budynków.

– Cieszę się, że jest to jasne. Wiecie może gdzie zacząć poszukiwania? Muszę wiedzieć, gdzie wam uciekł. Mówił może dokąd się wybiera? Ma jakieś kryjówki w okolicy? Cokolwiek na co mógłbym zwrócić uwagę?

– Wiemy, że najprawdopodobniej ucieka na północ. Według naszych źródeł na południu i wschodzie ma jeszcze bardziej przesrane niż tutaj, o ile to w ogóle możliwe. – Szeryf oderwał wzrok od okna i zwrócił się w kierunku Hyde’a. – Prawdopodobnie będzie chciał jak najszybciej przekroczyć Platte, żeby zgubić trop.

Z kąta, w którym siedział okaleczony chłopak dobiegły ich ciche dźwięki przypominające szept połączony z rzężeniem.  Najwidoczniej chciał coś powiedzieć, jednak poraniona twarz nie pozwalała mu na zbyt gwałtowne ruchy. Szeryf podbiegł do kąta i ukucnął przy nim.

– Słucham chłopcze – powiedział z troską. – Chciałbyś coś dodać?

Z kąta ponownie dobiegły ciche, bliżej nieokreślone dźwięki. Benjaminowi natychmiast zrobiło się jeszcze bardziej żal chłopaka.

– Racja, masz rację – odpowiedział na rzężenie Szeryf. – Dzięki Robercie.

Buffon wstał, podszedł do biurka chwytając za butelkę i nalał sobie kolejną porcję alkoholu, która to ekspresowo zniknęła w jego przełyku. Ponownie zapełnił szklankę.

– Robert wspomniał o jeszcze jednym szczególe. Warto będzie żebyś sprawdził w okolicach Bannerss Peak. Ponoć jedna z kryjówek bandy znajdowała się właśnie tam. Nawet jeżeli nie siedzi tam sam Lucky, to bardzo możliwe, że jeden z jego przydupasów nie wysilił się zbyt mocno.  Wydaje mi się, że warto to sprawdzić zamiast tłuc się ślepo na północ. Oczywiście nie chcę udawać, że znam się na twoim fachu lepiej od ciebie.

– To dobry pomysł – stwierdził Benjamin. – O ile nie siedzą tam teraz z karabinami i nie czekają na łowców nagród. Mogą wiedzieć, że chłopak wie o nich wszystko, równie dobrze mogą to wykorzystać przeciwko nam.

– Benjaminie – odezwał się Orwell. – Naprawdę ich przeceniasz. Znam trochę ten fach i wiem, że tego rodzaju ludzie są jak szczury. Żyją sobie wspólnie w stodole, ale kiedy ktoś zaprószy w niej ogień, nagle znikają wszystkie zażyłości. To już nie jest banda, tylko zgraja śmieci i łachudrów ceniących tylko i wyłącznie swoje własne tyłki. Nie zdziwiłbym się nawet, jakby sami się do tej pory pozabijali.

– Może i masz racje. Raczej i tak nie mam zbyt wielu opcji. Rozumiem, że o Bannerss Peak wiem tylko ja?

– Tylko ty – stwierdził Szeryf.

– I mam na to pańskie słowo szeryfie? Proszę mnie zrozumieć, że kiedy w grę wchodzą takie pieniądze, uprzejmość zawodowa wśród łowców momentalnie wyparowuje.

– Tak do jasnej cholery! – szeryf uniósł głos wyraźnie poirytowany. –  Masz na to moje słowo. Po prostu złap tego gnoja i przywieź go tutaj. Chciałbym, żeby to już się skończyło.

Benjamin wstał, dopijając whiskey ze swojej szklanki.

– W takim razie muszę się przygotować, wyruszam o świcie.

– Dziękuję ci – powiedział szeryf z wyraźną ulgą w głosie. – Powodzenia.

– Odprowadzę cię Ben – zaoferował się Orwell.

Benjamin skinął głową na pożegnanie szeryfowi oraz podniósł rękę w stronę kąta, w którym skrywał się Robert.

Wyszli przed biuro szeryfa. Słońce zdążyło już całkowicie zajść, ustępując pola gwiazdom i księżycowi. Chłodny wiatr sprawił, że Hyde natychmiastowo owinął się ciaśniej płaszczem.

– Dorwij go Ben – powiedział starszy łowca. – Jeżeli nie dla pieniędzy, to dla tamtego chłopaka. Sam zobacz co on mu zrobił. Jaką trzeba być potworną kreaturą, żeby tak urządzić dzieciaka. Mówię Ci, coś niedobrego dzieje się z tym światem. Za naszych czasów nie było takich potworów.

– Były, Orwell – odparł Benjamin spoglądając w niebo. – Ale później zmądrzeliśmy.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *