Rozdział 3 – Jak na wojnie

Droga przez las ciągnęła się w nieskończoność. Wciąż wilgotne runo leśne nie pozwalało dobrze obeschnąć błotu przyczepionemu do butów.

Skradali się niemalże bezszelestnie, omijając każdą większą gałązkę. Prowadził Clancy, który znał okolicę jak własną kieszeń. Gobby zdążył porozmawiać ze starym znajomym. Dowiedział się od niego, że przeprowadzka do Utah nie wypaliła. Rodzina zatrzymała się więc u podnóża gór, ojciec rudych bliźniaków kupił kawałek ziemi i osiedli w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Szlak przez góry skaliste nie był jeszcze tak często uczęszczany jak dzisiaj i czerwonoskórzy rozpanoszyli się w tamtej okolicy. Nikt się temu nie dziwił. Rdzenni amerykanie mieli do wyboru dać się wypędzić do rezerwatu albo walczyć o swoje ziemie.

Stary szedł niemal na oślep patrząc tępo w plecy rudzielca i nie mogąc uspokoić się na tyle, by logiczne myślenie weszło mu w krew. Hopster. Kawał skurczysyna. Podróżowali razem prawie dwa lata. Przez dwa lata stary wyjadacz, Lucky Gobby Willson nie zorientował się, że ma do czynienia z kretem na jego własnym podwórku. Młody był bystry. Nawet zbyt bystry jak na swój wiek. Jeśli oczywiście spojrzeć na to z perspektywy ostatnich kilku dni. Każda jego grupa, a w ciągu dwóch lat nazbierał już trzy ekipy, była zatrzymywana w różnych miejscach całego stanu. A jemu nawet do głowy nie przyszło, że to może mieć jakikolwiek związek z gościem, którego faktycznie traktował jak wnuka.

Plan, który obmyślił jakiś czas temu wziął w łeb wraz ze spotkaniem na szlaku Buffalo Done’a. Musiał obmyślić nowy. Jak najszybciej się dało.

– Clancy, gdzie mnie ciągniesz? – zapytał zniecierpliwiony. – Jesteśmy już chyba w samym środku tego pieprzonego lasu.

– Spokojnie Gobby. Jeszcze chwila i będziemy na miejscu. To moja kryjówka.

– Kryjówka – prychnął stary krzywiąc się i spluwając. Wyobrażał sobie to miejsce. Kawałek ściętego drzewa, płachta przerzucona przez wierzchołek i kilka gałęzi pod tyłek. W zasadzie czy potrzebował czegoś więcej? Przez tyle lat nocował często pod gołym niebem z szumem strumienia w uszach. Najbardziej żałował teraz tego, że nie ma przy sobie swojego dawnego konia. Objuczonego po samą grzywę, wyposażonego w kociołek, rożen i wspaniały, wełniany śpiwór. Rozmarzył się na wspomnienie nocy spędzanych na obrzeżach wielkich miast, kiedy z wysokiego klifu miał okazję obserwować całe karawany opuszczające zakłady. Co roku wracał w kilka stałych miejsc przed zimą. Dobrze wiedział, że wszystko się zmienia, toteż już niedługo miał zostawić swoje pełne przygód życie na rzecz spokojnego oczekiwania na śmierć na ganku niewielkiego domu. Wielokrotnie w myślach wyobrażał sobie siebie siedzącego na ganku w bujanym fotelu z wiernym psem u boku.

Westchnął ciężko. Pies przecież też od niego nawiał. Tak samo jak koń.

– Już prawie jesteśmy na miejscu, teraz zaczekaj tu na mnie. – Clancy spojrzał mu w oczy i wyciągnął dłoń w geście powstrzymania. – Muszę rozbroić pułapki.

– Pułapki – splunął Gobby. – Co jeszcze? Zaczepić psy na łańcuchy? Zamknąć węże w koszach? – dodał siadając ciężko na ziemię.

Musiał całkowicie przebudować swój plan. Nie mam zapasów, myślał. Ani jednego, pieprzonego kawałka chleba czy butelki whiskey. Ubranie mam uświnione tak, jakbym przed dwa tygodnie mieszkał w chlewie. Do Chugwater nie pójdę, bo przecież pełno tam łowców nagród. Cholera. Jestem zdany tylko na tego dzieciaka. A co, jeśli wypuszczą za mną list gończy z prawdziwego zdarzenia? Jeśli krzykną, że moja głowa warta jest ponad tysiąc dolarów? Co wtedy? Przecież ten gołowąs na jednej nodze podskoczy i powie, gdzie mnie szukać.

Rozejrzał się dookoła. Las wydawał się gęsty i nieprzenikniony. Wystające z runa wielkie głazy dość wyraźnie wskazywały, że znajdują się u samego podnóża gór. Szczęście w nieszczęściu, że raczej nikt prędko się nie zapuści w te rejony. Dobrze wiedzą w jakiej jest sytuacji. Wiedzą też, że będzie musiał poszukać schronienia i zapasów. Miasta i obejścia. Oto, czego powinien unikać.

– Pssst! – rzucił ktoś zza najbliższego drzewa. – Już gotowe, chodź!

Gobby wsparł się ciężko na ręku i podniósł obolałe pośladki. Zachwiał się lekko, bowiem ból nagromadzony przez zwiększony poziom emocji ostatnich dni dawał się we znaki. Ruszył przed siebie stawiając kroki ostrożnie. Starał się wypatrzyć te mechanizmy górnolotnie nazywane przez młodego „pułapkami”. Miło się zaskoczył. Młokos Clancy pooznaczał szmatkami na kijach wszystkie wilcze doły, rozplątał i wystrzelił pułapki na małą zwierzynę. Z zadowoleniem zauważył, że postarał się nawet o zdjęcie ze słupków sznurka z puszkami, który na pewno był niezwykle pomocny nocą.

Przeszedł za załom niewielkiej skalnej ściany zręcznie omijając ostatnie oznaczone pułapki i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tuż przed nim, na pochyleniu niewielkiego pagórka widniały solidne, drewniane drzwi z prawdziwą klamką i zamkiem. Na szczycie dumnie sterczał metalowy wylot piecyka na drewno, a niewielkie okienko było całe, czyste i zapraszające do środka nieco światła.

– Przecież to jest idealne – wydukał nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia.

– Dzięki! – uśmiechnął się Clancy. Klasnął w dłonie. – Wejdź! Rozgość się.

Wnętrze było przytulne na tyle, na ile mogło być przytulnie w ziemiance. Ściany zostały wyłożone drewnianymi deskami, klepisko przykryte warstwą ciasno upakowanego i wygładzonego kamienia. Niewielkie okienko zapewniało wystarczającą ilość światła. Proste łóżko, skrzynia, piecyk na drewno i stół sprawiało, że poczuł się jak w domu.

– Młody! Jak ty to? – zapytał patrząc na wszystko z niedowierzaniem.

– Normalnie! Niedaleko była kopalnia złota. Jakieś stare dzieje. A tutaj pomieszkiwał traper. Wracał na zimę, kiedy nie było już czego szukać w górach.

– A jeśli wróci? – dopytywał.

– Nie wróci. O tam leży – odparł wskazując dłonią miejsce gdzieś poza ziemianką. Jak tu przyszedłem pierwszy raz, leżał obok stolika i już był martwy. Szczerze powiedziawszy musiał tak leżeć od dobrych dziesięciu lat. Niewiele z niego zostało. Ledwo pozbyłem się trupiego smrodu. Paliłem jałowcem przez dwa tygodnie bez przerwy i…

– Czekaj! Czekaj. Są tu jakieś zapasy? – zapytał nie siląc się na uprzejmości. – Muszę mieć co jeść i pić. Przecież nie będę tu siedział całą zimę jak kołek.

– Dlaczego nie? Tu jest wszystko! – powiedział podchodząc do starej, drewnianej skrzyni. Uchylił wieko i zaczął wystawianie zawartości na podłogę.

– Puszki z groszkiem, pomidorami, suszona wołowina, kukurydza, ziemniaki, parę paczek papierosów, dwie butelki whiskey…

– Dwie to stanowczo za mało – przerwał mu Gobby. – Będę musiał jechać do miasta po zapasy. Nie ominie mnie to.

– Do miasta? Do Chugwater? Jesteś tam bardziej popularny niż do tej pory! Twoja gęba wisi teraz na każdym przydrożnym słupie.

Tego właśnie się spodziewał. Musiał zwiewać dużo dalej niż do chatki dziadka w górach. Drogi były tylko dwie. Albo na wschód w kierunku cywilizowanego świata, w którym absolutnie wszyscy nienawidzili ludzi z zachodu. Ewentualnie na zachód, przez wiecznie suche stepy i tereny indiańskie do wybrzeży oceanu i samej Kaliforni. Tam nikt go nie znał i nigdy nie zapyta skąd się wziął. Kilka lat temu powiedziałby, że drogi są cztery, ale dzisiaj już nie był taki pewien. Na północy zabiłby go artretyzm, na południu natomiast – meksykanie.

Był aż nazbyt pewien, że dobrze pamiętają starego gringo i jego cudowny plan opanowania fortu Chinos. Plan był idealny. Zakładał obezwładnienie strażników, wspinaczkę po rusztowaniu naprawianego muru i wysadzenie składu trotylu tuż obok koszar pijanych żołnierzy Porfirio Diaza. Niestety, wszystko spaliło na panewce już w momencie obezwładnienia strażników. Zaprawieni tequilą rewolucjoniści nie wzięli pod uwagę, że są doskonale widoczni idąc środkiem drogi prowadzącej do fortu. Willson, naturalnie, musiał uciekać tak szybko jak to możliwe. Nikt nie chciał dać wiary jego zapewnieniom o chęci wyświadczenia im przysługi zupełnie za darmo. No, może nie licząc niewielkiego ładunku szczerego złota schowanego w jednej ze skrzyń.

Dość tego, że wysłano za nim meksykanów, to jeszcze od tamtego pamiętnego tygodnia nie miał dość odwagi, żeby pojawić się w Teksasie czy na meksykańskim pograniczu. Paranoja podpowiadała mu, że za każdym głazem wielkiego stepu czai się gość w sombrero z wycelowanym rewolwerem.

Ogólnie rzecz biorąc jego aktualna sytuacja była bardziej niż beznadziejna.

– Posłuchaj Clancy. Gdzie jest najbliższa półka skalna, z której będzie widać okolicę?

– Najbliższa to chyba w kierunku Pingree Hill. Nic stamtąd nie zobaczysz, pełno drzew. Chyba, że będziesz skakać? – zaśmiał się.

Gobby burknął coś niezrozumiale po czym wyszedł przed ziemiankę.

– Potrzebuję ubrań, młody – powiedział nie patrząc na rozmówcę. – Sam nie pójdę do miasta, sprawa jest dla mnie zamknięta. Potrzebuję ubrań, konia, zapasów, kociołka i rożna. Stary Josh „Pumpkin” Thompson powinien mieć wszystko, czego potrzebujesz. Włącznie z moimi pieniędzmi. Dasz radę to dla mnie zrobić?

– Jasne. Ale mam warunek. – Rudzielec stanął przed Gobbym. Ten sapnął z zażenowaniem patrząc na pokraczną, chudą facjatę udającego gangstera chłopaczka.

– Mów – odparł krótko i splunął.

– Jak tylko dostaniesz co trzeba i będziesz zabierał swoje manatki, powiesz mi gdzie mieliście się spotkać z Cluneyem i resztą. Będę musiał wyciągnąć z tego brata i jak najszybciej uciekać.

– Posłuchaj mnie młodzieńcze – odparł stary krzyżując ręce na piersi. – Jeśli to wszystko wygląda tak, jak mi przedstawiłeś, to zostaw go w spokoju. Przy dobrym wietrze Cluney popędzi jak gnany przez wilki prosto w kierunku granicy albo zaszyje się gdzieś na rancho w Texasie. Ma łeb nie od parady, na pewno się zorientuje, że prędzej czy później zechcą go dopaść.

Grymas na twarzy rudzielca nie pozostawiał złudzeń. Słyszał wszystko co mówił do niego Willson, ale na pewno go nie posłucha. Młokos Clancy odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku najgęstszego lasu.

Godziny mijały a Gobby powoli zaczął się przyzwyczajać do nowego miejsca zamieszkania. W zasadzie, nie było tam tak źle. Las dookoła bez wątpienia obfitował w zwierzynę łowną, niedaleki strumień zapewniał źródło czystej wody. Do najbliższej drogi trzeba było przedzierać się przez niemal milę zarośli i chaszczy uważając, żeby nie natrafić na mniej przyjaznych przedstawicieli tutejszej flory.

Rozłożył się na leżance i patrzył w drewniany sufit. Nie pierwsza to problematyczna sytuacja i na pewno nie ostatnia. Obmyślił już zalążek planu dostania się na zachód, ale potrzebował do tego ludzi. Sam odesłał swój gang jak najdalej od siebie i nakazał rozproszenie. Być może to był błąd, którego miał jeszcze pożałować.

Nawet nie wiedział kiedy zamknęły mu się oczy.

– Gobby! Cholera jasna! Lucky!

Willson zerwał się z prowizorycznego łóżka i od razu otworzył drzwi do ziemianki na oścież. Rozejrzał się w koło szukając źródła zawodzenia, które bez wątpienia należało do młodego pomocnika. Z daleka słychać było przewracające się kamienie i stukot cienkich butów o przewalone pnie drzew. Chwilę później zza zakrętu wyłonił się Clancy. Zwolnił od razu, kiedy tylko wkroczył na teren z zastawionymi przez siebie pułapkami. Gobby uśmiechnął się widząc, że na plecach niesie pokaźnych rozmiarów worek. Po chwili zrzucił go tuż pod nogi uciekiniera.

– Masz jaja, młody – powiedział otwierając pakunek. – Nikt nie dopytywał po co ci tyle żarcia?

– Absolutnie nie! Często robimy większe zapasy, żeby nie musieć jeździć do sklepu co drugi dzień. Trzeba było widzieć minę starego Pumpkina, kiedy powiedziałem mu z czyjego rozkazu przychodzę.

– Dał ci całą kasę? – zapytał patrząc prosto w oczy młodego.

– Nie dał wcale. Wydzielił co chciałeś i powiedział, że w tej sytuacji powinieneś mu dziękować nawet za puszkę fasoli. – Wyraźnie się zmieszał. – Chciałem mu dogadać, że go powiesisz, ale do sklepu wszedł szeryf. Odszedłem jak tylko mogłem najszybciej.

– Oczywiście, że go powieszę – warknął Gobby. – Będzie dyndał na własnej torbie! Gnojek! Tyle lat karmiłem tę gnida, dawałem kasę i załatwiałem sprawy. Nie będzie litości dla zdrajców.

Clancy patrzył na staruszka z przestrachem w oczach. Do tej pory miał Lucky’ego za niegroźnego łotrzyka, nawet pomimo wszystkiego co o nim słyszał. Zebrał się w sobie, złapał za worek i wszedł do ziemianki.

– Dziś wieczór odwiedzę tego moczymordę i wyjaśnię mu kilka spraw – powiedział Gobby patrząc tępo w wygaszone ognisko. Wielokrotnie w przeszłości puszczały mu nerwy. Nie inaczej było w tym przypadku. – Nikt nie będzie żerował na mojej krzywdzie. Czas realizować plan nawet jeśli miałbym go układać w trakcie.

Nie mógł wiedzieć jak niewiele się pomylił.

+++

Miasteczko Chugwater nie było szczególnie duże. Nawet jeśli porównać je do wielu mniejszych mieścin po tej stronie Gór Skalistych. Nazwę dostało po strumieniu, przy którym obozowali kiedyś i wznosili swoje ziemianki Paunisi. Stopniowo spychani coraz dalej i dalej odchodzili niemal bez walki. Nikt nie wiedział w jaki sposób rząd wynagradza im oddawane terytoria, ale jedno było pewne – owinęli ich sobie wokół palca.

Do dzisiaj jedna z ziemianek stanowiła niewielką spiżarnię przy głównym sklepie z towarami ogólnymi Pumpkina.

Mrok zapadł już kilka godzin wcześniej, toteż ogromna część z nieco poniżej tysiąca mieszkańców siedziała w swoich domach szykując się do snu. Głównymi sprawcami zamieszania w miasteczku byli natomiast zebrani dookoła saloonu i siedziby szeryfa. Oba budynki sąsiadowały ze sobą z powodów, co do których nie ma wątpliwości. Sklep starego Josha mieścił się, na szczęście, pięć budynków dalej. Strzał z rewolweru byłby słyszalny przez całą hołotę, jaka się tam zebrała. Dlatego Gobby postanowił postraszyć starego sprzedawcę czymś całkowicie innym. Mniej hałaśliwym.

Siedział w wysokich krzakach otaczających niewielki kościółek na wzgórzu. Płyty cmentarne, którymi był otoczony dom Boży przysłaniały mu większość widoku na drogę główną przechodzącą nieopodal. Na jego nieszczęście jakiś idiota poszedł z duchem czasu i poustawiał wzdłuż niej latarnie uliczne, które zapalał tutejszy przygłup z długą lancą.

Wyskoczył zza kłującego krzaka i podszedł do najbliższej płyty. Oparł się o nią tak, by jak najmniejsza część jego głowy wystawała na światło latarni. Zacisnął pięści, wziął dwa głębokie oddechy i przeskoczył kolejne dwa nagrobki. Usiadł ciężko, kiedy kolano odezwało się rwącym bólem.

– No już – powiedział sam do siebie. – Nie jesteś jeszcze przecież taki stary.

– Wszyscy w oczach Pana jesteśmy dziećmi – odpowiedział mu głos dochodzący zza kolejnej płyty.

Lucky podskoczył do góry tak wysoko, że niemal usiadł na wystającym z ziemi pomniku. Potknął się, zatoczył i runął jak długi na kolejną mogiłę. Niemal natychmiast podniósł się na równe nogi i wyciągnął rewolwer. Najgorsze było to, że nie widział w kogo mierzy.

– Gdzie jesteś żartownisiu? – Zakrzyknął starając się, by nie zwracać na siebie szczególnej uwagi. Ręka dygotała mu, sam nie wiedział czy z zimna, czy ze strachu.

– Pan jest wszędzie tam, gdzie twoja wiara samotny podróżniku – padło zza tej samej co wcześniej płyty.

Gobby odciągnął kurek i ruszył szybkim, żwawym krokiem w kierunku źródła irytujących sformułowań.

Za płytą nagrobną siedział człowiek. Nogi rozpłaszczone na niewielkiej mogile, bose. W odartych powyżej kostek spodniach i z butelką owiniętą w gazetę. Zarośnięta gęba sprawiała wrażenie zakazanej i wiecznie szukającej pocieszenia w gorzale.

– Mów ktoś ty, albo zastrzelę – wycedził Lucky usiłując utrzymać rewolwer w pozycji do oddania strzału. Palec drętwiał niebezpiecznie.

– Czyż jestem stróżem brata mego? – głośne czknięcie dobiegło zza gęstej brody. – Cholera, pomyliłem się. – Wyrzucił z siebie wraz z resztką śliny.

Gobby opuścił broń.

– Ktoś ty? – warknął. – I dlaczego siedzisz na cmentarzu?

– Wszyscy jesteśmy… – zaczął, ale nie dokończył. Ciche posapywanie dobiegało z nozdrzy wstawionego bumelanta.

Mocny kopniak powędrował prosto w pośladek pijaka.

– Ktoś ty, zapytałem! Dwa razy nie będę powtarzał.

– Albert – czknięcie – McGriffin, do usług szanownej pani – odpowiedział.

Gdzieś już słyszał to nazwisko. Był prawie pewien, że spotkał się z tym człowiekiem nie raz i nie dwa. Umiejętności poznawcze jednak były mocno ograniczone biorąc pod uwagę porę dnia i bujny, wielomiesięczny zarost na gębie przepytywanego. Jego butelka znowu powędrowała do ust. Płyn wlał się do środka raczej przypadkowo aniżeli z założenia.

– Co tu robisz? – nie dawał za wygraną. – Dlaczego siedzisz na cmentarzu?

– Piję.

– Ale dlaczego akurat tutaj?

– Żeby nie musieli mnie nosić za daleko.

McGriffin. Wiele lat temu Gobby znał kogoś o takim nazwisku. Wybitny księgowy z własnym powozem i gromadką dzieci. Ten człowiek rozpracowywał systemy podatkowe niemal z zamkniętymi oczyma. Pozwolenia na handel załatwiał od ręki a przenosiny interesu do następnego stanu w kilka minut.

– Księgowy Penny McGriffin? Ten sam? – zapytał siląc się na uśmiech.

– Ten gość nie żyje – odpowiedział. – Teraz ja go zastępuję.

– Więc pewnie chcesz zarobić dolara? – zapytał pewny siebie. Usiadł spokojnie obok pijaka i w jego nozdrza uderzył świdrujący, ostry zapach uryny.

– Dolara? Zawsze – odpowiedział bełkotliwie.

Lucky miał pewien plan. Wątpił w jego powodzenie zwłaszcza, jeśli lwią część miał powierzyć właśnie temu człowiekowi. Postanowił zaryzykować.

– Niech mnie. Słuchaj. Weź ten rewolwer. – Podał mu starego, wysłużonego Peacemakera obracając zręcznie na palcu wskazującym. – Masz tam jeden pocisk. Kiedy tylko zniknę z pola widzenia i schowam się za tamtym budynkiem, wystrzelisz w niebo. Rozumiesz mnie?

Ciche pochrapywanie zdradziło, że pijak nie słyszał ani słowa. Gobby z wściekłością zdzielił go w głowę otwartą dłonią. Powtórzył wszystko upewniając się, że ostatni element jego wspaniałej układanki zachował trzeźwość umysłu i spojrzenia.

Nie czekając dłużej zerwał się na równe nogi i przesadził murek wprost na ulicę prostopadłą do głównej arterii miasteczka. Dobiegł do niewielkiego płotu i wskoczył w zarośla. Zerkał niespokojnie na ledwo widoczną sylwetkę swojego pomocnika. Błysk światła odbijał się co raz od lśniącego rewolweru. Czyli nie zasnął. Dobry znak.

Podniósł się na klęczki i powędrował w kierunku umówionego miejsca. Pomalowany na czerwono budynek niewielkiej stodoły wyróżniał się na tle przygaszonego horyzontu. Spojrzał ze strachem na ludzi zgromadzonych przed saloonem i z przerażeniem stwierdził, że wszyscy patrzą w jego kierunku. Przypadł do ziemi i wtulił się w poidło dla koni stojące nieopodal.

A wtedy padł pierwszy strzał.

Gobby zaryzykował i podniósł głowę. Rozejrzał się pośpiesznie. Jeden z ludzi stojących w grupie właśnie wzbijał tuman kurzu padając na suchy piasek drogi. Reszta jego kompanów patrzyła na to tępo i w osłupieniu. Przerzucił wzrok w kierunku cmentarza.

– Iiiiiiihaaaaa! – wrzasnął pijak wciąż trzymając w dłoni rewolwer wycelowany wprost w grupę imprezowiczy. – Ouououououo! – zakrzyknął zasłaniając usta wolną dłonią i udając indiański okrzyk. Na sam koniec, zanim jeszcze osłupienie jego przyszłych celów minęło, puścił się biegiem w kierunku stojącego na wzniesieniu kościółka.

Chwilę to trwało zanim wszyscy zrozumieli właściwie co się wydarzyło. Lucky’emu nie pozostało nic innego jak podziękować lokalnemu kretynowi za wywołanie większego zamieszania niż to było konieczne. Puścił się biegiem w kierunku wystającego zza pagórka sklepu Pumpkina, w którym wciąż paliło się światło. Ulica główna całkowicie opustoszała, ponieważ wszyscy rzucili się jak dzikusy chcąc złapać samotnego rewolwerowca.

Nie minęła chwila a drzwi do sklepu wielobranżowego otworzyły się z hukiem otwarte ciężkim, skórzanym butem.

– Pumpkin, ścierwo! Gdzie jesteś? – wrzasnął od wejścia nawet nie przechodząc progu.

Cisza przewiercała uszy. Z wewnątrz nie dobiegał nawet najmniejszy szmer.

Postąpił krok do przodu ściskając rewolwer w wyciągniętej ręce. Krok za krokiem zbliżał się do lady sklepowej, za którą, miał nadzieję, schował się ten nieszczęsny, poczciwy kretyn.

– Pytam, gdzie jesteś? Gdzie są moje pieniądze?

– Odejdź stąd Willson – odpowiedział mu drżący głos zza pleców.

No tak, drzwi otwierane do wewnątrz prosto we wnękę. Starzeję się, pomyślał opuszczając dłoń. Odwrócił się na pięcie nie chcąc powodować większego zdenerwowania rozmówcy. Był niemal pewien, że w dłoniach tamtego znajduje się co najmniej sześciostrzałowiec.

Pomylił się. Strzelba. Dwulufowa śrutówka.

– Cześć. Kopę lat, stary druhu. – Schował rewolwer do kabury. Podszedł do najbliższej półki i ściągnął stamtąd cudownie zapraszającą whiskey. Wyciągnął korek zębami i zagłębił się w przyjemne ciepło wspaniałego napitku. Mlasnął z zadowoleniem. – Coraz lepsze towary masz na stanie, Pumpkin.

– Ooodejdź. Prooszę – odpowiedział mu nadal drżący głos. – Nie mam już twoich pieniędzy. Przepadły na inwestycjach w rezerwaty.

– Na jakich znowu inwestycjach? – Dociekał Gobby patrząc na rozmówcę spode łba. Pięść mimowolnie zaciskała się i kierowała w kierunku kabury.

Broń sprzedawcy podskoczyła do góry nakazując Willsonowi postąpienie kilku kroków do tyłu.

– Noormalnych. Można było zaaaaarobić. Myślałem, że u-u-uda mi się zarobić za-a-a-anim wrócisz. A-a-a-ale przepadło. A te-e-eraz jesteś ściga-a-a-any Lucky. A mnie się przyda dwa tysiące.

– Wiedziałeś, że przyjdę? – zacisnął zęby. – Podpuściłeś młodego rudzielca, żeby mnie tu zwabić? On wiedział?

– Wszyscy wiedzą, że jest na ciebie list gończy – odpowiedział z większą pewnością siebie. – Jesteś rozwieszony na każdym przydrożnym słupie, a już niedługo na specjalnie przygotowanym szafocie. Sam rozumiesz, że dwa tysiące zielonych nie chodzi piechotą. To ładna sumka.

– Ładna, przyznaję. – Pociągnął z butelki, syknął i pokręcił głową. – Ale jeśli chcesz kogokolwiek zatrzymać, najpierw naładuj strzelbę. Byłeś przecież na wojnie, prawda?

Pumpkin wytrzeszczył oczy na rozmówcę i jak największy na całym zachodzie amator postanowił sprawdzić, czy wspomniana strzelba faktycznie jest nabita.

Gobby nie czekał dłużej. Nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu wyciągnął rewolwer z kabury i doskoczył do niedoszłego bogacza. Jednym prostym ruchem wyrwał mu broń z rąk i rzucił na ladę sklepową. Joe wydał z siebie bliżej niezidentyfikowany okrzyk i rzucił się do wyjścia. Potknął się jednak o własne nogi, padając uderzył w kant niedomkniętych drzwi i znieruchomiał. Willson pokręcił głową i pociągnął raz jeszcze z otwartej butelki.

Z trudem przestawił na półpełne beczki śledzi, orzechów i innych smakołyków odsłaniając klapę w podłodze. Złapał tłustego sprzedawcę za nogi i nie uważając na jego zdrowie, życie i dobre imię postarał się delikatnie opuścić go do piwniczki. Przeliczył się. Pumpkin ważył więcej niż dorodny kucyk. Głuche plaśnięcie i odgłosy upadających narzędzi utwierdziły Lucky’ego w przekonaniu, że jego niedawny przyjaciel powinien pospać przynajmniej do rana.

Zgasił lampy rozstawione w rogach sklepu i sam podążył śladem sprzedawcy.

Piwnica była cholernie zagracona. Na pewno dużo bardziej niż kilka lat temu, kiedy był tu ostatnio. Zapalił swoją starą zapalniczkę benzynową i odszukał niewielką świeczkę na spodku. Niedługo po tym pomieszczenie rozświetliło blade światło.

Pumpkin leżał przysypany narzędziami wprost pod niewielkim otworem włazu. Najgorsze było to, że prawdopodobnie nie będzie mu dane się już nigdy obudzić.

– Szlag – zaklął Gobby podchodząc do niego. – Stary durniu, kto ustawia graty pod samym wejściem. Głupi byłeś, głupi umarłeś.

Lucky nie znał nikogo, kto mógłby przeżyć upadek kawałka szyny kolejowej na głowę. A to się właśnie stało.

Chwycił spodeczek ze świecą i rozpoczął poszukiwania niewielkiego sejfu, w którym miał schowaną większość pieniędzy na czarną godzinę. Był pewien, że sprzedawca okłamał go. Kwota bez mała dziesięciu tysięcy dolarów pochodzących z napadów, kradzieży, wymuszeń i sprzedaży pozyskanego w nie do końca legalny sposób bydła, zbierana była przez wiele pięknych, długich lat. Jego emerytura i zabezpieczenie na wypadek smutnej przyszłości.

Przysiadł na najbliższym krześle rozglądając się dookoła. Wiele z tych rzeczy było jego własnością. Ten nieszczęsny dureń też zaliczał się do tej zacnej gromady. Opłacał go po każdym sezonie. Dbał, aby jego oszczędności były równie bezpieczne, jak paser. Niestety Pumpkin wykorzystał okazję, kiedy tylko się nadarzyła.

– Bo niby dlaczego nie? Prawda, stary kretynie? – Szturchnął ciało czubkiem buta. – Jeszcze kilka skoków i bylibyśmy obaj ustawieni do końca życia. Pojechałbym do Utah, kupił kawałek ziemi i wybudował dom. Mieszkałbym tam spokojnie i nigdy więcej byś o mnie nie usłyszał. W zasadzie to dopiąłem swego. Bo faktycznie już niczego na mój temat nie usłyszysz.

I nie powiesz. Dodał głos w jego głowie.

Kod do schowka był ten sam, więc niemożliwym było, żeby coś zniknęło. Ucieszył się jak małe dziecko, kiedy z niewielkiej, stalowej, pancernej skrzyni wysypały się na ziemię banknoty. Spakował wszystkie do podręcznej, skórzanej torby i wspiął się z powrotem na poziom główny sklepu. Przyskoczył do pierwszego okna chcąc sprawdzić czy droga ucieczki jest wolna.

Na jego nieszczęście grupa, która dopiero co goniła kretyna z rewolwerem już wróciła do miasteczka. Łomotali od drzwi do drzwi zbierając każdego mężczyznę, który mógłby pomóc im w schwytaniu zbiega i mordercy.

Gobby nie czekał dłużej. Porwał wielki, płócienny worek i bez namysłu ładował do środka wszystko co wpadło mu w ręce. Butelki z whiskey, puszki fasoli i kukurydzy, cygara, jabłka i syropy na kaszel. Nie miał zbyt wiele czasu. Pomimo całego postępu dzisiejszej operacji nie opracował jeszcze sposobu na bezproblemową ucieczkę. Nie zwrócił nawet uwagi na to, czy za sklepem nadal stoi szopa. Dawno temu Pumpkin trzymał tam swojego kasztanowego ogiera. Z tego, co pamiętał to koń pozwalał się dosiadać każdemu, kto pogłaska go po pysku i da kostkę cukru.

Pukanie do drzwi przerwało jego wysiłki.

– Thompson, cholera jasna! – wrzeszczał ktoś z zewnątrz zaglądając przez okno do środka. – Otwieraj, bierz śrutówkę! Zastrzelili Benny’ego, pochodnia w rękę i gonimy gnoja!

Pukanie wzmagało się. Chwilę później gałka obróciła się i wpuściła intruza do wnętrza sklepu. Zatrzymał się w pół kroku potykając się o przedmioty rozrzucone po podłodze. Gobby przemknął się za najdalszym regałem czekając na odpowiedni moment. Dowódca pościgu wszedł głębiej ostrożnie roztrącając wszystkie graty przed sobą. Zatrzymał się patrząc na otwartą klapę. W tej samej chwili Lucky nieostrożnie trącił butelkę whiskey, która spadła na ziemię tłukąc się i wywołując niemały hałas.

– Pumpkin? – zapytał intruz wychylając się lekko zza regału.

– Eeeee. Tak? – zaryzykował Gobby zapierając się plecami o ścianę. Obie dłonie położył na drewnianym meblu i wstrzymał oddech.

– Niech mnie szlag… – zdążył powiedzieć ciekawski mieszkaniec zanim regały jeden za drugim zaczęły się przewalać w jego stronę jak kostki domina. Trzy potężne uderzenia później kolejny człowiek skończył w piwnicy przywalony elementami wyposażenia dodatkowego.

Z zewnątrz słychać było już nawoływania i wystrzały rewolwerów. Cała zbieranina z miasteczka biegła dokładnie w kierunku sklepu wielobranżowego.

Czas na odwrót, pomyślał. Wykorzystał to, że większość alkoholu w przybytku wsiąkała właśnie w drewnianą podłogę. Wyciągnął swoją zapalniczkę, odpalił i rzucił przed siebie. Nie trzeba było długo czekać, żeby opary zajęły się ogniem, a wysuszone na wiór drewniane meble zaprosiły go do tańca. Gobby porwał z ziemi przemoczony worek z artykułami spożywczymi i otwierając okiennice barkiem wyskoczył na suchą, przerzedzoną trawę za budynkiem. Ogień rozszalał się nie na żarty. Płomienie uciekały przez okna smagając kolejne piętro.

Obrócił się na pięcie. Stara szopa nadal stała w tym samym miejscu. Podbiegł tam i otworzył ją jednym szarpnięciem. Niestety ogiera tam nie było.

– Szlag – zaklął pod nosem obserwując obszar dookoła. Zewsząd zaczynali zbierać się ludzie z wiadrami pełnymi wody.

Puścił się biegiem przez podwórka przeskakując niewielkie murki i skrzętnie omijając większe zabudowania. Raz i drugi minął bohaterów w pidżamach z wiadrami, ale nie zwrócili na niego szczególnej uwagi. Uciekł w noc wcale nie żałując, że szala z jego uczynkami przechyliła się o trzy życia bliżej w kierunku piekła.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *