Rozdział 17 – Dwóch to już tłum

– Wyobraź sobie teraz, że ty i twoi kumple będziecie musieli się do mnie przyzwyczaić – stwierdził Gobby siłując się z długą liną przewieszoną przez gałąź. – Na nic wasze piski i błagania. Teraz rządzę tutaj ja i nikt inny. A na pewno nie wasza zgraja futrzastych szkodników.

Truchło niedawno upolowanego zająca leżało bez ruchu obok dwóch swoich pobratymców. Z tego co zauważył Lucky, raczej nie zamierzało mu odpowiedzieć.

Zakręcił linę o kołek wystający z ziemi, dwa razy sprawdził czy pętla na pewno dobrze leży i rozejrzał się dookoła. Mijał już trzeci dzień, odkąd zamieszkał w chatce w zagajniku przy Green River. Chociaż początkowa euforia szybko odpłynęła musiał przyznać sam przed sobą, że jego sen się spełnia. Długie wieczory spędzał pijąc gorącą kawę przed kominkiem, albo patrząc w rozgwieżdżone niebo. Słuchał szumu rzeki obmywającej duże głazy, rozmów nocnych zwierząt i cichych poszeptywań indiańskich duchów. Z każdym dniem okolica i jego nowy, własny dom podobały mu się coraz bardziej.

Złapał zające za uszy i ostrożnie wycofując się z terenu łowieckiego ruszył w kierunku chatki.

Okolica obfitowała w zwierzynę łowną, toteż był przekonany, że kilka dni robienia zapasów i suszenia mięsa powinno w całości wypełnić jego zapotrzebowanie na zimę. Problematyczne było jedynie wyżywienie konia, ale w ostateczności wypuści go wolno. Zwierzę powinno sobie poradzić.

Jak tylko minie najgorsze i śnieg zacznie topnieć – wyruszy w kierunku miasteczka. Jeśli się uda, kupi zapasy w pierwszej napotkanej farmie i nie będzie musiał ściągać sobie na głowę kłopotów. W zasadzie, myślał, wystarczy niecały rok a ludzie o mnie zapomną. Puszczą w niepamięć życie i przewiny starego dziadygi, Gobby’ego Willsona albo pomyślą, że już dawno gryzę piach. Gdyby tylko zakumplować się dobrze z tym traperem. Wtedy mógłby wysyłać go przy okazji po zapasy także dla siebie.

Minął trzy wysokie głazy, jego punkt orientacyjny i zdjął z najniższego z nich swój znaleźny łuk. Piękna robota, na pewno czerwonoskórych. Nie do zdarcia, w zasadzie. Nosił go ze sobą bardziej jako ozdobę niż faktyczną broń myśliwską. Nie ważne jakby próbował, nie dał rady naciągnąć cięciwy na tyle, żeby oddać wystarczająco mocny i celny strzał.

Wystarczyło kilka kursów w kierunku obszaru polowań, żeby wąska, zarośnięta ścieżka na nowo wypłaszczyła się i ułożyła po swojemu. Do domu miał niecałe dwadzieścia minut pieszej wędrówki.

Ostatnie dni upłynęły mu na błogim odpoczynku. Starał się nie rozmyślać zbyt wiele, bowiem za każdym razem kończyło się to nerwowym obserwowaniem okolicy przez lekko uchylone okiennice. Bał się i było to zrozumiałe. W końcu sam musiał przyznać, że ostatnie tygodnie obfitowały w wydarzenia, z których powagi uparcie nie chciał zdawać sobie sprawy.

Najlepszym zaś sposobem na odpędzenie od siebie strasznych myśli była praca. I to nie byle jaka. Dom, mimo utrzymania we wcale niezłym stanie wymagał napraw i remontów przed zimą. Dach został załatany w pierwszej kolejności z pomocą desek znalezionych pod wielką płachtą w obejściu. Uprzątnął też niewielki ogród i posegregował meble. Ilość wyposażenia we wnętrzach zmniejszyła się o połowę, za to zapas drewna na opał pozwalał na rozpalenie obu kominków. Naostrzył siekiery, poukładał zapasy w szafkach dokładnie wyliczając niemal każdy dzień. Udało mu się nawet przywrócić do życia pułapki na ryby, dzięki którym codziennie przybywało pstrągów potokowych. Suszarki były niemal pełne.

To miejsce było rajem i Gobby dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Starał się nie dopuszczać do siebie myśli, że mógł się przeprowadzić tutaj już dobre dziesięć lat temu. Wtedy zostałby traperem z prawdziwego zdarzenia. Nosiłby długą brodę i futrzany płaszcz, a zagubieni wędrowcy pytaliby go o radę i drogę. Nie mógł jednak cofnąć czasu, a jego wrodzony optymizm zakazywał mu odczuwania żalu za minionymi latami.

Wyszedł zza kolejnego, wielkiego głazu i zatrzymał się. W powietrzu wisiało coś dziwnego. Dreszcz przeszedł mu po plecach i musiał jeszcze raz podziękować wrodzonemu szczęściu. Przykucnął, a oczy rozpoczęły przeczesywanie terenu.

Zniszczony wiekiem wzrok nie pomagał. Nie sposób było jednak nie dojrzeć grupy ludzi na wysokim klifie, wysoko ponad doliną. Wyraźnie odznaczali się na tle lekko pomarańczowego nieba.

– Szlag – zaklął i oparł się o kamień. – Może to tylko wędrowcy?

Od razu zganił się w myślach. Dłoń zaciśnięta w pięść uderzyła w czoło.

– Jasne, wędrowcy. I idą od strony gór. Indianie, albo łowcy nagród. Trzeciej możliwości nie ma.

Kto mógł mnie sprzedać? Myślał gorączkowo. Większość ludzi, których spotkałem po drodze już nie żyje. Czerwonoskórzy poszli swoją drogą, a wątpię, że chcieliby podzielić się informacjami z białym człowiekiem. Albo Johnson, albo José. O ile ten drugi w ogóle się wyrwał z objęć śmierci.

– Szlag – zaklął po raz kolejny.

Zerwał się na równe nogi i przeskoczył do zagajnika po drugiej stronie wąskiej ścieżki. Zza gałęzi dalej przypatrywał się gromadzie ludzi stojących na klifie. Nie poruszali się, więc wypatrywali. Jeśli wypatrywali, to musieli wiedzieć czego szukają. Wrodzona paranoja Gobby’ego zaczynała działać na pełnych obrotach. Poczuł znajomy ucisk w żołądku i zwymiotował obficie tuż obok swoich własnych butów.

– Przez las – powiedział sam do siebie. – Niech tym ciekawskim nie wydaje się, że zobaczą starego Lucky’ego.

Ruszył natychmiast przedzierając się przez krzaki. Ptaki siedzące w koronach drzew podrywały się do lotu. Potok szpetnych słów przetoczył się przez jego głowę i zmusił sam siebie do zastygnięcia w bezruchu. Nie widział stąd klifu, więc nie był w stanie ocenić czy nieproszeni goście już sobie poszli. Powinien jednak spodziewać się ich wizyty. Dym z komina skutecznie udowadniał, że okolica jest zamieszkana. A dym jest tym bardziej widoczny, im więcej starych, lakierowanych mebli Gobby wrzucił do pieca przed wyjściem. A było ich sporo.

Gdzieś ulatywała jego pewność siebie. Odwaga i niechęć do okazywania emocji odpływała wraz z potokiem Green River. Zestarzał się w ciągu tych kilku dni i był tego świadom. Właśnie dlatego miał pewność, że śmierć powinna dosięgnąć go w trakcie jakiegoś wielkiego, legendarnego napadu lub wyżynającego w pień miasteczko pełne łowców nagród. Stojąc w miejscu każdy głaz obrośnie w końcu mchem, prędzej czy później.

Wyszedł powoli na ścieżkę i znowu zerknął na przerażający go klif. Nikogo tam jednak nie dostrzegł.

Puścił się biegiem w kierunku chaty nie zwracając uwagi na to, że jeden z jego długouchych zapasów mięsa zniknął gdzieś po drodze. Nieznośne kłucie w płucach utwierdziło go w przekonaniu, że jeśli ktoś będzie chciał go zaatakować, nie poradzi sobie z obroną. Nie był już tak sprawny jak kiedyś. Na klifie natomiast było na pewno więcej niż sześciu ludzi.

Po długim i bolesnym biegu dotarł do domu. Starał się przypomnieć sobie jak długo jemu samemu zajęła droga do dolinki. Był prawie pewien, że ma przynajmniej kilka godzin na rozpoznanie sytuacji i ewentualne schowanie się w jakiejś głębokiej jaskini.

Pierwsze kroki skierował do niewielkiego budynku, w którym trzymał swojego konia. Wbiegł do środka, otworzył bramkę, klepnął ogiera po zadzie i poczekał, aż zwierzę rżąc i prychając wystrzeli jak poparzone w dół rzeki.

Wbiegł do domu i odetchnął głęboko.

Otwierał szafki próbując przypomnieć sobie, gdzie właściwie zostawił rewolwery i karabin. Ten drugi znalazł pod łóżkiem, broń krótką natomiast w kaburze przypiętej do własnego pasa. Westchnął po raz kolejny i opadł ciężko na bujany fotel wystawiony na ganku.

Nabyty przez wiele lat wędrówki racjonalizm podpowiadał mu, że powinien schować się w środku, wycelować karabin w drzwi wejściowe i czekać na przybyszów. Wrodzona paranoja kazała uciekać za koniem, gdzie pieprz rośnie. Przyswojona ostrożność chciała, aby przygotował zasadzkę i z ukrycia rozpoznał sytuację. I jak nigdy wcześniej postanowił posłuchać właśnie ostrożności.

Poprzewracał większość mebli w domu, rozgniótł butem dwa przytargane ze sobą zające, otworzył drzwi na oścież i nie bez trudu wdrapał się na oddalone o dziesięć jardów od domu rozłożyste drzewo. Karabin trzymał w rękach gotowy do strzału. Naładowane pistolety tylko czekały, aż wyciągnie je by posłać śmiercionośne pociski w głowy swoich wrogów. Na razie jednak czekał.

Godziny dłużyły się a temperatura spadała nieznośnie. Pomimo tego, że słońce nadal znajdowało się nad horyzontem, góry w końcu je zasłoniły i dolinę spowiły cienie masywnych szczytów.

Usłyszał ich z daleka. Nie kryli się nawet z tym, że nadchodzą. Sylwetki na ścieżce zlewały się w jedno. Byli pieszo, więc konie musieli zostawić przed zejściem. Wcale im się nie dziwił. Gdyby chcieć zabrać ze sobą zwierzęta, czas w jakim dotarliby do chatki wydłużyłby się o przynajmniej godzinę.

Nie śpieszyli się. Szli powoli i ostrożnie stąpali po nieznajomym terenie. Gobby miał wrażenie, że raz po raz szturchają kogoś przed sobą. Ten bowiem to szedł, do zatrzymywał się a głuche powarkiwania były wycelowane bezpośrednio w niego.

– Jeniec? – zastanowił się Lucky szeptem. – Łowcy jak jasna cholera. José jest wyższy, więc muszą pchać przed sobą trapera Johnsona. Szlag.

Przystanęli chwilę później za niewielkim załamaniem ścieżki, przy wysokich krzakach. Wyraźnie przypatrywali się chatce chcąc rozpoznać status Gobby’ego.

– Willson, ścierwo! Wyłaź! – krzyknął jeden donośnie a drugi z nich grzmotnął go kolbą karabinu prosto w twarz.

– Zamknij mordę idioto! Mieliśmy podejść po cichu! Po chichu, rozumiesz! – wrzasnął uderzający. – Abe, pilnuj tego sukinkota! Reszta za mną!

Popychany wcześniej człowiek został siłą wepchnięty w objęcia jednego z napastników. Reszta pobiegła w kierunku chatki z wycelowanymi rewolwerami i karabinami. Stracili element zaskoczenia, więc rozwinęli się w długi szyk i dopiero dało się ich policzyć. Sześć osób, plus wspomniany wcześniej Abe, stojący w rozkroku nad przetrzymywanym przez grupę jeńcem.

Trzech z nich wbiegło do domu posłusznie wypełniając rozkaz prowadzącego bandą. Słyszał huk wystrzału wewnątrz budynku i stukot przewracanych mebli. Reszta oddziału rozglądała się bacznie dookoła. Jeden z nich, czarnoskóry, poszedł za chatę najpewniej pilnować okien.

Nie minęły nawet dwie minuty a troje ludzi opuściło budynek bezradnie rozkładając ręce.

– Nikogo nie ma, Joe – powiedział smutno. – Przepraszam, ale tam wszystko jest rozrzucone na boki. Ten gość zwiał stąd całkiem niedawno, Joe.

– Bo słyszał, jak rozwalacie tego trapera, niech was szlag! – wrzasnął wymieniony chodząc w kółko. – Phineas, kretynie! Trzeba było, żeby go dźgnąć!

– Z pretensjami to nie do mnie! – krzyknął wezwany. – Mógł to zrobić któryś z nich! – Wskazał ręką na trójkę czarnoskórych, którzy nadal stali na ganku i przypatrywali się całej scenie.

Phineas, Abraham i Joe, myślał Gobby intensywnie. W otoczeniu całej zgrai niewolników. Wiedziałem, cholera. Kiedyś wiedziałem kim byli, ale nigdy nie było mi dane ich spotkać twarzą w twarz. Może to i lepiej. Bracia Cole, taka ich mać. Najgorsze szumowiny wśród łowców nagród. Gorsze nawet od Bena Hyde’a i jego przyjaciela od wieszaków, Sammy’ego Smitha. Diabli ich nadali.

Lucky myślał intensywnie. Jego szósty zmysł i szczęśliwy instynkt podpowiadał, że najwyższy czas dać nogę, bo nie był w stanie sprostać siedmiu ludziom w pojedynkę. Był ciekaw jedynie kim jest prowadzony z grupą facet w długim płaszczu. Znając upodobania tych sukinkotów, prawdopodobnie pochwycili jakiegoś pośledniejszego zbira a teraz prowadzą go na szafot.

Sumienie podpowiadało mu, że zrobienie dobrego uczynku u kresu życia w zasadzie nie powinno oddalić go zbytnio od dobrze przygotowanego miejsca w piekle. Z drugiej strony jednak ryzykowanie czasu jaki mu jeszcze pozostał dla zupełnie obcego człowieka przyprawiało go o mdłości. Zbędny, nic nieznaczący heroizm, który na pewno nie jest w stanie zmazać choćby części jego przewin.

Patrzył z wysokości jak po kolei wchodzą do domu a dwóch czarnoskórych przejmuje jeńca i ciągnie go za sobą za dom. Po chwili wrócił tylko jeden co mogło oznaczać tyle, że drugi nadal go pilnował. Lucky starał się zrozumieć plany braci Cole, bo tylko w taki sposób mógł spróbować uratować tego nieszczęśliwego idiotę.

Czekał długo i przypatrywał się wszystkiemu intensywnie. Nad światem zapanowała szarówka. Niebo zasnuły ciemne, ciężkie chmury a niska mgła podniosła się znad potoku i szczelnie otoczyła grubym kordonem zagajnik. Domku nikt nie opuszczał. Co więcej, zapalili świece, podłożyli do ognia i najpewniej właśnie opróżniali jego składzik z jedzenia i alkoholu. Tylko raz w ciągu dwóch godzin czarnoskórzy zmieniali się przy pilnowaniu więźnia, toteż należało się spodziewać kolejnej wymiany dozorcy dopiero za jakiś czas.

Najbardziej przeszkadzała mu cisza. Brak jakichkolwiek innych odgłosów oprócz tych dochodzących z domku oznaczał, że każdy jego krok będzie słyszalny doskonale. Zsunął lekko nogi z gałęzi i przewiesił karabin przez plecy. Oprócz trzasku pękającego drewna słyszał także strzelanie w większości stawów swojego ciała. Opuszczał się na dół powoli, ostrożnie stawiając stopy na gałęziach i rozglądając się dookoła. Najbardziej pilnował drzwi domu.

Na ostatniej gałęzi stopa omsknęła się i spadł na ściółkę boleśnie obijając sobie prawe udo i pośladek. Zaklął pod nosem i kulejąc oddalił się nieco, żeby okrążyć swoje nowe włości.

Zbliżał się do wychodka. Ostrożnie, krok za krokiem podchodził do drewnianej ściany zerkając nerwowo na siedzącego plecami do niego wartownika. Tuż obok, z rękoma przywiązanymi do wystającej z prowizorycznej stajni belki stał pojmany. Gobby nie był pewien, ale człowiek w płaszczu chyba patrzył wprost na niego. Jeśli rzeczywiście tak było, można mniemać, że był po jego stronie.

Po chwili przywarł plecami do wychodka i zamarł w bezruchu. Od wartownika dzieliło go jakieś pięć jardów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby było to pięć jardów suchej, wydeptanej ścieżki. Wtedy doskoczyłby do niego w trzech długich susach i wbił mu myśliwski nóż w podstawę czaszki. Ale wkoło było pełno liści. Pierwszy krok sprawi, że zanim do niego doskoczy może zobaczyć wycelowany karabin.

– Te, śmieszne uszy, daj mi coś do picia – usłyszał nagle chrapliwy, niski głos. Wyjrzał zza wychodka. Wartownik odwrócił się w kierunku więźnia i stanął na równe nogi. Zaśmiał się złowieszczo.

– Gówno, a nie coś do picia! – odpowiedział mu śmiejąc się.

Związany zaczął kopać w spróchniałe deski. Patrzył wyzywająco na czarnoskórego i wykrzywiał twarz w dziwnych grymasach. Dziwny sposób na sprowokowanie kogoś, ale najważniejsze, że działał.

– Daj mi pić, złamasie! – krzyczał więzień. – Albo zastrzel od razu.

– Henry, daj mu coś, niech zamknie gębę! – zakrzyknął znajomy głos Joe Cole’a.

Tego przykazu czarnoskóry nie mógł zignorować. Bez słowa odpiął od pasa swój skórzany bukłak i na wyciągniętej ręce poniósł go w kierunku stajni.

Gobby korzystając z nieustającego hałasu wybiegł zza wychodka i popędził jakby ktoś mu podpalił buty w kierunku wartownika. Był już tuż tuż obok niego, wygiął ramię, żeby sięgnąć noża, ale dłoń przecięła powietrze przy pasie. Mój nóż, pomyślał. Jest przy wnykach.

Ubrany w płaszcz więzień zacisnął zęby oczekując ciosu mającego przywrócić mu wolność. Ten jednak nie nadchodził, a Gobby stał za plecami niedoszłej ofiary i patrzył tępo w jego plecy. W końcu, zanim ten zdążył zorientować się, że coś ma miejsce, dostał w głowę z kolby złapanej oburącz za lufę strzelby.

Lucky szybko obszukał leżącego, wyjął nóż i podał więźniowi. Sam złapał go pod pachami i ciągnął z mozołem w kierunku lasu.

– Wracaj! – szepnął szamoczący się więzień. – Sam się nie odetnę!

– Zaraz, psiakrew. Jeszcze kilka minut i będzie tu drugi na wymianę! Siedź, gdzie siedzisz!

Kilka minut później Lucky wrócił, odebrał nóż od związanego i jednym, szybkim ruchem przeciął węzeł. Nieznajomy wyglądał strasznie. Był poobijany do granic możliwości i widać było, że ma za sobą cholernie długą podróż na powrozie. Jego nadgarstki nabiegły krwią tak jak lina nią przesiąkła.

– Cholera – mruknął Gobby. – Jak cię wołać, stary?

– Jim – odpowiedział bez zastanowienia Benjamin. – Mów mi Jim. A ty jesteś…

– Gobby Willson

Benjamin nie dał po sobie poznać, że doskonale zna personalia wybawiciela. Nie pozwolił sobie nawet na mrugnięcie, głuchy pomruk czy zaskoczenie. Wyciągnął jedynie rękę.

– Miło mi Gobby.

Ten uścisnął mu dłoń a jego twarz przeszył niemiły grymas.

– Zwiewajmy stąd, ile sił w nogach. Gdzie zostawiliście konie? – zapytał, kiedy zabrał dłoń z uścisku.

– Oni ci nie odpuszczą, Willson. To bracia Cole. Ja mam z nimi własne zatargi. Jeśli zostawimy ich przy życiu, będą gonić i mnie, i ciebie do samego końca świata. Musimy zabić ich tu i teraz. Tak jak siedzą.

Lucky zmarszczył brwi. Zupełnie nie podobał mu się pomysł strzelaniny w niedawno wysprzątanej chacie. Do tego wszędzie krew, masa sprzątania i wycierania. A gdyby któryś dostał w głowę? Przecież mózg jest najgorszą rzeczą do sprzątania!

– Masz pomysł? – zapytał w końcu nadal patrząc na Bena spod byka.

– Mam – odpowiedział rozmasowując poranione nadgarstki. – Daj mi rewolwer. Poczekamy, aż przyjdzie tutaj kolejny ich niewolnik. Będę stał przy belce, nie zorientuje się, że jestem rozwiązany. Powiem, że poszedł się odlać a ty wbijesz mu nóż w kark. Wtedy będziemy mieli z głowy dwóch.

– I zostanie nam tylko pięciu – zamarudził Lucky przewracając oczami.

– Chcesz to zrobić inaczej? – burknął Ben. – Nie mamy zbyt wielu opcji.

Ostatecznie nie pozostało nic innego jak tylko zgodzić się z planem nowo poznanego towarzysza. W chwilę później został wykonany co do joty. Z tą tylko różnicą, że nóż nie trafił w kark, a obojczyk, pomocnik zorientował się, że Ben nie ma więzów i ostateczny cios został zadany kolbą karabinu przy akompaniamencie wrzasków dobijanego człowieka.

Puścili się biegiem w kierunku rzeki, mijając taras i otwierające się z łoskotem drzwi do domu. Strzały padły niemal od razu, rykoszetowały od pobliskich skał i świszczały nad ich uszami. Jak na zawołanie przeskoczyli susem za najbliższy leżący kamień, a Gobby dodatkowo schronił swoją łysiejącą głowę pod starym, zmurszałym pniakiem.

Ben co raz wychylał się zza skały chcąc odpowiedzieć ogniem, jednak bracia Cole byli zbyt doświadczeni. Strzelali na zmianę i na zmianę przeładowywali.

– Nie jesteś już najmłodszy, co, Jim? – zagadnął Bena Gobby kryjąc głowę pod dłonią z rewolwerem.

– Pięćdziesiąt osiem lat, cholera – parsknął zapytany. – Cholerny świat! – wychylił się i oddał kilka strzałów. Mógłby przysiąc, że trzeci, przedostatni pomocnik braci dostał w podbrzusze. – A ty, Gobby? Pewnie stuknęła już sześćdziesiątka?

– Ponad! Przestałem liczyć! – odpowiedział i roześmiał się serdecznie.

Nagle Lucky zupełnie jakby odzyskał wszystkie siły utracone dawno temu. Zerwał się na równe nogi, podniósł karabin i wybiegł po drugiej stronie głazu prując prosto w szeroko otwarte drzwi domu. Bracia momentalnie wycofali się do wnętrza. Chcąc nie chcąc Ben musiał przyznać, że ten stary awanturnik miał wcale niezłe oko. O ile nie dopadło go wariactwo i nie chciał dać się zabić, zareagował pierwszoligowo.

Gobby przeskoczył jeszcze kilka kroków przeładowując bez przerwy do momentu, kiedy karabin zwyczajnie przestał posyłać śmiercionośne pociski. Padł jak długi za rzuconymi byle jak kawałkami drewna opałowego i rozpoczął przeładowywanie.

Ben w tym czasie także podniósł się na równe nogi, ale ostatni z pomocników braci jakby na to czekał. Strzelił długo celując, nie przerażony kulami świszczącymi obok głowy. Trafił Bena prosto w lewą łydkę.

– Szlag! – zaklął Hyde chowając się na powrót za głazem.

Wtedy po raz kolejny odezwał się karabin Willsona. Chwilę później padł ostatni czarnoskóry a bracia Cole, nawet jeśli tego nie chcieli, zostali uwięzieni w domku.

– Leć na nich! Leć! – krzyczał Gobby po raz kolejny przeładowując karabin. Niestety, jego nowo poznany kompan nie wychylał się zza głazu. Lucky zacisnął zęby i poderwał się do biegu, ale już dwa kroki później padł na ziemię i błagał najwyższego, żeby kule ominęły jego łysinę.

Rewolwer zadudnił dając mu osłonę a Lucky poderwał się po raz kolejny. Padł obok Bena dysząc ciężko.

– Bóg mi świadkiem, że nie taką emeryturę sobie wymarzyłem – powiedział po chwili sprawdzając skórzane sakiewki w poszukiwaniu naboi.

Hyde spojrzał na niego wściekły. Miał największą ochotę wbić temu sukinsynowi nóż w plecy właśnie w tej chwili. Co za bezczelny gnój, myślał. Wyrżnął więcej ludzi w swoim życiu niż nie jeden, którego za to wieszałem. Obrabował setki niewinnych pracowników, farmerów i dzieci i śmie mówić o emeryturze? I to w taki sposób, jakby wszystko mu się należało. Ten kawałek cuchnącego łajnem domu i brudnego strumienia? Może i tak. Może banicja w takim miejscu byłaby lepsza od sznura.

Ostatecznie nie odpowiedział mu i oparł ręce na kamieniu. Oddał jeden, celny strzał a Abraham Cole wytrącony z dzikiego sprintu wpadł twarzą w strumień.

– Leć do domu, strzelaj do nich! – warknął na Gobby’ego a ten zmarszczył brwi.

Poderwał się mimo wszystko i ruszył pędem omijając kule wystrzeliwane z uchylonych okien. Nagle niebo rozdarło chmury na pół i oślepiające, pomarańczowe już słońce oświetliło chatę oślepiając obrońców. Lucky nie mógł przepuścić takiej okazji. Wykorzystał chwilę zamieszania i obiegł dom. Wspiął się po stercie desek do okna przy spiżarni i wtoczył do środka spadając z hukiem na ziemię.

Od razu powitały go wystrzały a kule świszczały blisko niego. Wskoczył za najbliższy regał i strzelał w otwór drzwiowy nie celując.

Niespodziewanie jego ciało przeszył silny, promieniujący ból pod prawymi żebrami. Wytrzeszczył oczy i otworzył szeroko niemal bezzębne usta. Długo walczył ze sobą, żeby nie spojrzeć w dół. Do samego końca miał nadzieję, że nic się w zasadzie nie wydarzyło. Nie zwracał uwagi na zapasy, które rozpryskiwały się, kiedy przechodził przez nie pocisk, ani na regały cięte w drzazgi wystrzałami. Świat się skurczył.

Wstał szybko i wyjął rewolwer z kabury. Nie potrafił zmusić prawej ręki do utrzymania karabinu, toteż upadł z łoskotem na ziemię.

Wyszedł przed nich dokładnie w momencie, w którym obaj przeładowywali. Phineas biegł właśnie do stolika, przy którym stała strzelba, kiedy pierwszy wystrzał z rewolweru ugodził go w wyciągnięte ramię. Drugi pocisk przeorał mu potylicę na tyle lekko, że dało się zauważyć strzępek skóry, który wyrzuca z siebie czerwone plamki. Wystarczyło to jednak, żeby Cole padł i zaczął zwijać się z bólu i trzymać za głowę.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Gobby i Joe. Pierwszy wycelował rewolwer prosto w czoło młodzieńca. Ostatni pozostały brat z kolei zamarł nie domknąwszy nawet bębenka.

– Odpuść, dziadku – powiedział patrząc na zakrwawionego przestępcę. – Odłożę broń i pójdę sobie, dobrze?

– Idź, gnoju – odparł Willson niemal bezgłośnie. – Do piekła. I przygotuj mi miejsce, proszę.

Kolejne cztery pociski wyskoczyły z broni Gobby’ego jeden po drugim kłując bezlitośnie klatkę piersiową łowcy nagród. Joe Cole nie żył.

Lucky poczuł się cholernie słabo. Nogi ugięły się pod nim i zwalił się w progu między pomieszczeniem głównym a zdemolowaną spiżarnią. Nie miał już siły na nic. Nie chciał niczego. Czuł, jak mimo zapewnień, że nie jest jeszcze gotowym, życie uchodzi z niego przez ranę postrzałową. Sączyła się z niej ciemna, niemal czarna krew.

Mimo bólu, ostatkiem sił podniósł się na czworaka i wypełzł na taras. Podpierając się na słupku i bujanym fotelu oparł ciężko o ścianę z grubych bali i patrzył na wspaniałe, zachodzące słońce.

Kątem oka dostrzegł swojego nowego towarzysza, który kuśtykając wyszedł zza głazu. Szedł powoli, noga odmawiała mu posłuszeństwa a Abraham Cole, ranny i śmiertelnie przerażony odczołgiwał się od niego w kierunku Gobby’ego. Zupełnie jakby miał nadzieję, że ten może mu jeszcze pomóc.

– Ben proszę! – skomlał. – Wiesz, że ja nie chciałem, Ben.

– Za każdy swój grzech powiesiłbym cię na najbliższym drzewie – odpowiedział człowiek w czarnym płaszczu. – Ale za to, co zrobiliście mi i Casterowi, zastrzelę cię tutaj, jak psa.

– Niech cię szlag, Bejnaminie Hyde! – wrzasnął Abe a jego ciało targnęło się, kiedy przeszywał je dokładnie wycelowany pocisk.

Gobby Willson osunął się zostawiając krwawy ślad na belkach. Przypomniał sobie wizytę w Saratodze, kiedy to gromada łowców nagród opiewała dzielność i męskość ich dwóch najważniejszych polujących. Sammy’ego Smitha i Benjamina Hyde’a.

– Ty świnio – szepnął półgębkiem czując, że nie zostało mu już wiele siły i czasu. Przyglądał się kulejącej postaci, niedawnemu towarzyszowi broni, jak szedł w jego stronę wyraźnym uśmiechem na twarzy.

– Gobby Willsonie! Lucky! W imieniu prawa zostajesz aresztowany za…

Dalsze słowa przerwał huk wystrzału.

Delikatna strużka dymu unosiła się nad rewolwerem Lucky’ego, który trzymał w wyciągniętej ręce. Ostatnie siły wykorzystał na to, by podnieść ważącą teraz niemal tonę broń i spróbować powstrzymać nieuniknione. Nie celował, po prostu wypalił, a jego szczęście zrobiło całą resztę.

Ben zatrzymał się jak rażony piorunem i wypuścił broń z rąk. Chwilę później przyklęknął i upadł na ziemię kaszląc przeraźliwie. Gobby uśmiechnął się pod nosem i odrzucił od siebie rewolwer. Oparł głowę o ścianę za nim i patrzył na pomarańczowe niebo. Klucz kaczek przefrunął nisko nad doliną przeraźliwym gęganiem dając znać, że czas szukać sobie cieplejszego miejsca. Słyszał szum strumienia, którego w zasadzie zdążył się już nauczyć przez te kilka dni. Pojękiwania smukłych, wysokich sosen dawały mu znać, że zrywa się wiatr. Zamknął oczy.

Coś ciężkiego upadło tuż obok niego. Nie miał siły, żeby to sprawdzić. W zasadzie nawet nie chciał wiedzieć, co się wkoło niego dzieje. Chciał już zasnąć i nie musieć więcej myśleć o niczym.

– Przestrzeliłeś mi płuco, łajzo – powiedział chrapliwie i przerywanie Benjamin Hyde. – Tu nie ma lekarza.

– Chodź ze mną, zdrajco – powiedział Gobby patrząc w ciemność i uśmiechając się szeroko. – I tobie, i mi przyda się teraz zasłużona, wieczna emerytura.

 

Kleosin/Michałowo
Camp NaNoWriMo 2021

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *