Rozdział 16 – Zakładnik

Benjamin wybiegł przed dom gospodarza ciężko opierając się o filar ganku. Oddech ugrzązł mu gdzieś w okolicach gardła i nie był w stanie złapać kolejnego. Wyprzedzili go. Kiedy leżał nieprzytomny w Saratodze bracia Cole mieli dostatecznie dużo czasu, żeby zdążyć przyjechać do Baggs przed nim.

Gdyby nie ten pieprzony pociąg, pomyślał łowca. Pociąg, w którym, jak gdyby nigdy nic siedział również Gobby Willson. Jego cel, jego pięć tysięcy dolarów przez jakiś czas siedziało kilka wagonów od niego. Gdyby nie uparł się na podróż w wagonie towarowym, tylko przeszedł do pasażerskiego teraz pewnie odbierałby nagrodę z rąk samego gubernatora Pitkina.

Uderzył w filar gołą pięścią robiąc w nim kilka wgnieceń i jednocześnie raniąc kostki. Ból pozwolił mu trochę oprzytomnieć. Oddech wrócił do normalnego rytmu i zdołał się rozejrzeć w około. Zauważył, jak Flint rozmawia z jakimś młodym chłopakiem, który siedział na koniu gotów do wyjazdu. Mówił szybko i stanowczo. Wtem odwrócił się i zauważywszy Hyde’a bezceremonialnie klepnął konia w zad, sprawiając, że ten z miejsca przeszedł w galop, porywając jeźdźca.

– Dowiedział się pan czegoś? – zapytał podchodząc do łowcy. Jego ton był inny niż przy ich pierwszej konwersacji.  Milszy, ale wyraźnie dało się czuć poddenerwowanie.

– Nie – odrzekł. Zszedł z ganku i odwiązał Castera. Coś zdecydowanie było nie tak. Może to tylko paranoja, ale czuł, że tym razem warto dać się jej ponieść.

– Może pan zostanie? Napije się czegoś, zje. Przecież jest pan prosto ze szlaku, panie Hyde.

Benjamin znowu poczuł znajome mrowienie w okolicach krzyża. Skąd znał jego nazwisko?

– Skąd wiesz, jak się nazywam? – zapytał gniewnie szybko skracając dzielący ich dystans. – Dlaczego mam zostać? Co się dzieje?

– Ja… ja nie… – wydukał gospodarz rozglądając się w około, jakby szukając drogi ucieczki.

Potężny cios zwalił Flinta z nóg, sprawiając, że przysiadł na wybrukowanej ścieżce. Benjamin rozcierając obolałą pięść poprawił kopnięciem prosto w szczękę. Dopadł do leżącego i wydobył z pochwy nóż. Przyłożył go mu do gardła.

– Słuchaj mnie sukinsynu – wydyszał nachylając się nad nim. – Albo powiesz mi co tu się dzieje, albo wypatroszę cię jak wieprza. Czy to jest dla ciebie jasne?

Gospodarz tylko kiwnął kilka razy głową, na znak, że rozumie doskonale. Łowca pozwolił mu dojść do siebie.

– Byli tutaj przed tobą. Nie chciałem z nimi gadać, to dostałem po mordzie. Też szukają Willsona, ale i na ciebie mają chrapkę. Zapytali o ciebie szybciej niż o niego, powiedzieli, że spalą mi gospodarstwo, jeżeli skłamię. Odetną mi powieki i każą patrzeć co robią mojej żonie i córkom. Podsłuchałem, jak się przedstawiasz meksykańcowi.

– I co zrobiłeś? – Benjamin wstał chowając nóż do pochwy.

– Wysłałem syna, żeby im to powiedział – Flint odwrócił wzrok. – Chyba tu są, albo zostawili ludzi w miasteczku, zrozum oni…

Łowca nie odpowiedział. Rozumiał aż nadto jakimi ludźmi są bracia Cole. Widział już w życiu straszne rzeczy. Niektórych z tych strasznych rzeczy sam dokonywał. Oni jednak byli inni. Degeneraci, zwierzęta z poczuciem dobra i zła tak zatartym, że nie widzieli już różnicy między jednym a drugim. Lubujące się w okrucieństwie bestie wyrównujące swoje złe uczynki łapaniem przestępców, żeby sami nie stali się wyjętymi spod prawa.

Benjamin wskoczył na konia. Nie zamierzał czekać na Cole’ów. Nie wiedział czego od niego chcieli, ale jeżeli zostali w miasteczku tylko z jego powodu, to nie mogło być nic dobrego. Musiał działać, spróbować dostać się do Willsona przed nimi. Potem uciekną w góry. Przy odrobinie szczęścia i zacierania śladów powinno im się udać. Nie mógł się teraz wycofać. Zabrnął już zbyt daleko.

Ruszył galopem kierując się na zachód, tak jak pokierował go Meksykanin. Podróż normalnym tempem zajęłaby mu dobre kilka godzin, jednak był pewien, że Caster spokojnie skróci ten czas przynajmniej o połowę. Nie pomylił się, wierzchowiec gnał jak wiatr pochrapując czasem. Był w swoim żywiole.

Nie miał zbyt wiele przewagi przed braćmi, toteż musiał ją jak najszybciej wypracować. Konie jego prześladowców nie były tak szybkie jak Caster. Jedynie bracia pozwalali sobie na lepsze wierzchowce a cała reszta musiała dotrzymywać im tempa na spracowanych koniach gospodarskich. Nie zdołają dotrzymać mu kroku, a Benjamin był pewien, że nie strzelą. Joe Cole, znany był z tego, że bardzo lubił pogadać ze swoją ofiarą zanim ją zabije. Sprawiało mu to jakąś chorą satysfakcje.

Trasa zakręcała, chowając się za niskim pagórkiem. Koń Benjamina wypadł zza niego rozpędzony do granic możliwości.

Wtedy go zobaczył. Kilkanaście jardów od niego stał Abraham Cole, z wycelowanym karabinem gotowym do strzału. Rozległ się głośny, kłujący w uszy huk.

Benjamin jak w zwolnionym tempie zobaczył pocisk, który wyrywa koniowi kawałek czaszki. Poczuł, jak ochlapuje go gorąca, końska krew. Szarpnęło nim mocno do przodu i sekundę później znalazł się na ziemi, tocząc się bezwładnie po piachu. Usłyszał tylko głośny krzyk radości strzelca. Poza tym panowała cisza. Głowa pulsowała mu bólem, a ręka, którą próbował uchronić się przed upadkiem zalała się krwią.

Poczuł niekontrolowany przypływ wściekłości, poderwał się z ziemi i sięgnął po rewolwer. Jego ręka natrafiła jednak na pustą kaburę. Broń musiała wypaść mu podczas upadku. Nie myśląc zbyt wiele złapał za nóż robiąc krok w stronę Abrahama.

– Marne szanse – stwierdził ponownie unosząc karabin.

Benjamin również to zauważył. Od strzelca dzieliło go nadal kilka jardów. Nawet jeżeli wytrzymał by jedną kulę, natychmiast otrzymałby kolejną, a potem jeszcze jedną. Rozejrzał się szybko, próbując odszukać pozostałych braci.

– Rozbiliśmy obóz niedaleko stąd. Idź przodem – rozkazał wskazując kierunek.

– Skurwysynu… – wydyszał Hyde, jeszcze mocniej ściskając nóż. Spojrzał na martwego Castera, któremu nadal drgała jedna z nóg. Krew wsiąkająca w piasek tworzyła już sporej wielkości ciemną plamę. Wściekłość natychmiast zastąpił żal. Poczuł pieczenie w klatce piersiowej a łzy napłynęły mu do oczu.

– Powiedziałem, idź przodem – rozkazał Abraham, tym razem zdecydowanie bardziej stanowczo. – Uwierz, że gdyby nie Joe, to ty dostałbyś w łeb. Idź.

Benjamina opuściła wola walki. Zdał sobie sprawę, że właśnie stracił więcej niż tylko zwierzę. Stracił jedynego towarzysza i przyjaciela, który pozostałby z nim już do końca bez względu na to jaki byłby to koniec. Z resztą w obecnej sytuacji, ten koniec może nie być aż tak odległy,

Upuścił nóż, który wbił się ciężko w ziemię obok jego buta. Powoli, czując paskudne pieczenie zdartej na kolanach skóry ruszył w kierunku, który wskazał mu Abraham.

Benjamin nie umiał powiedzieć, ile czasu szli. Po żalu ogarnęło go poczucie beznadziejnej apatii. Nie liczył kroków, nie zwracał uwagi na kierunek i punkty charakterystyczne, co normalnie w takiej sytuacji było podstawowym warunkiem do wybrnięcia z niej. W końcu zauważył małe stadko stojących obok siebie koni. Przy nich, wokół małego ogniska siedzieli ludzie. Dwójka białych i piątka czarnych.

Jeden z nich wskazał na Benjamina i Abrahama. Ciszę rozdarł głośny rechot mężczyzn. Podeszli bliżej obozowiska, witani pogardliwymi spojrzeniami. Mocny cios w tył kolana zwalił łowcę z nóg. Poczuł, że ktoś łapie go za dłonie z zamiarem ich związania.

Wola walki powróciła tak nagle jak zniknęła. Benjamin targnął głową w tył, tam, gdzie według jego szacunków powinna być twarz wiążącego. Udało się trafić akurat w nos. Łowca poczuł ostry ból, kiedy zęby jego ofiary wbiły mu się w skórę głowy.

Poderwał się szybko, stwierdzając, że wiążącym był właśnie Abraham. Zalany krwią ze złamanego nosa teraz kulił się z bólu. Jeden z czarnoskórych rzucił się na łowcę, jednak ten uskoczył zręcznie uderzając go łokciem w skroń. Złapał go od tyłu i wyszarpnął rewolwer z pasa, przystawiając mu go do głowy.

Rozejrzał się po pozostałych. Czarni wycelowali w nich dubeltówki, Abraham nadal dochodził do siebie, Joe przyglądał mu się z zaciekawieniem a Phineas po prostu grzebał nożem w ognisku, wyraźnie znudzony.

– Ben – westchnął Joe, wstając. – Wiesz, że nie ma to najmniejszego sensu.

– Czego ode mnie chcecie? – zapytał Hyde. – Mów wprost albo…

– Albo co? – Joe uśmiechnął się paskudnie. – Zabijesz go? Spójrz tylko.

W ułamku sekundy najstarszy z braci Cole dobył rewolweru. Wycelował prosto w zakładnika łowcy i pociągnął za spust. Benjamin poczuł, jak bezwładne ciało wymyka mu się z rąk. W tym samym momencie reszta pomagierów rzuciła się na niego tłukąc na oślep kolbami strzelb. Raz za razem w ciele łowcy odzywał się tępy ból.

– Dość – powiedział w końcu Joe, którego rozkaz został wykonany bez najmniejszego sprzeciwu. Ciosy przestały spadać na ciało łowcy, ale ból pozostał.

– Zabije cię – wysapał Abraham wypluwając krew.

– Nie, nie zabijesz – stwierdził Joe. – Przynajmniej jeszcze nie. Najpierw musimy porozmawiać bez zbędnego przerywania. Widzisz Ben, kogokolwiek nie wziąłbyś na zakładnika, każdego spotka taki sam los. Twój również cię nie ominie, nie przejmuj się.

Benjamin wstał, bolało go dosłownie każde miejsce na ciele, ale nie chciał leżeć płaszcząc się u stóp oprawców.

– Czego chcecie? Chodzi o Willsona? – zapytał uświadamiając sobie, że stracił jeden z pozostałych mu jeszcze zębów.

– Willsona? Nie, jego zgarniemy potem, z tego co wiem raczej nigdzie się nie rusza ze swojej pustelni. Jego towarzysz był bardzo rozmowny w tej kwestii. Czekaliśmy na ciebie, bo jak zauważyłeś, kiedy spotkaliśmy się przy Chugwater, kogoś z nami nie było.

– Chodzi wam o Abla? – zdziwił się Hyde. – A co ja mam z tym wspólnego?

– Właśnie myślałem, że nam to wyjaśnisz przyjacielu. Otóż obecny tu – wskazał na zastrzelonego przez siebie mężczyznę – Ben zwany Dużym opowiedział nam bardzo ciekawą historię. Tobie też by ją opowiedział, gdybyś nie postanowił użyć go jako żywej tarczy. Dlatego będę musiał ci ją streścić. Nie mam takiego daru gawędziarstwa jak Ben, ale myślę, że nie będziesz się nudził. Z resztą główną część tej historii znasz, bo jesteś jej głównym bohaterem!

Łowca nie miał pojęcia o czym mówi. Ostatni raz widział Abla, kiedy ten był jeszcze podrostkiem. Ledwo odrastał od ziemi a już chciał dorównać swoim braciom we wszystkim. Bracia jednak gardzili najmłodszym uważając go za niedorajdę i miernotę.

– Więc. Jak zapewne wiesz, wysłaliśmy Bena na południe, bo gdzieś nam się Abel zawieruszył. Wrócił z Anglover cały w skowronkach, że dostał cynk i nas dogoni. Puściliśmy go, bo w sumie, jeden problem z głowy i tak do niczego się nie nadawał. Ben wrócił, zaraz po tym jak zobaczyliśmy się przy Chugwater. Był w Anglover i dowiedział się, że Abel nie żyje. Oczywiście wiedział, że nie będziemy zadowoleni, jeżeli nie znajdzie mordercy. Więc trochę popytał, trochę powęszył i wywęszył. Wiesz co takiego?

Benjamin pokręcił głową, ale miał przeczucie, że za chwilę się dowie.

– Że znaleźli go z rozłupaną czaszką przy Bannerss Peak. Ludzie szeryfa pojechali tam po jednego z członków bandy Willsona. Początkowo myślał, że to on rozwalił Ablowi łeb. Jakimś cudem jednak zdążył z nim porozmawiać zanim zadyndał.  Powiedział, że znalazł go jeden z łowców nagród i zostawił związanego w jaskini. Potem usłyszał dwa głosy i wystrzał z rewolweru. Domyślasz się już może kto był tym łowcą Benjaminie?

Początkowo łowca nie połączył wątków. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że młody mężczyzna, który obsługiwał go w składzie towarowym w Anglover, a potem osaczył przy Bannerss Peak był w rzeczywistości Ablem Cole. Podniósł oczy patrząc prosto na Joe’go. Uśmiechał się, jednak jego oczy ziały zupełną pustką.

– Nie wiedziałem, że to on – Benjamin splunął nie mogąc pozbyć się pogardliwego grymasu na twarzy – ale Abel wiedział z kim ma do czynienia. Głupi szczeniak mógł przez chwilę ruszyć mózgownicą i pomyśleć, jak może się skończyć wbijanie mi lufy rewolweru w plecy.

– Och. Masz racje – uśmiechnął się szerzej Joe – prawdą jest, że Abel nie był ani rozgarnięty, ani też przydatny. Krew to jednak krew. Zabiłeś nam brata, nie ważne czy w samoobronie czy nie.

– Pieprzysz. Skąd miałem wiedzieć, że puszczacie go samopas? Masz w ogóle pojęcie co zrobił? Prawie zabił właściciela składu, tylko po to, żeby spróbować mnie wypytać o Willsona. Potem pojechał za mną, a kiedy byliśmy na miejscu chciał mnie odstrzelić. Miałem mu pozwolić? Dać się zarżnąć jak baran?

– Nie. Nie winię cię za to. Wiesz, jak byłem młodszy bardzo Cię podziwiałem. Kiedy Tatulko, narąbany w trzy dupy, wspominał co robiłeś na wojnie, razem z Abrahamem chowaliśmy się pod koce ze strachu. Mimo to, chciałem być taki jak ty. Być kawałem zimnego skurwysyna jak Benjamin Hyde. I po części mi się udało. Jednak mam w sobie na tyle serca, żeby znaleźć w nim wybaczenie dla Ciebie. Wybaczyliśmy Ci wszyscy. Jednakże nie możemy zapomnieć Ben. Nie możemy pokazać, że rozłupanie czaszki jednemu z nas uchodzi płazem.

– I co zamierzacie zrobić? – prychnął pogardliwe Hyde.

– Zabić Cię oczywiście! Ale nie tutaj, nie na odludziu. Pojedziemy po Willsona i wrócimy na wschód. Zrobimy z twojej śmierci wspaniałe przedstawienie, żeby inni dwa razy zastanowili się zanim wejdą nam w drogę. Ponoć, kiedy rozeszło się, że przy Anglover zginął jakiś Cole, a jego bracia nie urządzili z tego powodu krwawej jatki. Daje się już słyszeć, że mówi się o nas źle. Przypomnimy im się jednak. Już niedługo sobie przypomną.

– Czy ty siebie słyszysz? – wycedził Benjamin podchodząc kilka kroków w jego kierunku – myślisz, że ludzie pozwolą Ci zawlec mnie na szafot i zrobić z tego przedstawienie?

Bracia zaśmiali się zgodnie. W końcu przemówił Phineas.

– Przyganiał kocioł garnkowi! Mówi to człowiek, który zapoczątkował kabaret w Saratodze.

– Kiedy przyniesiemy Pitkinowi łeb Lucky’ego, nikt nie zabroni nam wypruć z ciebie flaków – wtrącił Abraham, próbując doczyścić twarz z zakrzepłej krwi.

Łowca zaklął pod nosem. Niestety bracia mogli mieć rację. Wdzięczność samego gubernatora może otworzyć przed nimi mnóstwo nowych możliwości. Z czasową nietykalnością na czele. Oczywiście zanim Pitkin zorientuje się z kim ma do czynienia minie trochę czasu, który z całą pewnością spożytkują.

Dwójka z czarnoskórych drabów złapała go za ręce i złożyła je razem, pozwalając trzeciemu je związać. Abraham z dzikością w oczach założył pętlę na jego szyję. Jej koniec przywiązał do swojego konia.

– Jako że twój koń miał wypadek, pójdziesz za moim – zaśmiał się.

Przez Benjamina przeszedł dreszcz wściekłości jednak nie dał tego po sobie poznać. Musi czekać na odpowiedni moment i spróbować ucieczki. Jego dłonie już pracowały, próbując poluźnić więzy. Kiedy tylko nadarzy się okazja zdejmie je.

Phineas chyba domyślił się w którą stronę idą myśli łowcy, dlatego szepnął coś krótko jednemu ze swoich ludzi. Ten podszedł do więźnia i docisnął wiązanie tak mocno, że poczuł ogarniające go drętwienie.

Utworzyli formacje, na czele z Joe i Phineasem. Za nimi jechała dwójka czarnoskórych, potem Abraham ciągnący za sobą Benjamina. Szyk zamykała pozostała dwójka drabów.

Ruszyli, na szczęście nieśpiesznie, żeby więzień mógł za nimi nadążyć. Łowca nadal pracował na więzami ignorując fakt, że szorstkie, konopne liny zaczęły go już kaleczyć. Nie da się tak zwyczajnie zawlec na szafot. Spróbuje ucieczki nawet jeżeli będzie go ona kosztowała życie. Obiecał sobie, że spróbuje odstrzelić tylu Cole’ów ile tylko mu się uda.

Poruszali się w milczeniu, mając przed sobą ciągle ten sam widok. Skaliste wzniesienia, piach i karłowatą trawę. Jedynym źródłem dźwięku były końskie kopyta i krzyki sępów nad ich głowami. Benjamin zdołał zauważyć, że tych cholernych ścierwojadów jest więcej niż zazwyczaj się widuje. Dodatkowo wszystkie zdawały się poruszać w tym samym kierunku, w którym poruszali się mężczyźni.

Zagadka stojąca za taką ilością ptaków rozwiązała się po kilkunastu minutach marszu. Najpierw łowca poczuł okropny, słodki smród rozkładających się zwłok. Dopiero po chwili, kiedy wspięli się na niewielkie wzniesienie zauważyli dziesiątki ciał porozrzucane bezwładnie w niedalekiej okolicy. Niektóre z nich należały z pewnością do Indian, inne do strażników.

– Oho – Abraham zagwizdał – Ale jatkę czerwonym urządzili! A było zostać w rezerwacie, gdzie ich miejsce!

– To chyba, jedni z tych co próbowali żyć z nami – Phineas splunął na najbliższe zwłoki – mają nasze ubrania, myślą, że jest tu dla nich miejsce. Żałosne

– Mamy ich przeszukać? – odezwał się jeden z drabów.

– Nie – stwierdził krótko Joe – uwalicie się i będziecie śmierdzieć przez tydzień a ja nie zamierzam tego wąchać. Poza tym za chwilę znajdziemy nasze pięć tysięcy dolarów. Przy takiej perspektywie odechciewa mi się schylać po drobniaki.

Najstarszy z braci dał znak i ruszyli dalej. Benjamin nie mógł oderwać wzroku od ciała małej dziewczynki, patrzącej na niego pustymi oczodołami. Sępy zdążyły wydziobać już jej gałki oczne i spory kawałek twarzy. W końcu poczuł mocne szarpnięcie w okolicach szyi, kiedy koń Abrahama oddalił się na dostateczną odległość. Chcąc czy nie musiał się otrząsnąć i iść.

Bracia głośno i z wyraźnym rozbawieniem komentowali co ciekawsze zwłoki, w miarę mijania pobojowiska. Zaprzestali jednak, kiedy Abraham prawie zadławił się jedną z tysięcy tu obecnych much.

Po kilku godzinach marszu, Benjamin poczuł, że jego nogi coraz bardziej odmawiają mu posłuszeństwa. Nie był już młody, nie miał takiej siły i wytrzymałości jaką wykazywał się przed laty. Poza tym od kilku lat większość dystansu pokonywał konno. Kiedyś jeszcze dbał o to, żeby zsiadać z wierzchowca i pokonywać cześć drogi na piechotę, jednak, odkąd trafił na Castera, zaprzestał i tego.

Abraham zauważył, że kroki łowcy stają się coraz krótsze i bardziej nieregularne, toteż z czystej złośliwości popędził rumaka. Niestety nie spowodowało to, że więzień przyśpieszył. Wręcz przeciwnie, pociągnięty za szyję opadł na kolana otwierając ponownie rany, których dorobił się przy upadku z zastrzelonego konia.

– Benjamin upada po raz pierwszy! – zaśmiał się Phineas, chwilę później do rechotu dołączyli pozostali mężczyźni. Joe dał jednak znak ręką, żeby zwolnić. Dobrze wiedział, że jeżeli chcą zabrać go na wschód, nie mogą doprowadzić go do stanu, w którym nie będzie dał rady iść.

Benjamin leżał starając się wycisnąć z tej chwili jak najwięcej odpoczynku. Każda sekunda była zbawieniem dla rozpalonych z bólu mięśni.

– Podnieście go – rozkazał w końcu Abraham. Jeden z drabów posłusznie zeskoczył z siodła i stanowczo postawił łowcę na nogi.

Bracia upewnili się, że więzień stoi w miarę pewnie i wznowili jazdę.

Krajobraz nie zmieniał się zbytnio, w miarę jak zagłębiali się na zachód. Benjamin z resztą oglądał tylko czubki swoich butów. Zauważył, że jest mu trochę lżej, jeżeli skupia zarówno wzrok i wolę na stawianiu kolejnych kroków. Był już zmęczony. Zapomniał nawet o luzowaniu więzów. Udało mu się je trochę osłabić, jednak nawet jeżeli teraz się uwolni, nie starczy mu sił, żeby dostatecznie szybko doskoczyć do strzelby, któregoś z jeźdźców. Jeżeli miał próbować uciekać to tylko z użyciem broni. Nie zdołałby teraz uciec przed dzieckiem a co dopiero przed koniem. Skupił się na stopach tak mocno, że nie zauważył zbliżającego się w ich stronę mężczyzny. Dopiero kiedy Phineas przywitał się z nim głośno, łowca podniósł głowę, żeby lepiej przyjrzeć się obcemu.

Był to traper. Nie dało się go pomylić z nikim innym. Gęsta broda zlewała się z futrzastym, zapewne wykonanym samodzielnie, ubraniem. W jednej z dłoni trzymał karabin myśliwski.

– Witajcie – odpowiedział podnosząc rękę – co was tu przywiało panowie?

– Szukamy naszego przyjaciela. Słyszeliśmy, że stał się posiadaczem nieruchomości niedaleko stąd i chcielibyśmy złożyć mu wizytę – odpowiedział Joe głosem tak niewinnym, że nawet Benjamin by mu uwierzył. Traper jednak nie był aż tak ufny. Spojrzał po pozostałych jeźdźcach dłużej zatrzymując się na ich uzbrojeniu. Dopiero na końcu zauważył łowcę z pętlą na szyi.

– Zawsze odwiedzacie przyjaciół ciągnąć ludzi na postronku, jak bydło? – zapytał podejrzliwie.

– Ach… – Joe jakby dopiero zauważył obecność Hyde’a – to jest nasz towarzysz. Zgubił konia więc teraz idzie za nami. Ta lina to taki mały żart.

– Nie wygląda na rozbawionego – skontrował traper.

– Jak Ci na imię dobry człowieku? – zapytał Phineas, zsiadając z siodła i podchodząc do niego z wyciągniętą dłonią.

– Jonson – wymruczał traper nie odwzajemniając chęci uściśnięcia dłoni.

– Zastanawiamy się – Phineas wycofał dłoń – czy mógłbyś nam wskazać drogę do naszego przyjaciela. Nazywa się Gobby Willson, ma chatkę przy ujściu Green River.

– Nie znam. Nie ma tam żadnych chat. Zawróćcie, nie ma tutaj nic ciekawego – traper odwrócił się od nich z zamiarem odejścia.

To był błąd. Benjamin nie wiedział, dlaczego traper kryje Willsona, ale widocznie bardzo nie spodobało się to Phineasowi. Zręcznym ruchem wyciągnął rewolwer z kabury i oddał strzał, prosto w kolano Johnsona. Mężczyzna upadł z głośnym rykiem. Wypuścił z rąk karabin łapiąc się za ranną kończynę.

– Nie zrozumieliśmy się – powiedział Joe, również zsiadając z konia. Podszedł do leżącego i obrócił go mocnym kopnięciem.

– Odbiło wam?! – twarz trapera wykrzywiona była grymasem bólu i wściekłości.

– Zapytam raz jeszcze, a ty odpowiesz, albo przestrzelimy ci kolejną kończynę. Czy wiesz, jak trafić do naszego serdecznego przyjaciela, Gobby’ego Willsona?

– Przecież kurwa wiecie – wydyszał Jonson – u ujścia Green River.

– Czyli jednak jest tu jakaś chata? – Phineas uśmiechnął się – to już coś. A wiesz może jak tam dojść?

– Idźcie dalej, tak jak idziecie. Przez wąwóz, do doliny. Tam, w zagajniku znajdziecie chatkę.

– A orientujesz się dobry człowieku, czy zastaniemy tam gospodarza?

– T-tak, przyjechał jakiś czas temu, raczej nigdzie nie wyjeżdżał.

Joe uśmiechnął się przekręcając lekko głowę jak zaciekawiony szczeniak. Powoli sięgnął do kabury wyciągając z niej rewolwer.

– Dziękuję. To wszystko co chcieliśmy wiedzieć. Phineasie, odprowadź naszego gościa w bardziej ustronne miejsce. Nie chcemy przecież zostawiać go na środku szlaku.

Młodszy z braci posłusznie złapał trapera za ramię i zmusił go do podniesienia się. Krew z przestrzelonego kolana obficie spływała po futrzanej nogawce spodni. Nie zważając na jego protesty, stanowczo poprowadził go ku niewielkim chaszczom, kilkanaście jardów od grupy.

– Dołączy do nas – stwierdził Joe wskakując na siodło. – Ruszajmy. Mamy jeszcze kawałek do przejścia.

Grupa ruszyła powoli w dalszą drogę ku wąwozowi. Nie zdążyli odejść daleko, kiedy ciszę rozerwał kolejny odgłos wystrzału, dochodzący z kierunku, w którym Phineas zaprowadził trapera. Benjamin zaklął.

Ścieżka poprowadziła ich wysokim wąwozem, z przejściem tak wąskim, że łowca musiał kurczliwie trzymać się liny zawiązanej na szyi, żeby nie stracić równowagi. Z drugiej strony, pomyślał po raz kolejny spoglądając w roztaczającą się pod nimi przepaść, może udałoby się pociągnąć za sobą przynajmniej Abrahama.  Szybko jednak otrząsnął się z tej myśli. Nie zamierzał umierać. Jeszcze nie.

Po kilkunastu minutach usłyszeli szum strumienia. Musieli być już niedaleko ujścia. Okazało się to prawdą bo niedługo potem znaleźli się w dolinie przeciętej srebrzystą linią strumienia.

– Meksykanin mówił coś o półce skalnej – rzucił głośno Abraham – chyba musimy iść przez te zarośla, widać nawet, że ktoś tam niedawno lazł.

Benjamin również to zauważył. Pośród iglaków i karłowatych krzaków dało się dostrzec wyraźnie wydeptaną przerwę naznaczoną połamanymi gałęziami.

– Tak, na to wygląda – westchnął Joe, rozglądając się po okolicy – ruszamy dalej. Mam nadzieję, że Phineas nas znajdzie.

Hyde nie miał pojęcia, ile czasu zajęło im przedzieranie się przez las. Formację tę ciężko było nawet nazwać lasem, była bowiem tak gęsto porośnięta krzakami i innymi karłowatymi drzewkami, że wielkie iglaki stanowiły zdecydowaną mniejszość. Całe szczęście szli w kolumnie, toteż drogę torowały w pierwszej kolejności konie. Powstała po przejściu zwierząt dróżka, wydawała się łowcy nawet znośna.

– To chyba tu… – powiedział niepewnie Joe, kiedy w końcu wydostali się z zarośli wychodząc na rozległą, skalną półkę, z której rozciągał się widok na większą część okolicy.

– Tak! – krzyknął uradowany Abraham – patrz tam!

Wskazywał palcem na sporej wielkości zagajnik ulokowany idealnie w zakolu rzeki. Dopiero po dłuższej chwili Benjamin zdał sobie sprawę na co patrzy.

Znad drzew unosiła się beztrosko stróżka dymu.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *