Rozdział 15 – Królestwo za spokój

W końcu wszystko działało tak, jak Gobby sobie tego zażyczył.

Maszerował raźnym krokiem wśród tłumu Indian z plemienia Ute, którzy, pomimo początkowej niechęci ostatecznie zaakceptowali staruszka. Czerwonoskórych od zawsze cechował szacunek do ludzi wiekowych. Głównie ze względu na mądrość jaką posiadali oraz ich życiowe doświadczenie. I tego drugiego w żaden sposób nie można było Lucky’emu odmówić.

Przepędzani z każdej mieściny do jakiej się zbliżali zdążyli przywyknąć do doskwierającego głodu. Oczywiście do czasu, kiedy Gobby nie pojawił się pewnego wieczoru wlokąc za sobą wóz pełen świeżego mięsa. Tamtej nocy ogniska płonęły na pograniczu rozdzielającym las i pola uprawne, na których próżno już było szukać choćby kolby kukurydzy.

Wódz, który prowadził całą tę zabawną zbieraninę nadal obdarzał go niechętnym spojrzeniem i nie mniej przyjaznymi warknięciami, kiedy próbował o czymś porozmawiać. Na szczęście znalazło się wielu innych, którym mógł opowiadać o dalekich krainach w których, naturalnie, nigdy nie był. Indianie ci znacząco różnili się od tych, których Willson miał okazję spotykać w latach swojego dzieciństwa. Większość z nich znała angielski dobrze lub na tyle dobrze, by zrozumieć proste zdania. Kolejna część ubierała się niemal tak, jak cywilizowani ludzie. Odrzucali niewygodne skóry na rzecz wspaniałych wytworów z bawełny i lnu.

– Byłem tam, daleko za wielką wodą, gdzie palmy niemal dotykają ziemi! Tyle wisi na nich orzechów! A każdy z nich wypełniony najsłodszym napojem jaki kiedykolwiek piłem! Jeden łyk wystarczał, żeby ugasić pragnienie na cały dzień! – perorował Gobby starając się nadążyć za tłumem.

Indianie otoczyli go ciasnym kołem i nieśli niemal jak na fali.

– A Europa? Byłeś w Europie? – dopytywał jeden z młodych Indian. Nazywał się Pędząca Chmura, jednak, jak sam zasugerował, należało zwracać się do niego per Joe.

– Och, oczywiście, że tak! – zakrzyknął uradowany Lucky. – Londyn, Madryt, Kair, Paryż…

– Kair? – zainteresował się Indianin zwany Szarym Psem. – Czy to nie jest na czarnym lądzie?

– Nie! Oczywiście, że nie! – zaprzeczył natychmiast staruszek. – To tuż obok Prus! Europa! Piękny czas mojego życia!

Nieprzekonany rozmówca zwolnił nieco i został kilka kroków za kołem adoracji przybysza.

Ich trasa nie należała do najłatwiejszych, ale miało to wiele zalet. Po pierwsze, nikt nie będzie chciał pośpieszyć za nimi przez trudny i niegościnny teren. Po drugie, kto szukałby zbiega pośród takiego elementu? Po trzecie i najważniejsze, dzięki setce Indian był chroniony przed wszystkimi zagrożeniami jakie mogły go spotkać podczas wędrówki. Skoro już dostał się do wielkiej, marszowej kolumny, żaden biały go z niej nie wyciągnie.

Maszerowali na zachód, niemal po prostej linii oddzielającej stany Kolorado i Wyoming. Był pewien, że uciekający przed cywilizacją Indianie doprowadzą go prawie do samego celu. Niestety wiedział też, że za dwa, może trzy dni przyjdzie mu opuścić przyjemne towarzystwo. Podczas gdy oni pomaszerują na południe, w głąb doliny Uinta, on będzie musiał ruszyć na północny zachód. Przebić się przez góry. Przejść bez strat głębokie potoki. Uchronić głowę przed niedźwiedziami. Unikać szumowin tego świata. Od tego wszystkiego znowu zaczynała boleć go głowa. I całe szczęście, bo dzięki temu mógł wykpić się od odpowiedzi na wiele zadawanych mu pytań.

Indianie po raz kolejny zapraszali go, żeby udał się z nimi do rezerwatu. Gobby za każdym razem odmawiał jednak twierdząc, że nie pasowałby tam. Kilka razy jednak złapał się na tym, że faktycznie rozważał taką ewentualność. Rezerwat Indian był jedynym miejscem co do którego mógł być pewien, że zniknie tam bez śladu. Do tego jednak trzeba było zyskać przychylność wodza, który nawiasem mówiąc, był przychylny tylko ewentualnemu oskalpowaniu łysiejącej głowy Lucky’ego.

Poniechał prób, kiedy usłyszał warknięcie i zobaczył wyszczerzone, białe zęby.

Kurz wznosił się tumanami, kiedy ta wielka tłuszcza ludzi zmierzała przed siebie.

Krajobraz pogranicza stanowego nie należał do najprzyjemniejszych. Żółtopomarańczowy piach gryzł w oczy i gardło, kiedy podnosił się spod stóp maszerujących. Niewielkie kępki traw nie zapewniały nawet odrobiny ożywczego cienia a słońce, mimo późnej pory roku, paliło skórę. Wszystko zmieniało się w mgnieniu oka, kiedy tylko zachodziło słońce.

Wieczór nadszedł tak szybko, że nikt nie zdążył nawet pomyśleć o znalezieniu miejsca na popas i nocleg. Na szczęście w wozach przewożono wcale nie mały ładunek drewna opałowego. W zasadzie Indianie wiedzieli, że podróż będzie trwała tylko kilka dni, więc mieli możliwość zaopatrzenia się na nią. Ostatecznie rozłożyli się niedaleko niewielkiego wąwozu gdzieś pośrodku niczego.

Gobby zastanowił się patrząc w przeskakujące wesoło płomienie ogniska. Gdyby tak faktycznie spojrzeć na to z perspektywy tych wszystkich lat, nie mógł stwierdzić, że żałuje swojego wyboru. Oczywiście będąc ledwie podrostkiem nie podejrzewał, że u schyłku swoich lat przyjdzie mu migrować z grupą czerwonoskórych. W dodatku mając sakwy pełne szczerego złota. Nie przewidział depczących mu po piętach łowców nagród, ostoi czekającej na niego w górach Uinta ani nawet faktu, że nie będzie żałował niczego.

W istocie właśnie tak było. Każda rzecz w jego życiu przydarzyła się w jakimś celu, przynajmniej taką nosił w sobie nadzieję. Niespodziewanie złapał się na tym, że rozpoczął rachunek swojego sumienia. Próbował zliczyć odebrane ludzkie życia i zrabowane kosztowności. Dociekał jak wiele rodzin płakało z powodu jego szaleństwa i jak wielu stróżów prawa zostało nazwanych nieudacznikami.

Krzyki wyrwały go z rozmyślań. Rozejrzał się w koło i dostrzegł, że niektórzy Indianie zrywają się ze swoich miejsc. Część z nich chwyciła za noże lub pobiegła do wozów po strzelby i łuki. Na niewielkim pagórku stało kilkanaście postaci trzymających w rękach pochodnie. Czekali tak dłuższą chwilę, aż w końcu zaczęli schodzić ku obozowisku.

Tuż obok Gobby’ego powietrze przeciął świst. Wódz plemienia przemknął na swoim rumaku tak blisko i szybko, że nieomal go przewrócił. Pogalopował w kierunku grupki, wśród której wyraźnie dostrzelane było czarne umundurowanie i błyski srebrnych gwiazd na piersiach. Rangersi Colorado.

– Szlag – zaklął pod nosem Lucky. Był niemal pewien, że nie są tutaj z jego powodu. Zwyczajnie patrolują pogranicze a błysk ognisk przyciągnął ich tutaj. Muszą wszystko sprawdzić, przekonywał sam siebie, dowiedzieć się po co ci ludzie zakłócają spokój prerii śpiewami i ogniem.

Wycofywał się powoli nie oglądając się za siebie. Kiedy kątem oka dostrzegł powóz, czmychnął za tylne, drewniane koło i skulił się jak tylko mógł najbardziej.

Ożywiona rozmowa rozkręciła się w najlepsze. Wódz tłumaczył coś strażnikom łamanym angielskim gestykulując zaciekle. Część Rangerów krzyczała coś do Indian celując w nich rewolwerami i karabinami. Gobby domyślił się od razu, że chodzi o odłożenie broni. Podróżnicy natomiast albo zwyczajnie ich nie rozumieli, albo celowo ignorowali. Tak czy siak prawdopodobnie czekała ich eskalacja konfliktu. Biorąc pod uwagę niedawną Wojnę Białej Rzeki, sytuacja robiła się napięta.

– Każ swoim ludziom odłożyć broń, rozumiesz mnie? – krzyczał wysoki człowiek w czarnym mundurze. – Zrób to, bo zaczniemy strzelać.

– Odejdź. To granica. Nie Kolorado – odpowiadał spokojnie wódz nadal siedząc na koniu.

Cholera, pomyślał Lucky, nie bez powodu ten człowiek przewodzi taką masą ludzi. Na swoim ogierze wygląda dokładnie tak, jak starzy wodzowie indiańscy w czasach, kiedy szlaki nie były tak bezpieczne jak dzisiaj.

Kiedy widziało się na górze watażkę wraz ze swoją najbliższą świtą, ozdobionego trofeami pokonanych wrogów i z pióropuszem na głowie, można było zaczynać się modlić.

– Powtarzam ostatni raz! Idziecie do rezerwatu! Broń macie zostawić u nas! – wydzierał się wysoki. – Nie możecie mieć broni palnej w rezerwacie.

-Kim jesteś, biały człowieku, żeby tłumaczyć mi co mogę mieć na mojej ziemi? – zapytał niespodziewanie wódz piękną angielszczyzną. – To moja ziemia. Ziemia moich przodków a ty jesteś na niej gościem. Od kiedy to gość rozkazuje gospodarzowi?

Sytuacja zaogniała się z minuty na minutę. Krzyki niosły się po pustym stepie wzmagając się i wyciszając. W pewnym momencie Gobby dałby sobie uciąć rękę za to, że całe zdarzenie rozejdzie się po kościach, gdyby nie wystrzał, który poniósł się hukiem przez zimne, nocne powietrze.

Jeden, za nim kolejny i następny. Tubalne huki wystrzałów strzelb i cichsze od nich pochodzące z rewolwerów. Przechodzący w kakofonię wrzask zabijanych ludzi i hałłakujących wojowników Indian Ute.

Lucky nie miał najmniejszej ochoty brać w tym udziału. Poderwał się na równe nogi i zaczął uciekać jak najdalej od świateł ognisk. W noc, smaganą odgłosami bitwy jak biczem. Nie odbiegł daleko. Przykucnął za górką, maksymalnie sto jardów od obozowiska i obserwował. To nie była jego bitwa. Tak jak z reguły nie umywał rąk od odpowiedzialności za wywołane pretensje i wystrzały, tak teraz czuł, że nie powinien się mieszać.

Widział wyraźnie jak Rangerzy schodzą zza wzgórza oddając wystrzały jeden po drugim. Miał wrażenie, że przybyły oddziały pozostające do tej pory w odwodzie. Indianie zajęli dogodne pozycje za wozami i truchłami koni, które niestety padły w wyniku ostrzału pierwszej linii. Strzały świszczały w powietrzu na zmianę z pociskami. Rozpoczynała się prawdziwa rzeź.

Nie sposób było doliczyć się ilości ludzi, którzy padli ranieni lub martwi. W pewnej chwili tuż obok Gobby’ego przebiegła mała dziewczynka. Wystraszone, zapłakane oczy błyszczały bielą w świetle księżyca. Lucky złapał ją w pół i przycisnął mocno do siebie chowając w ramionach. Sam skulił głowę jeszcze bardziej i starał się ze wszystkich sił ochronić to dziecko przed strachem i mordem, który dokonywał się zaledwie sto jardów dalej.

Dziecko wyrywało się i szarpało, aż ostatecznie ugryzło go w dłoń, którą zasłaniał usta dziewczynki. Odruchowo odwinął się i strzelił agresorkę w twarz z takim impetem, że odpadła od niego i skuliła się kilka stóp dalej.

Gobby warknął patrząc na niewdzięcznicę po czym wrócił do obserwowania pola bitwy. A raczej cmentarzyska, bo właśnie tym stawała się niewielka dolina.

Patrzył na rzeź. Wiedział, że gdyby chciał, mógłby pomóc Indianom i spróbować negocjować z Rangerami, ale w tej chwili pomysł wydawał się niedorzeczny. To wszystko zabrnęło stanowczo za daleko.

Ułożył się tylko na plecach, patrzył w rozgwieżdżone niebo i czekał, aż wrzawa walnej bitwy ucichnie. Małej Indianki nigdzie już nie było.

Nie minęło nawet pół godziny jak wystrzały i krzyki ucichły ustępując miejsca nawoływaniom i jękom. Podniósł się na nogi i rozejrzał w koło. Wzrok powoli odmawiał mu posłuszeństwa a zmęczenie wzrastało z każdą minutą. Oddałby wiele za drzemkę przy cieple ogniska. Strząsnął się i uderzył otwartą dłonią w twarz. Postąpił kilkanaście kroków w kierunku obozowiska i dopiero wtedy uświadomił sobie ogrom tego, co wydarzyło się w niewielkiej dolince.

Powiedzieć, że wszędzie leżały trupy to jak nic nie powiedzieć. Okolica zasłana była zakrwawionymi ciałami należącymi zarówno do Indian jak i do Rangerów. Wkoło przechadzali się członkowie plemienia sprawdzając, czy któreś z ciał przejawia oznaki życia. W ciemności nocy rozświetlanej jedynie bladym blaskiem ognisk przeciągali trupy na jedno miejsce, z dala od niewielkiego potoku. Zabierali swoich zostawiając czarne mundury tam, gdzie leżeli.

Gobby podszedł bliżej. Nadal trzymał się zaciemnionej części przedpola. Potknął się o ciało i wiele nie myśląc wysmarował się krwią nieszczęśnika. Jeśli ma teraz wrócić do Indian, chociażby tylko po swoje rzeczy, nie chciał, aby potraktowano go jak tchórza.

Kiedy tylko wstąpił w krąg światła zwrócił na siebie uwagę wszystkich wkoło. W mgnieniu oka wycelowano w niego kilka łuków i strzelb. Prawdopodobnie ze względu na jego czarny garnitur.

– Woon-e – powiedział ktoś z tłumu. Przez przedni rząd chwilę później przedarł się wódz plemienia.

Spojrzał z pogardą na staruszka, wyciągnął krótki nóż i podszedł bliżej.

Gobby odruchowo cofnął się kilka stóp i stanął jak wryty kładąc dłoń na rękojeści rewolweru.

– Byli tu przez ciebie? – zapytał Chmura patrząc na niego spod byka.

– Nie znam ich. To Rangersi, patrolują pogranicze.

– Weź konia i odjedź. Tu rozdzielają się nasze drogi – odpowiedział mu wódz, po czym odwrócił się i bez słowa odszedł by szukać ocalałych z masakry.

Lucky nie dyskutował, bo w zasadzie nie było już z czym i kim.

Przemknął tak cicho jak tylko mógł obok stosu trupów ułożonych jeden obok drugiego. Mimo tego, że nie patrzył w stronę plemienia, wiedział, że jest bacznie obserwowany. Czuł jak pogardliwy i nienawistny wzrok ślizga się od czubka jego łysiejącej głowy, aż po cholewy kowbojskich butów.

Pożegnał Indian Ute skinieniem głowy i popędził konia w mrok.

W zasadzie wiedział, że nie postąpił źle. Zdecydował o wszystkim w zgodzie z własnym sumieniem. To nie była jego wojna i jego bitwa. Czarni nie bez powodu mieli tyle problemów z Indianami. Ci krnąbrni, zadufani w sobie wodzowie, miedzianoskórzy wojownicy nieznający słowa sprzeciwu sami zasłużyli sobie na taki los. Przynajmniej w przekonaniu Lucky’ego.

Na jego szczęście wejście na przełęcz Green Pass nie mogło być daleko. Z uwagą przestudiował niewielką, pocztówkową mapę okolicy i stwierdził, że na nic mu się nie przyda. Pozostało tylko kierować się zgodnie z ruchem gwiazd. Zaniechał tego zamiaru, gdy uświadomił sobie, że widzi je podwójnie. Gdyby tylko posłuchał José i dał się namówić na piękny monokl w złoconej oprawie.

Noc minęła na spokojnej, nieprzerywanej jeździe w świetle księżyca oraz krótkiej godzinnej drzemce. Kiedy natomiast zaczęło wstawać słońce i ujrzał Cold Spring Moutain w całej okazałości wiedział już, że przełęcz i cel jego podróży nie mogą być daleko.

Uśmiechnął się sam do siebie. Oto spełniają się jego marzenia. Po ponad czterdziestu latach tułaczki zdecydował, że uda się na zasłużoną emeryturę. Nie, żeby nie lubił sposobu życia jaki prowadził przez ten czas. Zwyczajnie ostatnimi czasy zbyt wiele się działo. Za dużo zamieszania wkoło niego, począwszy od tego nieszczęsnego idioty Willy’ego Hopstera. Żałował, że nie odstrzelił go na miejscu. A była to jedyna rzecz jakiej faktycznie żałował w całym swoim życiu. Być może właśnie teraz zmierzałby nie do chatki w górach a na wybrzeże Atlantyku.

Okolice przełęczy Green Pass powodowały pewne uniesienie. Oto po obu stronach piętrzyły się wysokie góry, których szczyty oprószył już pierwszy, wysoki śnieg. Dookoła niego zbocza porastały zwłaszcza drzewa iglaste, spadające ku podnóżom niczym wielka, ciemnozielona lawina. Tu i ówdzie między krzewami przebijały się małe, jeszcze niezwiędłe górskie kwiaty. Gdzieś, raz czy dwa, mignęła mu górska kozica.

Musiał przyznać sam przed sobą, że będzie mu tutaj piekielnie nudno.

Zatrzymał się na popas i drzemkę niedaleko wąskiego, krystalicznie czystego strumienia. Zdjął siodło z konia i puścił go luzem w wysoką trawę. Derkę rozwinął i złożył pod głową tobołki ze złotem. Nie miało to zbyt wiele wspólnego z wygodą, ale słońce świeciło na tyle mocno, że grzechem byłoby nie odpocząć w jego blasku.

– Wiesz – powiedział do konia, który nawet nie przejął się kolejnym monologiem staruszka, – kiedyś było trochę inaczej w tych stronach.

Rozejrzał się podziwiając piękno górskich szczytów majaczących w oddali.

– Było znacznie lepiej. Prościej. Wjeżdżałeś do miasteczka i nikt cię nie oceniał. Szedłeś do saloonu, zamawiałeś najlepsze whisky, siadałeś do pokera i tak mijała noc. A nad ranem, w tym samym miasteczku napadałeś na bank i znikałeś, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć.

Koń rzucił łbem jakby potwierdzając słowa Gobby’ego. Ten ciągnął dalej swój monolog.

– Wystarczyło, żeby później nie pokazywać się tam przez dwa lata a wszyscy zapominali o twoich przewinach. A teraz? – Splunął na wysoką trawę obok swojego legowiska. – A teraz kochana, pół stanu i kawałek kolejnego depczą mi po piętach z powodu jakiegoś szczeniaka. Zachciało mu się, wyobraź sobie, bawić w tajnego agenta. Dureń i zdrajca.

– A więc to ty musisz być Gobby Willson – powiedział głos zza jego pleców.

Lucky przełknął głośno ślinę. Możliwości były w zasadzie trzy. Albo to łowca nagród idący jego śladem aż od feralnego napadu na pociąg, albo przypadkowy podróżny. Trzecia, najgorsza z nich, to ktoś z konkurencyjnego gangu. Odchylił głowę daleko do tyłu i spojrzał na odwrócony obraz.

Stał przed nim człowiek ubrany od stóp do głów w futra. Gobby od razu rozpoznał w nim trapera. W głowie nadal krążyło jednak pytanie, czy ma do czynienia z dobrym traperem, czy ze złym, zaborczym szajbusem. Wymienił jego imię i nazwisko, czyli musiał bywać w mieście i być na bieżąco z wydarzeniami. Nie zabił go, choć podszedł bez mała metr do leżącego i zamyślonego starca. Po trzecie w końcu, byli tu sami. A przynajmniej taką miał nadzieję.

– Zależy kto pyta – odpowiedział staruszek podciągając głowę do poprzedniej pozycji. Nie patrzył na przybysza.

– Ja pytam. Pytam, czy jesteś Gobby Willson?

– Ale kto pyta?

– Jeśli nie jesteś, to nie mam do ciebie żadnej sprawy.

– No dobra, to ja – odpowiedział westchnąwszy Lucky i położył dłoń na rękojeści rewolweru. Mimo wszystko należało się mieć na baczności. Przyłapał się na tym, że jest realnie zmęczony poznawaniem co raz to nowych ludzi i słuchaniem o ich sprawach i problemach. Uznał, że chętnie pożegnałby się z połową swojego majątku w zamian za choć trochę spokoju. Zwłaszcza, kiedy rozpatrywał wszystko przez pryzmat ostatnich kilku tygodni.

Traper podszedł kilka kroków bliżej, okrążył go i usiadł na trawie naprzeciw.

– Smith Johnson – wyciągnął rękę na przywitanie. Gobby niechętnie uścisnął mu prawicę.

– Gobby Willson, ale to już sam wiesz. Chcesz czegoś, czy tylko szukasz towarzystwa?

– Szukam towarzystwa. Mieszkam niedaleko. Swoją drogą, jeśli masz zamiar zniknąć, to słabo ci wychodzi – stwierdził traper.

Gobby parsknął tylko z niezadowoleniem. Podniósł się z tobołka i usiadł wyprostowany.

– Od dawna w tych górach? – zapytał po chwili Lucky.

– Od dwudziestu lat. Każda góra w okolicy ma swojego trapera. Medicine na wschodzie ma starego Alberta, na zachodzie Rocky’ego, Uinta na południu ma Ernesta, czy Ernsta a tutaj jestem ja. I już niedługo ty, jak widzę.

– Idę do ujścia Green River. Mam tam kawałek ziemi.

– Proszę proszę. A gdzie, jeśli to nie tajemnica?

Gobby nie ufał temu człowiekowi. Ale skoro mieszkał tutaj, być może to początek wielkiej przyjaźni i przepustka do zapasów, które tak czy siak będzie musiał zgromadzić. Nie odzywał się jednak przez dłuższą chwilę i rozmówca przestał czekać na odpowiedź.

– Jest tylko jedna chata przy Green River. I nie należy do ciebie, jestem pewien – skwitował w końcu Smith.

– Należy do mnie. Kupiłem ją lata temu.

– Mówimy o tej samej? W górę rzeki za Chimney Rock? – nie dawał za wygraną traper. W końcu Gobby musiał ulec. Sam szukałby tego miejsca przez następne kilka dni.

– Tak.

– W takim razie jesteśmy bliżej niż ci się wydaje, staruszku.

Gobby prychnął na tę zniewagę.

– Dałbym ci radę nawet ze związanymi rękoma – odparł i demonstracyjnie schował jedną z górnych kończyn za plecami. – Nazwij mnie jeszcze raz staruszkiem to przekonasz się, ile dziadek potrafi.

Traper nosił okazałą brodę, ale ton głosu, jego barwa i brak zmarszczek wokół oczu mógł sugerować, że ma najwyżej trzydzieści pięć lat. Twarz miał ogorzałą od zimna i wiatru, ale było widać, że uciekł od cywilizacji dlatego, że chciał. Nie zaś dlatego, że musiał.

Smith przyprowadził swojego konia. Kasztanową klacz półarabskiej krwi. Piękny koń. Zwinny i smukły. Wręcz nienadający się do podróżowania w takim terenie a jednak zdawał się być w swoim żywiole.

Gobby powoli i mozolnie wyprawił swojego ogiera i po chwili znajdowali się na szlaku, który prowadził ich wprost na przełęcz Green River. Droga była kręta i wąska. W wielu miejscach na tyle, że musiał niemal przytulić się do ściany skalnej, żeby uniknąć spadnięcia w przepaść. Nie rozmawiali ze Smithem zbyt wiele. Głównie dlatego, że nie było ku temu okazji. Jechali jeden za drugim i musieli skupiać się na ścieżce. Niebawem zostawili za sobą wysoką przełęcz i wjechali do dolinki, przez którą przepływał nieduży strumień. Źródło rzeki Green.

Dolina była spokojna, ale tętniąca życiem. Zdawała się odstawać od obrazu, jaki widział kilkaset metrów niżej. Wszędzie było nadzwyczajnie zielono. W gęsty, iglasty las wplotły się ogromne dęby i olchy. Praktycznie co kilkanaście kroków napotykał na ślady bytności zwierząt wszelkiej maści. Nie raz i nie dwa zobaczył także kozicę czy sarnę, nie licząc setek królików, które zdawały się nie przejmować obecnością jeźdźców.

– Ładne miejsce wybrałeś, Gobby. Nie powiem – rzucił Smith rozglądając się wkoło. – Byłem tu nie raz i nie dwa, ale zawsze od strony Chimney Rock.

– Kupiłem to w ciemno, jeśli mam być szczery – odpowiedział Willson. – Emerytura w końcu zaczyna pachnieć tak, jak powinna – wyszczerzył się w uśmiechu i przetarł zziębnięte dłonie.

Traper wyprzedził go nieco i prowadził na przełaj przez iglaste zagajniki. Zdawał się rozpoznawać kierunek z zamkniętymi oczami. Po kilku godzinach przedzierania się przez chaszcze i las w końcu wyszli na nieduże urwisko skalne, skąd było widać całą okolicę skąpaną w zachodzącym już słońcu.

Smith zsiadł z konia i podszedł do krawędzi urwiska. Gobby podążył za nim.

– Widzisz? – zapytał traper wskazując palcem punkt na dnie niedużej doliny. – Tam, w zakolu rzeki.

Lucky patrzył na opromienioną pomarańczowym światłem, schowaną przed światem wstążkę Green River. Gdzieś tam, w miejscu, gdzie rzeka zmieniała swój bieg i zakręcała w przeciwną stronę znajdował się wcale nie mały zagajnik. Zdawało się, a Gobby na drzewach znał się jak mało kto, że drzewa liściaste szczelnie otaczają niewielkie zabudowanie. Gdyby oczy nie odmawiały mu posłuszeństwa mógłby z całą stanowczością stwierdzić, że oto patrzy na swój wymarzony azyl.

– Tam w zagajniku? Ten pusty placek? – zapytał Smitha marszcząc brwi i przymykając lekko powieki.

– Tam. To ta twoja chatynka, Gobby. Twoja emerytura – uśmiechnął się zapytany patrząc na reakcję staruszka. – Musimy tylko zjechać w dół, tam jest ścieżka – wskazał w niewielki załom skalny po prawej stronie. – Poradzisz sobie sam. Ja przed zmrokiem muszę dostać się do swojej chaty.

Lucky nie protestował. Pożegnali się podając sobie prawice i chwilę później traper ciągnął konia za uzdę w las z którego przyszli.

Minuty mijały, a Gobby nie mógł przestać upajać się widokiem jaki roztaczał się przed nim. Oto piękne, zaciszne miejsce. Chatka w górach, poniżej ośnieżonych szczytów Uinta. Niedostępne, nieuczęszczane miejsce i jego schronienie. Coś, na co pracował przez tak wiele długich lat, a co miał zostawić zaraz po zimie. W zasadzie właśnie doszedł do wniosku, że bez sensu jest szukanie sobie innego miejsca na resztę swoich dni. Wyglądało, że będzie miał tu wszystko czego zapragnie. Za pół roku może przestaną go szukać aż tak intensywnie jak do tej pory. Będzie mógł w spokoju pojechać do miasteczka, kupić zapasy, może sprowadzić wóz pełen desek i postawić sobie nowiutki wychodek? Łowienie ryb, polowania i odpoczynek. Kres życia i upragniona emerytura. Na wyciągnięcie ręki.

Nie minęła godzina a maszerował wzdłuż rzeki ciągnąc konia za uzdę. Ściółka była błotnisto kamienista, nieubita. Jego piękne, skórzane buty zapadały się i ślizgały, ale miał to gdzieś. Teraz liczyło się tylko to, aby dotrzeć do swojego azylu. A na to nie musiał długo czekać.

Ostatni zakręt koryta rzeki zamykał potężny głaz, który spadł tutaj pewnie setki lat temu. Kiedy tylko go ominął, nieszczęśliwe rozdzierając sobie płaszcz o sterczące gałęzie jego oczom ukazała się chata traperska. Była piękna.

Duża, o długości przynajmniej dziesięciu metrów i sięgająca głęboko w zagajnik. W całości zbudowana z bali drzewnych, z długim, deskowanym tarasem. Dach pokryty deskami i obrośnięty niemal całkowicie jadowicie zielonym mchem. Duże okiennice zamknięte na cztery spusty, pomalowane na czerwono drzwi i duże, murowane z kamieni kominy przytulone do bocznych ścian.

– Aleś ty piękna – powiedział sam do siebie kręcąc głową z niedowierzaniem.

Domek stał ledwie kilkanaście jardów od samego koryta rzeki i był nieco podniesiony. Gobby zgadywał, że miało to pomagać zapobiegać podtopieniom w trakcie roztopów. Puścił konia i ruszył w kierunku kilku schodków mających zaprowadzić go na taras.

Wszędzie leżały porozrzucane puszki po konserwach i stare szmaty. Kilka starych ognisk utwierdziło go w przekonaniu, że od dawna nikogo tu nie było. Podszedł do czerwonych drzwi. Wydawały się niemal nowe. Otworzył je śmiało, ominął futro przyczepione do ościeżnicy i wszedł do środka.

Panował tam półmrok i zapach wszechobecnego kurzu i wilgoci uderzył go w nozdrza. Nie czekał. Właśnie zaczynało się jego nowe życie na upragnionym odludziu i nie mniej oczekiwanej emeryturze. Rozpalił w obu kominkach i poczuł, jak w mgnieniu oka cały dom wypełnia się zapachem dymu i ciepłem.

Cały budynek podzielony był na cztery pomieszczenia. Jedno, główne, posiadało własny kominek. Postawił na nogi przewrócony stół i krzesła, z których jedno od razu wylądowało w piecu z powodu swojego stanu. Przeszukał wszystkie półki i szafki, wyłożył znaleziska na duży, drewniany stół i rozpoczął obchód domu. Drugim pomieszczeniem, już nagrzanym od ciepła kominka była ogromna sypialnia. Starannie wykonane, rzeźbione na miejscu drewniane łóżko zapraszało do siebie. Oczywiście po wymianie materaca i koców, które zaszły pleśnią na tyle, że nie sposób było ich już doczyścić. Nieduży stolik, kilka pomniejszych szafek i wspaniały, bujany fotel zajmowały resztę pomieszczenia. Na ścianach wisiały obrazy i fotografie, którym nie poświęcił zbyt wiele uwagi. Ostatecznie i tak wylądują w piecu.

Kolejne dwa pomieszczenia były kuchnią, z osobnym paleniskiem i magazynem, w którym odnalazł zapasy jedzenia i suszonek. Rozentuzjazmowany wybiegł przed dom, obiegł go dookoła odnajdując wychodek, niewielki budynek z boksami na dwa konie oraz składowisko drewna opałowego.

– Uuuuuuhuuuuu! – wrzasnął na całe gardło sprawiając, że ptaki poderwały się z okolicznych drzew.

Spojrzał na to wszystko oświetlone skąpymi promieniami prawie schowanego za górami słońca i pierwszy raz od naprawdę wielu lat poczuł się wreszcie szczęśliwy.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *