Rozdział 14 – Immunitet

Więzienna cela wydawała się dużo większa, kiedy widywał ją z perspektywy odwiedzającego. Teraz, kiedy został zamknięty w środku, zauważał jak niewiele przestrzeni mają do dyspozycji więźniowie. Można było tam stać, albo położyć się na twardych deskach imitujących łóżko. W kącie stało wiadro o wiadomym przeznaczeniu.

Benjamin nie przebywał w więzieniu sam, bo wszystkie cele w Saratodze były zapełnione. Kiedy szeryf przyprowadził go na posterunek, wyrzucił z celi jakiegoś pijaka, każąc mu iść w cholerę i umieścił tam łowcę. Pozostałe obłożenie i tak rozbudowanego skrzydła więziennego stanowili łowcy nagród, co jakby na to nie spojrzeć, zakrawało na ironię. Najczęściej byli zamykani za bójki i inne pijackie wybryki.

Saratoga o tej porze roku zamieniała się w prawdziwy zwierzyniec. Szeryf zamykał łowców za mniejsze przewinienia i wypuszczał ich, kiedy już skruszeją. O ile nie popełnili poważnej zbrodni mogli liczyć na szybkie odzyskanie swobody.

Nie było bowiem tajemnicą, że organizowane przez łowców grupowe zimowania w Saratodze napędzały lokalną gospodarkę. Wydawane przez nich pieniądze pozwalały na funkcjonowanie większości przedsiębiorstw w mieście. Począwszy od stajni i moteli, na saloonach i burdelach skończywszy. Te ostatnie przybytki wątpliwej przyjemności a pewnej choroby wenerycznej w szczególności przeżywały złoty okres w roku. Wyposzczeni mężczyźni liczeni w dziesiątkach po spędzeniu ostatnich miesięcy na trakcie, stanowili ogromne i niemal niewyczerpane źródło gotówki. Dlatego też szeryf Robbins wiedział, że albo będzie przymykał oko na większość wyskoków, albo łowcy zmienią miejsce bytowania i mieszkańcy prawdopodobnie go za to zlinczują.

Benjamin nie spodziewał się, że jego też spotka przyjemność odwiedzin więzienia. Nie było to oczywiście sprawiedliwe z uwagi na fakt, że nie on zaczął całą tę aferę. Poza tym wszystkim, jego starcie ze Smithem przybrało formę pojedynku. Nazywanie tego morderstwem zależało przede wszystkim od punktu widzenia. Łowca miał świadomość, że w niektórych częściach stanów pojedynki były dosyć powszechne i nikt nie wyciągał z nich większych konsekwencji. Nie kłócił się jednak i nie stawiał oporów przy aresztowaniu. Wycelowana w niego dubeltówka szeryfa bardzo mu w tym pomogła. Z jednej strony znał go od wieków, z drugiej jeszcze nie widział go aż tak zdenerwowanego.

Wątpił też, że szeryf będzie chciał go powiesić. Odkąd wtrącił go do celi nie pojawiał się w biurze ani na moment. Benjamin zgadywał, że był zajęty upijaniem się i moralnymi rozterkami. Z jednej strony, odpuszczenie Hyde’owi może pokazać innym, że takie akty są akceptowalne. Mogło to spowodować reakcje lawinową. Skłóceni i odurzeni alkoholem mężczyźni pod byle pretekstem spotykali by się na ubitej ziemi. Taki stan rzeczy również odbiłby się negatywnie na lokalnych działalnościach. No, może poza grabarzami. Z drugiej strony, byli starymi przyjaciółmi i mimo wszystko pojedynek był czymś odmiennym od morderstwa z zimną krwią.

Benjamin westchnął ciężko jeszcze intensywniej wyczuwając zapach potu, alkoholu i odchodów dochodzący z innych cel. Słońce chyliło się już ku zachodowi wpuszczając do wnętrza posterunku pomarańczowe promienie. Wyglądało na to, że przyjdzie mu tu spędzić noc.

Rozejrzał się próbując ocenić, czy zna któregoś z osadzonych. Niestety nie był w stanie dostrzec niczego poza celą naprzeciwko, w której głośno chrapał pijany jegomość. Nie zadał sobie nawet trudu, żeby położyć się na deski. Leżał z twarzą przy wiadrze na odchody racząc wszystkich wyziewami alkoholu.

– Niech to szlag – zaklął Ben siadając na łóżko. Irytował go fakt, że nie wie co się z nim stanie. Jeżeli miałby zostać wypuszczony to tracił tylko czas, który mógłby poświęcić na podróż do Baggs. Skarcił się w duchu. Trzeba było ruszać od razu. Ostatnie piętnaście lat przysięgał sobie, że nie wróci do Saratogi, a pierwszym co zrobił, kiedy już się tu znalazł było pójście do saloonu.

Noc minęła mu na wyrzucaniu sobie i wybitnie męczących rozmyślaniach. Nie zmrużył oka przez smród i wszechobecne chrapanie. Ostatnie miesiące spania tylko wśród odgłosów natury odzwyczaiły go od takich dźwięków. Blask słońca rozświetlił wnętrze posterunku. Łowca zauważył, że jego sąsiad z celi naprzeciwko nie śpi tylko wpatruje się w niego z ciekawością. Odwrócił wzrok, nie chcąc nawiązywać kontaktu.

Niestety samo spojrzenie wystarczyło, żeby mężczyzna wstał i podszedł do krat. Benjamin zaklął w duchu.

– Witam szanownego pana – wychrypiał sąsiad. – Douglas Hamilton do usług, przyjaciele mówią mi Doug.

– Witam – odburknął niechętnie Benjamin. – Benjamin Hyde.

– Czy pana też zamknęli za obnażanie się i pijaństwo? – zapytał koślawo Doug, trzymając się rękoma krat, żeby utrzymać równowagę. Widocznie jeszcze nie udało mu się wytrzeźwieć.

– Nie, za morderstwo.

– O! – wykrzyknął. – To ci dopiero niesprawiedliwość i potwarz!

– Niesprawiedliwość? – zdziwił się łowca. – A czemuż to?

– Bo widzi pan, panie Hyde. Panu to się dobrze z oczu patrzy. Jestem pewien, że jak pan zabił, to musiał.

Benjamin zaśmiał się. Douglas ewidentnie był jeszcze pijany. Chyba, że jego staż w piciu był już tak długi, że nie potrzebował ani kropli alkoholu, żeby się tak zachowywać. Znał już takich ludzi.

– Nie musiałem. Strzelał i nie trafił. Uciekał a ja strzeliłem mu w plecy.

– Ojej – zmieszał się sąsiad. – A po co?

– Bo mu to obiecałem – stwierdził po chwili milczenia Hyde – piętnaście lat temu.

– No właśnie! – Doug aż klasnął w dłonie z radości. – Mówiłem, słowny i honorowy człowiek! Ja na ludziach to się trochę znam. Tylko czasami się mylę. Myślałem, że te pannice chciały zobaczyć mnie jak mnie Bóg stworzył, a one w krzyk i do szeryfa. I teraz jestem tutaj, ale to dobrze, bo…

Drzwi posterunku otworzyły się z hukiem sprawiając, że pijaczyna od razu umilkł. Usilnie próbował dojrzeć kto wszedł do środka. Rozległy się uderzenia ciężkich obcasów o podłogę.

Był to nie kto inny jak szeryf Robbins. Widocznie po nieprzespanej nocy, bo jego oczy były podkrążone i sine. W ręku trzymał swój pęk kluczy.

Bez słowa wcisnął jeden z nich w dziurkę od klucza otwierając celę Benjamina.

– Wychodź – rozkazał krótko.

Nie zastanawiając się zbyt długo łowca wyszedł z celi mijając szeryfa. Chciał spojrzeć mu w oczy, ale ten unikał jego wzroku. Dało się dostrzec, że złość mu nie odpuściła.

– Jestem wolny czy idziemy na szafot? – zapytał Benjamin, w duchu gotów na każdą ewentualność. Jeżeli szeryf będzie chciał go powiesić, musi się liczyć z tym, że nie pójdzie jak baranek na rzeź.

– Jesteś wolny – Robbins zatrzasnął drzwi celi. – Nie mogę cię powiesić, a Bóg mi świadkiem, że chciałbym. Miałeś moje zaufanie, ale podtarłeś sobie nim dupę.

– Więc skąd ta decyzja?

Szeryf nie odpowiedział od razu. Minął go i usiadł za biurkiem rozcierając sobie skronie.

– Jakiś czas temu przyszły wytyczne od gubernatora. Określeni łowcy nagród działający w celu ujęcia Gobby’ego Willsona, mają pozwolenie na wykorzystanie wszelkich dostępnych środków, nawet jeżeli są sprzeczne z obowiązującym prawem. Masz prawo przesunąć każdego, kto ci przeszkadza. Cholerny najemniku. Jesteś na tej liście. Prawdopodobnie jutro, kiedy rozejdzie się, że cię wypuściłem, zaczną mordować się na ulicach. Zanim opanuję sytuacje do piachu pójdzie masa osób. Dzięki twojej zasranej dumie.

– Przykro mi szeryfie – zaczął Benjamin, jednak ten natychmiast mu przerwał.

– Skończ pieprzyć. Wiem, że nie. Po prostu zabierz swojego konia i wyjedź. Teraz, zaraz. Żadnego ostatniego drinka, żadnego kupowania zapasów. Ma cię tu nie być.

Hyde kiwnął głową. Nie było sensu udowadniać Robbinsowi, że działał w samoobronie. Prawda była taka, że szeryf miał rację. Hyde mógł nie zgodzić się na pojedynek. Mógł dać przeciwnikowi uciec sprawiając, że stanie się obiektem kpin do końca swojego marnego życia. Chciał zabić Smitha, po części za tego upośledzonego chłopaka a po części dlatego, że ten nadal był zwykłym bandytą pod przykrywką.

Szeryf obrócił głowę wyglądając przez okno. Gestem dłoni wskazał tylko na mały stolik w rogu, na którym leżał pas łowcy. Ten zabrał go szybko, zawiązał szczelnie płaszcz i wyszedł.

Poranek był mroźny. Oddech natychmiast zamieniał się w parę. Benjamin ruszył ulicą mając nadzieję, że w stajni będzie właściciel. Nie uśmiechało mu stanie na mrozie zanim ten raczy się obudzić. Ulice były nadal puste. Czasami tylko można było dostrzec leżących na gankach łowców w stanie totalnego upojenia.

Zarówno drzwi jak i brama stajni zamknięte były na cztery spusty. Łowca załomotał w nie obcasem, nie chcąc wystawiać schowanych przed mrozem dłoni.  Poczekał jeszcze chwilę i uderzył ponownie, tym razem tak mocno, że z bramy posypał się kurz.

– No i po co tak walisz? – stajenny Micah pojawił się za nim jak duch.

– Myślałem, że jesteś w środku – burknął Hyde. – Przyszedłem po konia. Wyruszamy.

– Tak, domyślam się. Już otwieram.

Drzwi zaskrzypiały ciężko, dopominając się o naoliwienie zawiasów. Weszli do środka witani parskaniem tuzina przetrzymywanych tu koni. Wśród tych odgłosów Benjamin wyłapał rżenie Castera. Stał w tym samym boksie, w którym odwiedzał go wczoraj. Podekscytowany przebierał kopytami wiedząc co oznacza przyjście łowcy.

Micah nie pozwolił mu samodzielnie oporządzić konia. Hyde usunął się więc pod ścianę patrząc jak zakłada mu siodło.

– Caster był ranny w prawy bok. Rana prawie się zagoiła, może już biegać, ale blizna mu pozostanie. Nie sprzedasz go już za tyle ile był wart, a powiem ci, że był wart małą fortunę – zagadał Micah.

– Nie szkodzi, nie zamierzałem go sprzedawać – odparł łowca, w duchu urażony, że ktoś mógł to w ogóle sugerować.

Zapłacił stajennemu kilka dolarów więcej niż powinien. Dosiadł konia i wyjechał na zewnątrz. Do Baggs miał na oko osiemdziesiąt mil. Nie chciał zamęczyć Castera, który dopiero doszedł do siebie, toteż trasa powinna zająć im najwyżej kilkanaście godzin. Wiedział, że rumak dałby radę zrobić to szybciej. Tym razem jednak nie zamierzał mu na to pozwolić.

Musiał kierować się na południe. Po kilkunastu milach docierało się do rozdroża. Wtedy wystarczało odbić na zachód i trakt prowadził prosto do Baggs. Rzucił okiem na swoje juki i uświadomił sobie, że w wagonie kolejowym został jego karabin. Na szczęście bukłak i torba z jedzeniem pozostały nienaruszone. Nie musiał z nich nawet wyrzucać zgniłej żywności, bo podstawę jego diety stanowiła suszona wołowina i suchary. Gdzieś tam powinna się jeszcze znajdować puszka fasoli.

Słońce powoli wspinało się na nieboskłon, w miarę jak pokonywał kolejne mile. Tempo, mimo postanowienia, że nie będzie męczył wierzchowca, mieli bardzo dobre. Dni powoli stawały się coraz krótsze, jednak powinni dojechać do Baggs przed zmrokiem. Benjamin analizował możliwości.  Zakładając, że Lucky tam dotarł, mógł zaszyć się jako pomoc na jednej z farm, albo wyruszyć ze stadem na południe. Szczerze powiedziawszy Hyde nie miał najmniejszego pojęcia o hodowli bydła, toteż nie był pewien czy o tej porze roku nadal się je przegania.

Była też trzecia możliwość, o której łowca nie chciał nawet myśleć. Po napadzie na pociąg Lucky mógł zmienić plan. Uznać, że Baggs jest zbyt blisko miejsca zbrodni i uciec w zupełnie innym kierunku. Miał tylko nadzieję, że jeżeli tak było, to uciekał dalej na zachód. Zbliżanie się do północy na skraju zimy nie napawało optymizmem.

Na trakcie nie dostrzegł żywej duszy. Zazwyczaj w dosyć gęsto zaludnionych rejonach, jakim z pewnością były okolice Saratogi spotykał przynajmniej samotnych jeźdźców lub wozy zaopatrzeniowe. Tym razem tak nie było. Zupełnie jakby okoliczni mieszkańcy postanowili z jakiegoś powodu omijać trakt. Nie napawało to optymizmem a powodów takiego stanu rzeczy mogło być wiele. W większości były to rzeczy, z którymi łowca nie chciał mieć do czynienia.

Po kilku godzinach kłusu dotarł na rozwidlenie. Stary, zbutwiały drogowskaz, wbity w ziemię na słowo honoru wskazywał zachód. Po odpowiednio długim wpatrywaniu się w niego można było przeczytać napis: Dixon.

Łowca odbił we wskazanym kierunku. Czekała go teraz przeprawa przez zalesione wzgórza. Nie stanowiło to jednak zbyt dużego wyzwania, albowiem zarówno las jak i góry przecinał wyznaczony przez podróżnych, wygodny szlak. Benjamin obawiał się jednak, że nie uda mu się zdążyć do Baggs przed zapadnięciem zmroku. Analizował czy Caster będzie w stanie jechać przez las, bez żadnego źródła światła. Jego lampa naftowa zbiła się podczas wybuchu. W jukach miał krzesiwo, jednak nie miał pomysłu z czego mógłby zrobić pochodnie.

Spojrzał w bezchmurne niebo. Jeżeli pogoda się utrzyma, światło płynące z nocnego nieba powinno wystarczyć, żeby poruszać się po równym trakcie. W ostateczności rozbije obóz i przeczeka noc.

Jego przypuszczenia okazały się słuszne. Księżyc znajdował się prawie w pełni, toteż ilość światła była wystarczająca. Caster stąpał ochoczo, nadal zadowolony, że nie musi czekać w stajni. Benjamin podejrzewał, że jeszcze kilka dni w zamknięciu a koń nigdy by mu tego nie wybaczył.

Krótko przed północą minął Savery Creek – mieniący się srebrzyście ostatni punkt orientacyjny przed Dixon.  Zatrzymali się na chwilę. Pozwolił Casterowi zanurzyć pysk w zimnej wodzie i samemu również uklęknął nad brzegiem potoku przemywając twarz. Zimna woda rozbudziła go nieco, dodając sił.

Ruszyli przed siebie. Benjamin nawet nie poczuł upływu czasu oraz dystansu, kiedy z oddali dostrzegł światła zabudowań. Miasteczko Dixon pogrążone było we śnie, w niektórych tylko oknach nadal paliły się lampy, sprawiając, że budynki były widoczne z większej odległości.

– Stać! – rozkazał głos dochodzący zza pleców łowcy.

Ściągnął wodze i odwrócił się. Stał za nim mężczyzna, a przynajmniej tak zgadywał po głosie i budowie ciała. Celował w niego z bliżej nieokreślonej w mroku strzelby, na lufie której, zawieszona była wygaszona lampa naftowa. Musiał czaić się w wysokiej trawie, czekając.

– Nie szukam kłopotów – oznajmił Benjamin usiłując zabrzmieć przyjaźnie.

– A kto Cię tam wie, czemu się wleczesz po nocy? – zapytał skryty w mroku mężczyzna.

– Jadę do Baggs. Po nocy, bo jestem już spóźniony.

Mężczyzna splunął i złapał za lampę. Błysnęło i obszar wokół utonął w żółtym świetle. Teraz Benjamin mógł przyjrzeć się napotkanemu osobnikowi. Miał na oko czterdzieści lat, długą, czarną brodę i tak samo długie włosy. Ubrany był zwyczajnie, w typowo farmerski strój.

Nieznajomy również przyglądał mu się uważnie.

– Nie jesteś indiańcem – stwierdził po chwili.

– Nie – zdziwił się Benjamin – dlaczego miałbym być?

– Bo pełno ich tu teraz. Nie dalej jak kilka dni temu przechodziła tędy spora grupa. Skurwysyny nie chcą siedzieć w rezerwatach.  Błąkają się głodni i bez grosza przy duszy. Kradną, zżerają nam zwierzęta a nawet zabili naszego cieśle. Tośmy się podzielili na zmiany i pilnujemy, czy nie zbliżają się za bardzo do miasteczka. Wojsko powinno zrobić z nimi porządek, niech ich jasny szlag trafi.

Benjamin dopiero teraz zrozumiał, dlaczego trakt był tak pusty. Miejscowi zwyczajnie bali się, że wśród drzew czają się żądni krwi czerwonoskórzy. Poczuł zimny dreszcz przechodzący mu przez plecy, kiedy pomyślał jak przed chwilą jechał przez ten sam las. Jeżeli rzeczywiście z mroku obserwowali go Indianie miał więcej szczęścia niż zasługiwał.

– Nie widziałem żadnego po drodze – powiedział w końcu – póki było widno nie widziałem też żadnych śladów. Może poszli w inną stronę.

– Oby cholera…. – nieznajomy rozejrzał się szybko i zgasił lampę. Musiała minąć dłuższa chwila zanim ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

– To mogę jechać? – zapytał łowca po dłuższej chwili milczenia, nie wiedząc za bardzo co ma powiedzieć.

– Jedź, jedź. Tylko najlepiej by było gdybyś do świtu został w miasteczku. Tu zaraz z brzegu jest kościół. Poczekaj na ganku, zdrzemnij się. Jeżeli ksiądz zapyta, powiedz, że Wilhelm Ci kazał tam zaczekać.

– Nie – przerwał mu Benjamin – pojadę dalej, nie mam zbyt dużo czasu.

– Jak chcesz. Tylko, że po drugiej stronie pilnuje dzisiaj najstarszy syn Smithów. Imbecyl szybciej strzela niż myśli, tylko Cię zobaczy to dostaniesz kulkę.

Hyde zaklął.  Nie uśmiechało mu się czekanie do rana, teraz, kiedy wyjechał na otwartą przestrzeń. Jednakże perspektywa dorobienia się dodatkowych otworów w ciele też nie napawała go optymizmem.

Mężczyzna zwany Wilhelmem machnął ręką na pożegnanie i wrócił do czajenia się w krzakach.

Nie widząc innego wyjścia łowca poszedł za jego radą i skierował się prosto do miasteczka. Pozwoli odpocząć Casterowi, sam rozprostuje kości i złapie kilka godzin snu. Mimo wszystko nie chciał niepotrzebnie ryzykować. Głupio byłoby przeżyć wszystko to co przeżył i dać zastrzelić się jakiemuś dzieciakowi, który w ciemności pomyliłby go z Indianinem.

Wiedziony blaskiem nielicznych świateł szybko dotarł do budynku wskazanego mu przez Wilhelma. Bezpiecznym azylem okazał się przemalowany na biało budynek kościoła. Benjamin zauważył, że w jednym z okien na tyłach zapalone jest światło. Zsiadł z konia i przywiązał Castera do barierki, najciszej jak tylko potrafił. Chciał uniknąć bezpośredniej konfrontacji z najwyraźniej cierpiącym na bezsenność księdzem. Jeżeli ktoś irytował go bardziej niż barmani, to z pewnością byli to kaznodzieje. Nie ważne, czy katolicy, anglikanie czy też wędrowni włóczędzy w płóciennych worach.  Każdy z nich zachowywał się w taki sam sposób.

Ściągnął z siodła swój wysłużony koc i owinął się nim szczelnie. Miał jeszcze najwyżej dwie czy trzy godziny do świtu. Nie widział innego sposobu na ich spożytkowanie niż sen. Nasunął kapelusz na twarz i oparł się o ścianę kościoła zamykając oczy.

Nie zasnął jednak. Mimo zamkniętych oczu nie potrafił wyjść ze stanu ciągłej czujności. Czuł się obco i nieswojo. Dodatkowo myśl, że gdzieś tam mogą czaić się żądni krwi Indianie w niczym nie pomagała. Przeczekał więc otulony kocem, aż zrobi się na tyle jasno, że pilnujący zachodniej drogi do miasta chłopak nie pomyli go z czerwonoskórym.

Zwinął koc, przytwierdzając go do siodła i ruszył dalej. Udało mu się przejechać całe miasteczko bez napotkania nikogo z miejscowych. Czasami tylko dostrzegał lekkie ruchy okiennic, kiedy któryś z rozbudzonych stukotem kopyt mieszkańców sprawdzał co się dzieje.

Wyjechał poza miasto, nigdzie nie dostrzegając strażnika. Próbował jechać powoli, żeby go nie wystraszyć i nie sprowokować do nieprzemyślanego strzału. Nic takiego nie miało jednak miejsca, a jego uszu dobiegł ciężki dźwięk, jakby ktoś piłował drewno. Uśmiechnął się zdając sobie sprawę, że znany z gorącej głowy, najstarszy syn Smithów, chrapie w najlepsze schowany gdzieś w wysokiej trawie.

Droga między Baggs a Dixon okazała się spokojna i krótsza niż pamiętał. Na szczęście w około było już dużo mniej wszelkiego rodzaju pagórków, krzaków i drzew. Benjamin był za to szalenie wdzięczny – nie chciał cały czas oglądać się, wypatrując czerwonoskórych. Dał nieść się Casterowi, nie trzymając nawet wodzy. Zwierzę bardzo dobrze rozpoznawało co jest, a co nie jest ścieżką.

Baggs było malutką mieściną, opartą głównie na majątku jednego człowieka. Budynki nie sprawiały dobrego wrażenia, może z wyłączeniem rezydencji głównego właściciela ziemskiego. Benjamin nie był pewien gdzie zacząć rozpytywać o Willsona, ale wiedział, że raczej nie trafił do żadnej rezydencji.

Postanowił zapukać do pierwszego z brzegu domostwa. Nie dowiedział się jednak niczego, co mogło mu się przydać. Miejscowi nie mieli powodów, żeby rozmawiać z obcym, toteż w najlepszym wypadku go zbywali. W najgorszym zaś grozili bronią i zapowiedziami jej użycia.

Po kilku nieudanych próbach z niechęcią skierował się do kolejnego domu. Przed nim, na bujanym fotelu i z fajką w ręce siedział podstarzały mężczyzna. Widząc łowcę zerwał się na równe nogi.

– No niech mnie szlag, następny! – zawołał wyraźnie wzburzony. Benjamin podszedł bliżej, trzymając konia za lejce.

– Słucham? – zapytał niewinnie.

– To sobie słuchaj. Jak nie bandyci to łowcy, jak nie łowcy to Indianie, niech was wszystkich szlag trafi!

Łowca zdziwił się. Wyglądało na to, że trafił w dziesiątkę. Ten człowiek musiał być świadkiem jakiegoś niedawnego zamieszania, a zamieszanie mogło oznaczać Gobby’ego Willsona.

– Jestem łowcą nagród – zaczął Benjamin nie zwracając uwagi na pogardliwe prychnięcie gospodarza. – Szukam…

– Gobby’ego Willsona, wiem. Diabli go nadali – przerwał mu spluwając.

– Był tutaj? – zdziwił się łowca.

– Był. Szczerze? Gdybym wiedział, że moje obejście zamieni się w jakiś zwierzyniec, po prostu odstrzeliłbym go na miejscu i wybudował sobie rezydencje za te pięć tysięcy.

– Co ma pan na myśli? – Benjamin podszedł do mężczyzny, uprzednio powiesiwszy lejce konia na płocie. Gospodarz lekko skrzywił się widząc to zmniejszenie dystansu, ale nie czynił dalszych uwag.

– No był tu jakiś czas temu. Wpadł w środku nocy, wcisnął mi jakieś kamienie, które nazywał samorodkami, zostawił tu Meksykanina z dziurą w płucu i poszedł w noc.

– Meksykanina? Żyje?

– Ano żyje – westchnął mężczyzna wyraźnie niezadowolony z tego faktu. – Ciągle tylko chleje i przeklina, ale przecież nie wyrzucę rannego. To się nie godzi.

Gdyby Benjamin mógł podskoczyć z radości to z pewnością by to zrobił. Lucky był w Baggs, zgodnie z jego ustaleniami, co więcej: zostawił tu rannego towarzysza. Łowca zgadywał, że ten Meksykanin nie był byle kim, skoro człowiek bez sumienia i kodeksu moralnego zadał sobie tyle trudu, żeby znaleźć mu pomoc.

– Mogę z nim porozmawiać? – zapytał w końcu.

– Idź – skrzywił się gospodarz wskazując na drzwi. – I tak macie w dupie czy się zgadzam czy nie.

Hyde zaniepokoił się lekko. Mogło to oznaczać, że wyprzedzili go już inni łowcy. Sądząc po irytacji rozmówcy, nie byli tak uprzejmi jak on. Postanowił jednak zadać to pytanie potem, pozwalając mu trochę ochłonąć.

Wszedł przez wskazane drzwi od progu czując smród samogonu. Rozejrzał się po pomieszczeniu dostrzegając postać potężnej postury, leżącą na łóżku w rogu. Meksykanin, o którym wspominał gospodarz wpatrywał się w niego tępo, ściskając w ręku gliniany dzbanek.

Łowca złapał za najbliższe krzesło, obrócił je i usiadł na nim okrakiem. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

– Jestem Benjamin Hyde – przerwał ciszę łowca. – Tropię Gobby’ego Willsona.

– Domyśliłem się – wybełkotał Meksykanin, usiłując usiąść na łóżku, jednak po chwili zmagań opadł ponownie na posłanie. Benjamin zauważył obandażowaną klatkę piersiową, z wyraźnie odznaczającym się miejscem, w którym krew przesiąkała przez materiał.

– Co się stało? – zapytał wskazując na ranę.

– Osaczyli nas. Chyba łowcy. Zrobiło się zamieszanie i oberwałem. Gobby przywlókł mnie tutaj, zabrał moje złoto i uciekł. Do swojej samotni na końcu świata. Gdybym miał chociaż cień nadziei, że z tego wyjdę to pojechałbym tam i wpakował mu kulę w łeb.

Meksykanin opowiedział mu ze szczegółami, jak spotkał się z Willsonem. Z rozżaleniem opowiedział jak stracił przez niego ludzi w kopalni złota, jak niezauważenie przeszli przez Saratogę i niefortunnie znaleźli się w napadniętym pociągu. Ponownie opowiedział, jak zostali napadnięci. Jak musiał błagać, żeby Lucky nie dobijał go, tylko dostarczył do Baggs. Widać było, że żałował spotkania z Gobbym i chciał wyrzucić to z siebie. Benjamin pozwalał mu mówić. Im więcej teraz usłyszy, tym więcej może się dowiedzieć o swoim celu.

– Pewnie ruszył do rezerwatu, ma chatę przy Green River. Mówił, że trzeba szukać pagórka z klifem.

– Dlaczego mi to mówisz? – zapytał po chwili milczenia Hyde.

– Bo chcę, żeby tego skurwysyna trafił szlag. Chcę, żeby wisiał, jak powinien był już dawno temu. A im więcej was do niego wyślę, tym większa szansa, że tak właśnie będzie.

– Jak to: im więcej nas wyślesz? – łowca zmarszczył brwi. – Był tu jeszcze ktoś?

– Byli. Troje gringo, przyjechali razem z kilkoma czarnymi. Flint – wskazał na drzwi wyjściowe, w geście wyjaśnienia, że chodzi o gospodarza – nie chciał ich wpuścić i dostał po mordzie. Jeden z nich nazywał się chyba Joe, czy Jack…

Benjamin już go nie słuchał. Poczuł jak wielka gula strachu wędruje mu przez gardło i ciężko spada wprost do żołądka. Wiedział kto był tu przed nim i kto będzie ostatnią przeszkodą na drodze do upragnionej emerytury. Bracia Cole.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *