Muzea są smutne, smutne bardzo i nieodwołalnie. Oczywiście pewnie nie wszystkie i nie wszędzie, ale w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy trafiliśmy z dzieciakami do trzech kolejnych cholernie smutnych muzeów.
Muzeum Kolejnictwa zajmujące walący się budynek na zapuszczonym, zarastającym terenie dawnego Dworca Głównego mogłoby pewnie być całkiem fajne. Gdyby nie to, że w zasadzie kilka naprawdę fajnych modeli w różnych skalach to jego jedyna zaleta. Prócz tego parę sztuk wiekowych, aczkolwiek ciągle fajnych i posiadających magię makiet, po których za 2 lub częściej 5 zł jeżdżą pociągi. Trochę to siermiężne – zwłaszcza półsalki z zakurzonymi mundurami, sztandarami i odrobiną pożółkłych papierów. Może to kwestia prezentacji, może te zbiory są mizerne?
Najstraszliwsze jest złomowisko lokomotyw – rdzewiejących lewiatanów stłoczonych na resztce peronu, jedna za drugą, jedna za drugą, rozpadające się parowozy i spalinowozy, a do niektórych można nawet wejść. Tylko po to, żeby zobaczyć nędzę i rozpad w środku. Złomowisko jest tym straszniejsze, że w tle ma dawny budynek dworca – tam, gdzie jest muzeum, to jeszcze jako tako trzyma się tynk i zamykają się drzwi, im dalej od pomieszczeń z modelami, tym bardziej budynek wygląda jak porzucony pustostan. Wisienką na torcie jest jedyna nowoczesna rzecz, czyli automat z symulatorem kolei – działają na nim symulatory japoński i niemiecki, ale – może to nie permanentnie, może tylko w czasie naszej wizyty – symulator PKP wieszał się i nie chciał zadziałać.
O tym, że Muzeum Techniki w Pałacu Kultury to relikt to chyba nawet gazety pisały. Pamiętam, jak byłem tam pierwszy raz z ojcem 30 lat temu. Wtedy zrobiło na mnie ogromne wrażenie – ruchome makiety mrugające światłami, niesamowite miniaturowe modele, niezwykłe urządzenia. Teraz to jest prawdziwe muzeum – eksponaty są już tak archaiczne, że nawet dla dorosłych to relikty. Szkoda tylko, że wszystko, co pamiętałem sprzed 30 lat to teraz zakurzone graty, obudowane płytami plexi z napisem „Nie dotykać”. Owszem, jest super egzemplarz enigmy, wspaniałe bakelitowe telefony a schemat kopalni węgla na całą, dwupiętrową ścianę nadal robi wrażenie.
Jest nawet nieco siermiężne ale ciekawe stoisko z eksponatami dotyczącymi różnorakich fal – dźwiękowych, świetlnych i innych, prócz tego modelik elektrowni wodnej z ruchomym kołem i diodami i cztery karaluchy na panele słoneczne, ale to niestety trochę mało. Muzeum Techniki jest strasznie hipsterskie – tak bardzo vintage, że samo mogłoby zostać eksponatem w jakimś metamuzeum zamkniętych muzeów. Nawet w planetarium miasto namalowane na „horyzoncie” to Warszawa… sprzed 40 lat.
Jednak niewątpliwie najstraszniejszy jest oddział Muzeum Wojska Polskiego na Sadybie. Dawniej było tam Muzeum Katyńskie, ale stare forty, w których znajdowała się ekspozycja, zaczęły sypać się tak mocno, że ktoś wydał nakaz zamknięcia pomieszczeń. Obecnie to cmentarzysko sprzętu pancernego, lotniczego i przeciwlotniczego. Zagrodzone pole błota wyposażone w 2.5 miejsca parkingowego, z masą przepięknych, rdzewiejących pod gołym niebem (sporadycznie pod plandekami) eksponatów. Niektórych opatrzonych tabliczką „Unika, jedyny w Polsce” za to bez tabliczki informującej – czym ten kawał metalu w istocie jest. Stoją tam skorodowane czołgi, samoloty z oderwanymi statecznikami, helikoptery z pobitymi szybami i urzekające w swoim rozkładzie samobieżne stacje radarowe i nasłuchowe, a wszystko to przetykane rakietami, wyrzutniami i tonami błota zmieszanego na gumowych deptakach z resztkami śniegu.
Muzeum to jest najbardziej smutne ze wszystkich – widać, że to jest śmietnik, cmentarz, trafiają tam rzeczy, których nikt już nie chce w innych muzeach (wyjątkiem była kapsułą Sojuza, którą leciał Hermaszewski – przeniesiono ją z Sadyby do głównego oddziału przy Jerozolimskich), a które szkoda wyrzucić, albo z jakiegoś powodu nie wolno. Niszczeją więc tam, w ruinach ceglanego fortu ogrodzonych drucianymi panelami, pilnowane przez łypiącego oczami kaprala, po którym widać, że najchętniej siedziałby w peerelowskiej stróżówce przy nieużywanej bramie i nie wpuszczał wcale tych wszystkich ludzi, którzy chcą sobie robić zdjęcia na czołgach, a przecież nie wolno.
Nie zrozumcie mnie źle, te miejsca są wszystkie strasznie piękne i strasznie smutne. Jak wspaniałe przedwojenne wille, walące się w gruzy. Patrzysz i gdzieś z tyłu, za oczami, tworzą się obrazy dawnej świetności. Bardzo dawnej i nieodwołalnie, wyjątkowo nieodwołalnie utraconej. I czujesz taki głęboki, przejmujący smutek. Taki, na swój sposób, piękny.
Bo przecież wszystkie te miejsca są jak to działko, stojące na gruzach fortu – w gruncie rzeczy sterta złomu, ale jaka urocza.