32. Marketing wirusowy

Dziś będzie wpis o dziecku, rodzinie i sprawach z nimi związanych. Krzysiek, nie czytaj.

W nocy z czwartku na piątek przeżyliśmy koszmar ataku wirusowego. I nie mówię tu o banalnym botnecie zachęcającym mnie do skrócenia sobie penisa do pół metra, ani koniu trojańskim keyloggującym moją blogową pisaninę. Mówię o najprawdziwszym wirusie sraczki z pawiowaniem.

Zaczęło się niepozornie, od jednego dziecięcego pawia w zeszły czwartek. W sumie coś niezwykłego, bo Zuza dzieckiem pawiujcym nie jest i to był ewenement, ale też jako jednostkowe zdarzenie złożyliśmy je na karb nerwów związanych z rozpoczęciem uczęszczania do żłobka.

Niestety, w tym tygodniu sprawa się powtórzyła, a w czwartek dzień zaczął się pawiem. Dziecięcie mądre, czując, że coś nie halo się święci, wstało i przyszło, aby wyrzygać się nam w sypialni. Nim minął dzień nauczyła się korzystać z miski, bo akcje powtarzały się jeszcze trzykrotnie. I wszystko byłoby dobrze, bo choroba się uspokoiła, dziecko się uspokoiło, piło dużo wody (słowo-klucz u dzieci w przypadku takich infekcji – odwodnienie [stąd te ostro przegięte, dramatyczne reklamy rotawirusów – dzieci trafiają do szpitala, kiedy się zbyt odwodnią, a nie dlatego, że od rotawirusa się umiera]) i w ogóle.

Niestety, kiedy dochodziła północ, a ja zbierałem się do snu, dziecko wstało w łóżeczku i beztrosko (no, powiedzmy bezrefleksyjnie) znów puściło pawia. A potem okazało się, że moje bóle brzucha od kilku dni miały tak widowiskowy finał, że odkąc skończyłem studia, to mi się tak nie zdarzyło. A jednocześnie dopadło Żonę.

Piątek powitaliśmy całą trójką na kanapie, pod jednym kocem, nieprzytomni z niewyspania. Żona i ja zaczęliśmy dzień od telefonów do pracy z radosnymi wieściami, dziecięcie zaś spało. Niewiele myśląc po krótkiej wizycie u lekarza poszliśmy w jej ślady i przespaliśmy z przerwami w sumie jakieś osiem godzin, zanim, przed 22. spokojnie usnęliśmy, tym razem we własnych łóżkach.

I spaliśmy do 8. rano.

A w sobotę nawet Żona i ja wyskoczyliśmy na 3 godziny do pracy (każde swojej), zaś dziecko odwiedziło babcię. I już jest wszystko dobrze.

Ale to była katastrofalna noc. Jedynym pocieszeniem w tym wszystkim był fakt, że Zuza też była chora i spała cały piątek. Chorzy, z nią na głowie, w życiu nie dalibyśmy sobie rady.

Zostaje jedynie pytanie – kto komu sprzedał wirusa?

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

3 komentarze

  1. skarża pisze:

    ja tej nocy także dostałem sraczki i temperatury, wiesz.

  2. Znam ten ból, bracie. Znam ten ból…

  3. Avatar photo godai pisze:

    A najlepsze jest to, że w sobotę poszedłem na plan i zdaje się, że połowa ekipy teraz pawiuje :D

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *