114. Droga zimo
Uwielbiam cię, zimo droga.
Mało rzeczy brzmi piękniej, niż radosny śmiech mego syna, gdy ciągnę go na sankach. Dumny jestem, gdy widzę, jak moja córka na swoich pierwszych nartach zsuwa się po osiedlowej górce i nie wywraca.
A moja Żona wspaniale wygląda w wysokich butach, bo ma bardzo ładne nogi.
Przyznaję też otwarcie, że chwila, w której brnę po kolana w wieczornym śniegu, z dyktafonem w jednej ręce, puszką piwa w drugiej i grupą dobrych kolegów u boku jest chwilą wyjątkowo przyjemną.
Uwielbiam też widok pokrytych śniegiem sosen w parku zdrojowym, widoczny z mojej sypialni, podobnie, jak przydrożny szpaler oddzielający moją podmiejską trasę do pracy od pól; nawet, jeśli oba te widoki bywają nieco kiczowate.
Uwielbiam cię, zimo, serio i bez kitu.
Ale teraz weź już wypierdalaj, bo jest kwiecień.
Piękna inwokacja. Chyba można to nazwać w ten sposób?
Chyba można.