Rozdział 10 – Stalowy rumak

Musiał się spieszyć. Kolejnym przystankiem było Cooper Lake, stanowiące najbliższą stację, na której mógłby złapać pociąg, żeby ominąć góry Medicine. Nigdy nie mógł się przekonać do tych stalowych bestii. Kiedy był młodszy słyszał, że kolej jest tylko chwilową modą i ponoć w Europie zupełnie się nie przyjęła. I jedno i drugie okazało się być kłamstwem.

Większość drogi powinien mu wyznaczyć potok Chugwater, wystarczyło tylko podążać wzdłuż, a potem trzymać kierunek. Kilka godzin i będzie u celu.  Miał tylko nadzieję, że trafi akurat na moment, kiedy pociąg będzie znajdował się na stacji. Nie uśmiechało mu się czekać kilka godzin w oczekiwaniu na kolejny. Z drugiej strony jako alternatywę miał jedynie przebicie się przez góry, a tego chciał uniknąć.

Pogoda dopisywała. Dzień, podobnie do ostatniej nocy, okazał się na tyle ciepły, że Benjamin odpuścił sobie ciężki płaszcz na rzecz koszuli i kamizelki.  Zawsze ubierał się tak samo, mógł mieć najwyżej więcej lub mniej warstw ubrań. Płaszcz, kamizelka, koszula. I oczywiście czarny skórzany kapelusz, powycierany i postrzępiony przez lata noszenia. Często miewał okazje kupna nowego, jednak ciężko było mu się z nim rozstać.  Niezbyt wymyślna garderoba miała mnóstwo plusów w jego profesji. Czarny ubiór pomagał czaić się w ciemnościach, nie musiał spędzać czasu na dobieraniu stroju i zawsze wiedział co chciał kupić. Poza tym ciemne ubrania nie brudziły się tak bardzo, toteż musiał uważać tylko na smród.

Wyjechali w końcu z gęstego lasu. Caster czuł się jak ryba w wodzie cwałując wzdłuż potoku. Zwalniał tylko na chwilę, kiedy musiał przeciąć jakąś wyjątkowo gęstą kupkę trawy.  Benjamin zawsze był pod wrażeniem wytrzymałości zwierzęcia. Był pewien, że gdyby kiedyś musiał go sprzedać, niejeden kupiec zapłaciłby za niego niemałą fortunę. Nie bardzo rozumiał, skąd jego poprzedniego właściciela stać było na tak wspaniały okaz. Zapewne ukradł go po prostu jakiemuś bogaczowi.

Cooper Lake, malutka mieścina zbudowana wokół stacji kolejowej zamajaczyła na horyzoncie. Benjamin zatrzymał konia, nie zwracając uwagi na jego niezadowolone parsknięcia. Będąc na otwartym polu łatwiej byłoby mu wypatrzyć ewentualny ogon. Niepokoił się, że bracia Cole nie odpuszczą. Wiedząc, że kieruje się na zachód nie omieszkają posłużyć się nim jako przewodnikiem.

Zmrużył oczy, żeby złapać ostrość i przeczesał wzrokiem horyzont.  Nigdzie nie dostrzegł ani żywej duszy. Zaklął szpetnie, kiedy zbliżył się do stacji. W okolicy na pewno nie było widać ani słychać żadnego pociągu. Gdzieś w głębi duszy był pewien, że spóźnił się zaledwie o kilka minut. Zbliżył się do jedynego w okolicy budynku.

Przywiązał Castera do barierki, tuż przed małymi schodkami prowadzącymi do wnętrza stacji.  Dookoła nie dostrzegał żywej duszy. Szarpnął za klamkę i wszedł do środka.

Powitało go dosyć surowe pomieszczenie, wypełnione drewnianymi ławami przeznaczonymi dla oczekujących na pociąg.  W samym środku znajdowała się budka, w której spał w najlepsze podstarzały jegomość.

Benjamin zamknął za sobą drzwi głośniej niż było to konieczne, żeby obwieścić swoje przybycie. Staruszek zerwał się wystraszony, uderzając głową w ściankę za sobą. Rozejrzał się po pomieszczeniu rozcierając potylice.

– Kogo diabły niosą? – wymamrotał.

– Witam, kiedy odjeżdża stąd pociąg na północ?

– Dzień dobry – odburknął z lekkim wyrzutem staruszek, wyciągając z kieszeni zegarek i studiując go uważnie – za jakieś dwie godziny, może trzy. Czasami ciężko przewidzieć.  A gdzie szanowny pan życzy sobie dojechać?

– Jak najbliżej Baggs. Muszę minąć góry – odrzekł Benjamin podchodząc bliżej.

– Od najbliższej stacji to i tak będzie kawałek drogi, ale może to i lepiej niż przebijanie się przez Medicine. Bilet tylko dla pana?

– Jeszcze koń, mogę jechać razem z nim.

– Koń płatny oddzielnie, miejsce w pasażerskim i tak muszę panu policzyć, ale nie powinno być problemu, żeby siedział pan, gdzie tam sobie życzy.

Kupił bilety, skinieniem głowy żegnając się ze staruszkiem. Nie chciał przeszkadzać mu w drzemce, chociaż podejrzewał, że zajmowała większość jego czasu na stanowisku pracy. Wyszedł przed budynek i zajął jedno z wielu miejsc na ławce z zamiarem ucięcia sobie drzemki. Zakrył twarz kapeluszem i prawie natychmiast zapadł w sen.

Obudził go przeraźliwy łoskot pociągu wjeżdżającego na stację. Olbrzymi parowóz toczył się powoli wyrzucając z siebie obłoki pary. Benjamin przetarł twarz i rozejrzał się w około. Musiał spać dosyć mocno, bo wokoło zebrało się już kilkoro innych pasażerów.

Nie tracąc czasu odwiązał konia, wyraźnie zadowolonego, że jego pan już się obudził i może obronić go przed tą hałaśliwą bestią. Nieco protestował, kiedy zrozumiał, że to właśnie do niej ma wejść, ale z pomocą jednego z pracowników stacji udało się go przekonać ciasteczkami owsianymi. Zamknęli go w specjalnym boksie. Benjamin zgodnie z obietnicą odmówił przejścia do wagonu pasażerskiego, zajmując miejsce na podłodze i opierając się o twarde deski.

Pociąg ruszył wywołując w Benjaminie lekkie nudności. Musiał zająć czymś myśli zanim zwymiotuje. Wiedział, że w pociągu, można zachorować tak, jak nieobyci z morzem cierpią na chorobę morską. Pomyślał o swoim celu, o pieprzonym Gobbym Willsonie. Bandyta i degenerat pozostawiający za sobą jedynie trupy. Zazwyczaj uciekający przestępcy starali się nie zwracać na siebie uwagi. Przemykali niezauważenie, trzeba było tropić ich po lasach i melinach. Willson z kolei, zostawiał po sobie mnóstwo kropek, których łączenie ze sobą nie nastręczało większych trudności. Łowca momentami dziwił się, że na tropie jest tylko on i bracia Cole. Obawiał się przejścia Willsona w okolicach Saratogi. Powinno już roić się tam od łowców nagród, zbierających się na festyn, który sam Benjamin pomógł zapoczątkować. Na samą myśl o tym wydarzeniu zachciało mu się w coś uderzyć. Wiele razy przysięgał sobie, że nie weźmie w tym więcej udziału. Pamiętał tak dokładnie, jakby to było wczoraj. Dziesiątki wisielców rozwieszonych po mieście jak świeże pranie. Widział to, kiedy spał a nawet kiedy kiedy zamykał oczy. Twarze wykrzywione bólem, walczące o jeszcze jeden, ostatni haust powietrza.

15 lat wcześniej

Benjamin Hyde siedział na podłodze szafotu, wśród pociętych kawałków konopnej liny. Dochodził już wieczór a musiał przygotować dziewiętnaście stryczków skazańcom, którzy mieli zostać jutro powieszeni. Pracę tą zawsze wykonywał samodzielnie. Wieszanie ludzi wymagało doświadczenia i świadomości tego co się robi. Najpierw, trzeba było dokładnie obejrzeć skazańca. Ocenić jego wzrost, wagę, muskulaturę. Przykładowo, człowieka, który całe życie stał za ladą baru, będzie dużo łatwiej skutecznie powiesić niż krępego kowala czy rolnika. Ci drudzy mieli o wiele więcej mięśni a ich ciała były przyzwyczajone do wysiłku.

W wieszaniu człowieka chodziło głównie o to, żeby śmierć nastąpiła natychmiast. Otwiera się zapadnie, skazaniec spada i łamie sobie kark. Śmierć następuje szybko i w miarę bezboleśnie. Nie dało się tego zrobić, kiedy lina była za krótka lub za długa. Przy zbyt krótkiej, skazaniec nie miał szans na złamanie karku przez co czekało go kilkanaście minut świadomości przy duszeniu. Przy zbyt długiej linie, jeżeli ofiara nie była dostatecznie mocno umięśniona, mogło dojść nawet do oderwania głowy.  Wymagało to jednak chudej ofiary i bardzo wysokiego szafotu.

Benjaminowi nie zależało jednak na szybkiej śmierci skazańców. Całe wydarzenie miało być widowiskiem dla gawiedzi oraz dla samych łowców głów. Prezentacją tego jaki los czeka tych, którzy zechcą podążyć ścieżką bezprawia. Lekcją dla dzieci, dlaczego nie warto wybierać sobie jako idoli wyjętych spod prawa typów i marzyć o pójściu w ich ślady.  Przestępcy musieli czuć, że umierają, a jeżeli mieli umrzeć szybko, to jak najbardziej widowiskowo i boleśnie.

Materiału na festyn dostarczali sami łowcy przyprowadzając wyjętych spod prawa do Saratogi, tuż przed rozpoczęciem zimy. W wewnętrznym kręgu mówiło się nawet, że od początku Października nie szuka się już dużego zarobku a kogoś „na Saratogę”. Udało im się zapoczątkować tradycję, która trwać będzie tak długo, jak po zachodzie będzie panoszyć się bezprawie. Byli pewni, że potrwa to jeszcze bardzo, bardzo długo.

– I jak Ci idzie Ben?

Nicolas Orwell, zaprzyjaźniony łowca nagród podszedł bezszelestnie do szafotu. Benjamin podskoczył nieco, jednak nie dał po sobie poznać, że udało mu się go podejść.

– W porządku – odrzekł nie odrywając oczu od pętli – mam już osiem, nie widziałem jeszcze wszystkich tych nieszczęśników, ale nie będę wiązał długich lin. Jeżeli będą mieli szczęście to trafią na odpowiednią pod siebie.

– Wiesz, – zaczął Orwell – jest tam taki jeden. Bill „Bucky” O’Donell. Chudzinka, ma prawie trzydzieści wiosen a wygląda na dwanaście. Straszny skurwiel, zabił pół tuzina kobiet. Tak sobie pomyślałem, że może spróbujemy. Sam wiesz co.

– Żeby urwało mu łeb? – Benjamin lekko się uśmiechnął.  Próbowali tego praktycznie co roku, odkąd usłyszeli, że jest to możliwe.

– Ano. Damy go na koniec i zobaczymy.

– W porządku, ile ma wzrostu?

Orwell wskazał punkt na swojej klatce piersiowej, próbując zwizualizować wzrost skazańca. Hyde skinął głową. Przygotuje linę tak długą, że zawiśnie nad samą ziemią. Trzeba by ją tylko wygotować, żeby nie dało się jej rozciągnąć. Siła działająca na szyję musi być jak największa.

Orwell przypatrywał się robocie. Dało się zauważyć, że chciałby dodać coś jeszcze. Benjamin nie pytał. Pozwolił mu zebrać się na odwagę.

– Sammy Smith powiedział, że może uda mu się ściągnąć dwudziestego – wypalił w końcu jednym tchem.

Hyde prychnął z pogardą. Już wiedział, dlaczego Orwell wahał się, żeby w ogóle o tym wspomnieć. On i Smith nienawidzili się od pierwszego spotkania. Jednak ze względu na to, że oboje przyjaźnili się z Nicolasem, postanowili akceptować swoje towarzystwo. Benjamin gardził Smith’em. Był bandytą odpowiedzialnym za morderstwa, rabunki, gwałty i bóg jeden wie co jeszcze. Kiedyś ruszył samotnie do miasta, pewny swojej nietykalności. Wdał się w bójkę po pijaku i dostał po czapie od jakiegoś zaganiacza bydła. Wezwany na miejsce szeryf od razu go rozpoznał i zamknął w celi. Po kilku dniach zjawili się agenci federalni i dali mu wybór. Mógł wpakować swoją bandę w zasadzkę i uniknąć kary albo zwisnąć tego samego dnia. Ponoć Sammy nie zawahał się nawet na ułamek sekundy. Skorzystał z amnestii i mianował się łowcą głów.

– A co? Sam da się powiesić? Najwyższy czas – odpowiedział Benjamin po czym splunął.

– Jesteś dla niego zbyt surowy – żachnął się Orwell. – On naprawdę się zmienił, gdybyś tylko chciał go poznać.

– Przykro mi, ale jedyne na co mam ochotę to wpakować mu nóż w podbródek – przerwał mu – jeżeli ten skurwiel chce kogoś przyprowadzić, to niech sam sobie wiąże pętle.

Orwell wyglądał jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak zrezygnował. Popatrzył jeszcze chwilę na pracę Benjamina i odszedł bez pożegnania.

Było już ciemno, kiedy skończył wiązać ostatnią pętlę, pomagając sobie światłem lampy naftowej. Wszystkie dziewiętnaście stryczków wisiało na belce szafotu, w idealnie wymierzonych odstępach.

Świt nadszedł zanim Benjamin w ogóle zdążył zasnąć. Całą noc przewracał się na łóżku w wynajętym pokoju odczuwając dziwny niepokój. Cały ten pomysł ze sprowadzaniem przez Smitha jeszcze jednego więźnia wydał mu się podejrzany. Orwell ufał mu jednak, a Benjamin z kolei ufał Orwellowi.

Na głównym placu zdążył zebrać się już całkiem spory tłum. Ludzie potrafili czekać od rana, byleby tylko zająć dobre miejsca, tuż przy szafocie. Publiczne egzekucje zawsze były urozmaiceniem codzienności dla mieszkańców Saratogi i okolicznych miasteczek. Ta jednak była szczególna. Była pokazem tryumfu wymiaru sprawiedliwości i zwykłych ludzi, którzy poświęcali życie dla tego zwycięstwa. Poza tym nie co dzień wieszało się kilkunastu ludzi na raz.

Skazańców przyprowadzono pojedynczo. Orwell, który zawsze dobrze radził sobie z przemawianiem i wystąpieniami publicznymi przedstawiał każdego po kolei. Podawał imię, nazwisko i pseudonim. Wymieniał zbrodnie i nagrodę jaką gubernator wyznaczał za głowę skazańca. Na końcu wspominał i gratulował łowcy, który dostarczył przestępcę. Benjamin w tym czasie ustawiał ich w kolejności zakładając im pętle. Przeklinał w duchu Smitha, który nie stawił się jeszcze przy szafocie. Do niego właśnie należało trzymanie przestępców w ryzach. Dopóki stali grzecznie na zapadniach nie było większego problemu, ale wystarczyło, że jeden spróbuje zawalczyć o swoje życie, a mogą mieć niemały kłopot.

Na szczęście szeryf Saratogi Robbins, również zauważył ich braki kadrowe, dlatego posłał na szafot dwójkę swoich zastępców z dubeltówkami. Benjamin rzucił mu pełne wdzięczności spojrzenie, na co ten tylko uśmiechnął się i chwycił za rąbek kapelusza.

– I ostatni z nich – wykrzyknął Orwell widząc, że Hyde wprowadza O’Donnell’a i zakłada mu na szyję wyraźnie dłuższy od innych stryczek – Bill „Bucky” O’Donell, morderca kobiet, złodziej i bandyta. Uwodził kobiety a potem dusił je, gwałcił i okradał! Wyznaczono za niego zawrotną nagrodę pięciuset dolarów! Dorwał go nie kto inny jak sam Immanuel Lang!

Tłum zawrzał groźnie a na szafot poleciało kilka zgniłych owoców, którymi zazwyczaj rzucano w już duszących się więźniów.  Benjamin odetchnął z ulgą, że to już koniec. Podszedł do dźwigni, która uwalniała zapadnie.

– Niech sprawiedliwości stanie się zadość! – ryknął Orwell równocześnie dając Hyde’owi znak, żeby zwolnił blokadę.

Więźniowie opadli, zawisając na sznurach. Zdecydowana większość z nich przeżyła upadek. Wili się w spazmach, wybałuszali oczy patrząc błagalnie to na katów, to na motłoch. Ryk tłumu wzmógł się do niewyobrażalnego poziomu. Zgniłe owoce śmigały w powietrzu, rozpryskując się na ciałach i twarzach wiszących. Benjamin spojrzał z ciekawością na O’Donnella. Niestety ten wisiał ze skręconym karkiem. Jego szyja faktycznie wydawała się teraz trochę dłuższa, jakby wisząc na skraju wytrzymałości, jednak nie wyglądała jakby miała pozwolić głowie na odłączenie się od reszty ciała. Benjamin westchnął rozczarowany, przenosząc wzrok na resztę umierających. Niektórzy z nich mieli szczęście, tracąc przytomność po pierwszych minutach. Kilkoro nadal szarpało się wściekle, z nadzieją na wyrwanie się z pętli.

Tłum zdążył wyczerpać zapasy zgniłej amunicji i ograniczył się do wrzasków wściekłości, złorzeczeń i obietnicach spędzenia wieczności w piekielnych kotłach. Kilka kolejnych minut przyniosło w końcu śmierć wszystkim skazańcom. Pozostaną na szafocie cały dzień, ciesząc oczy mieszkańców, po czym grabarze zdejmą je po zmroku i zakopią w masowym, pozbawionym oznaczeń grobie.

Nieoczekiwanie na plac wbiegł samotny jeździec ubrany w czerwony płaszcz i elegancki, biały kapelusz. Sammy Smith. Przed sobą, wiózł związanego, młodego chłopaka o pustym, bezrozumnym spojrzeniu.  Zsiadł z konia witając tłum machnięciem dłoni. Nakazał towarzyszowi zejść i razem weszli na szafot. Zamienił kilka słów z Orwellem, który tylko niepewnie pokiwał głową spoglądając na Benjamina.

– Panie i Panowie – wykrzyknął Orwell. – Nasz drogi towarzysz pan Smith, przyprowadził jeszcze jednego przestępcę, bestię w ludzkiej skórze!

– Witajcie! – zawołał Smith, rozglądając się po zgromadzonych. – W ostatniej chwili, specjalnie dla was! Złapałem budzącą grozę bestie z Chugwater! Ten oto sadysta, zamordował trójkę dzieci, które następnie poćwiartował i zjadł! Taka kreatura, wynaturzeniec i potwór nie powinien chodzić dłużej po tym świecie!

Tłum słuchał z zainteresowaniem, czasami tylko ktoś rzucił jakieś przekleństwo. Benjamin zaniepokoił się, nie słyszał o żadnym mordercy dzieci i kanibalu z Chugwater, a takie coś nie jest przestępstwem, które mogłoby przejść bez echa. Spojrzał pytająco na Orwella, ale ten tylko wzruszył ramionami patrząc jak Smith niedbale zawiesza przygotowany przez siebie stryczek pomiędzy dwoma koniokradami.  Hyde podszedł do niego.

– Co ty, kurwa, wyprawiasz? Kto to jest? – wycedził.

– Nie wtrącaj się, ludzie patrzą. Potem wyjaśnię – odrzekł Smith, szczerząc się do zebranego tłumu.

Benjamin spojrzał na motłoch, który rzeczywiście zaczynał się niepokoić widząc zdenerwowanie na twarzy łowcy. Benjamin odstąpił i stanął obok Orwella. Nie mogli sobie pozwolić na bójki czy kłótnie. Wydarzenie musiało trwać. Przyjrzał się przyprowadzonemu skazańcowi, który najwyraźniej nie miał zielonego pojęcia co się dzieje. Jego oczy błądziły po niebie a z ust wydobywała się stróżka śliny.

– Niech Bóg cię osądzi – wykrzyknął Smith, brutalnie spychając chłopaka w otwór po zapadni.

Skazaniec bardzo szybko stracił przytomność. Tłum wzburzył się, wiwatował i przeklinał. Cieszyli się, że zabójca dzieci i kanibal dostał to, na co z całą pewnością zasłużył.  Benjamin nie był co do tego taki pewien.

Na środek szafotu wyszedł Orwell wygłaszając przemowę końcową. O sprawiedliwości, prawie, cywilizacji i roli jaką w tym wszystkim pełnią łowcy nagród. Smith stał za nim, uśmiechnięty od ucha do ucha, pozdrawiał znajomych podniesioną dłonią.

Kiedy tłum zaczął się rozchodzić, Hyde natychmiast podszedł do pozostałej dwójki łowców.

– Co jest z tobą nie tak, Smith? – warknął. – Zjawiasz się tu pod koniec przedstawienia, przyprowadzasz diabeł wie kogo i po prostu go wieszasz. Kto to w ogóle był? I nie chrzań mi tu o jakimś kanibalu z Chugwater, bo wybiję ci wszystkie zęby.

– Spokojnie Ben – powiedział Orwell asekuracyjnie stając pomiędzy nimi. – On ma rację Sammy. Jesteś nam winien wyjaśnienia.

– Ależ tu nie ma o czym gadać, panowie – zaśmiał się Smith. – Pomyślałem sobie, że mamy tutaj dziewiętnastu byle jakich przestępców, więc znalazłem jeszcze jednego. Dwadzieścia to dużo ładniejsza liczba.

– Nie nadwyrężaj mojej cierpliwości – wycedził Hyde. Orwell położył mu dłoń na piersi. – Skąd go wziąłeś? – zapytał wskazując na powieszonego – kto to w ogóle jest?

– Znałem takiego jednego farmera z okolicy, który miał niedorobionego syna. Nic tylko się ślinił, śmiał albo płakał. Sam planował go utopić, ale żona mu nie pozwalała, więc dałem za niego dwadzieścia dolarów i…

Nie dokończył. Benjamin odtrącił Orwella, rzucając nim w stronę zapadni. Ten, próbując zachować równowagę złapał się jednego z ciał. Potężny prawy sierpowy zwalił Smitha z nóg. Upadając miał jeszcze ten swój pełen pogardy uśmieszek. Hyde błyskawicznie doskoczył do łowcy kopiąc go w podbrzusze. Usiadł na niego okrakiem i zaczął okładać pięściami. Pierwszy cios połamał mu nos, z którego trysnęła krew ochlapując twarz Benjamina. Kolejne leciały na oślep zamieniając jego twarz w siną, spuchniętą masę.

Poczuł, jak coś chwyta go pod ręce i odciąga od Smitha. Orwell wraz z szeryfem, który przyglądał się całej sytuacji z oddali, odciągnęli go na bok. Benjamin nie myślał już racjonalnie, napędzany adrenaliną myślał tylko o tym, żeby rozkwasić twarz tego sukinsyna o podłogę szafotu.

– Ben uspokój się, do jasnej cholery! – krzyknął szeryf starając się utrzymać rozwścieczonego łowcę. – Niech ktoś zabierze stąd Nicolasa!

Kilkoro gapiów dopadło nieprzytomnego i odciągnęło go do najbliższego budynku. Benjamin nieco uspokoił się, kiedy zabrano mu go z oczu. Poczuł, że uścisk zelżał.

– Gnida – wysapał przestając się szarpać. – „Zmienił się”, dobre sobie.

– Nic już na to nie poradzimy, przyjacielu – powiedział spokojnie Orwell.

– A żeby was wszystkich trafił szlag – warknął Benjamin – jeżeli zobaczę go jeszcze raz przyrzekam, że odstrzelę mu ten pieprzony łeb. Choćbym miał sam za to zawisnąć.

 

TERAŹNIEJSZOŚĆ

 

Rozpamiętywanie tamtych wydarzeń wcale nie pomagało mu zwalczyć mdłości. Po kilku godzinach jazdy wiedział już, że jest już blisko zwrócenia zawartości swojego żołądka.

Z festynu w Saratodze wypisał się niedługo po incydencie ze Smithem. To wszystko sprawiło, że Benjamin przemyślał to, co właściwie robią. Poczuł do siebie ogromny wstręt. Oczywiście nie dlatego, że żal mu było skazańców, bo ci zawiśliby tak czy inaczej. Nie ważne czy na wielkim szafocie, czy przydrożnych drzewach, ich życie i tak dobiegłoby końca przedwcześnie.

Brzydził go fakt, że zrobił z tego przedstawienie. Brutalny spektakl, który w swojej pysze śmiał nazywać sprawiedliwością i lekcją. Specjalnie przedłużali śmierć skazańców zamieniając karę na akt zwyczajnej zemsty. Potrzebował tego szoku. Musiał zrozumieć, że egzekucja jest po to, żeby odizolować społeczeństwo od zagrożenia. Nie więcej, nie mniej.

Wiedział jednak, że festyn nadal się odbywa, rokrocznie prowadzony przez Smitha. Przeszły go ciarki na samą myśl. Ile niewinnych osób, które nie mogły się bronić ten gnój powiesił do tego czasu? Jeżeli co roku wyrównywał liczby miejscowymi przygłupami to ilość trupów musiała być zatrważająca.

Benjamin westchnął wstając z podłogi, żeby rozprostować kości. Pogłaskał nadal zaniepokojonego podróżą Castera. Pomyślał, że gdyby zwierzę było świadome podróży miałoby mu za złe, że nie pokonuje trasy właśnie na jego grzbiecie. Poczuł, że pociąg zwalnia znacznie. Musieli zbliżać się do kolejnej stacji. Szczerze powiedziawszy, Benjamin był zszokowany ich ilością. Zawsze naiwnie myślał, że pociąg jechał z jednej stacji, do drugiej nie zatrzymując się po drodze.

Dopiero kiedy zatrzymali się całkowicie Benjamin odważył się zajrzeć przez okienko. Wcześniej również tego próbował jednak przemykający krajobraz zwiększał mdłości. Z zaciekawieniem przyglądał się ludziom wsiadającym i wysiadającym z pociągu. W tłumie dostrzegł coś co nie pasowało do całości. Kilka postaci w zielonych kapturach, zbliżało się do pociągu. Zmrużył oczy dostrzegając w ich rękach broń.

Zanim zdążył zareagować jego uszu dobiegł ogłuszający huk. Ogromna siła odrzuciła go do tyłu, wprost na drzwi boksu, sprawiając, że te rozleciały się na kawałki. Zdążył jeszcze rzucić okiem na Castera, który również leżał bezwładnie na środku wagonu. Później pochłonęła ich ciemność.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *