Rozdział 6 – Diabeł z sakwą rewolwerów

Październik naprawdę dawał się we znaki, szczególnie dla podróżujących konno łowców nagród, na skraju emerytury. Benjamin zatrzymał się w Anglover, odbierając nagrodę za Cluneya („Jak za trupa, dopóki go tu nie zobaczę” – cytując szeryfa Buffona). Poinstruował też zastępców jak trafić do rudzielca.

Wyruszył w drogę do Chugwater jeszcze tego samego dnia. Nie spał, ale to nie stanowiło większego problemu. Walcząc na wojnie potrafił być na nogach nawet kilka nocy. Poza tym z wiekiem sen schodził na dalszy plan. Nie jawił się już jako odpoczynek, a jedynie przykry, czasochłonny obowiązek wobec ciała.

Caster radził sobie wyśmienicie w dłuższych trasach. Trzymał swoje zwyczajowe tempo, czasami tylko zwalniając, kiedy prosił go o to łowca. Koń strasznie irytował się, jeżeli kazano mu przemierzać zbyt długą trasę zbyt wolno. Na szczęście dystans pozwalał zwierzęciu być w swoim żywiole. Do Chugwater mieli dobre kilkaset mil.

Podróż minęła spokojnie, bez dłuższych, przymusowych przystanków. Czasami udawało mu się uzyskać zgodę jakiegoś farmera na przenocowanie w stodole, czasami odwiedzał miasteczko, na tyle duże, że można było wynająć tam pokój. Wszędzie, gdzie znalazł chociaż zalążek cywilizacji, ze słupów i ścian łypała na niego twarz Gobby’ego Willsona. Postać na listach gończych nie wyglądała na niebezpieczną. Rysownik nawet nie pokusił się o nieprzyjemny wyraz twarzy. Po prostu typowy staruszek, może nieco starszy od Benjamina. Staruszek, którego szukało całe Kolorado, oraz wszystkie okoliczne stany.

Do Chugwater trafił około południa. Miasteczko było naprawdę ładne. Zadbane elewacje budynków robiły wrażenie, a ulice wyposażone zostały w latarnie. Tylko jeden szczegół psuł odbiór tego miejsca. Rozległe zgliszcza jednego z budynków. Pożar musiał być spory, ocenił Benjamin, sadza pokryła również okoliczne budynki. Widać było, że miejscowi nawet nie próbowali gasić pożaru a raczej skupili się na utrzymaniu go w jednym miejscu.

Minął pogorzelisko w poszukiwaniu saloonu. Nie był pewien czy uda mu się samodzielnie namierzyć Pumpkina. W knajpie o każdej porze znajdzie się ktoś gadatliwy. W ostateczności przełamie swoją niechęć i porozmawia z barmanem. Poza tym, strasznie brakowało mu whiskey. Ostatnie kilka dni spędził o suchym pysku, bo w przypływie zręczności potłukł swoją ostatnią butelkę.

Saloon, jak reszta budynków w miasteczku był bardzo zadbany. Nie była to typowa speluna, służąca miejscowym pijaczkom do urżnięcia się w trupa. W środku powitały go równo ustawione stoły, podłoga lśniła czystością, podobnie zresztą jak bar. Wybór trunków nie był zróżnicowany, ale w niczym to nie przeszkadzało. Budynek niestety był całkowicie pusty. Benjamin westchnął i podszedł powoli do baru. Barman od razu zarzucił szmatę na ramie i uśmiechnął się szeroko, wskazując otwartą dłonią na najbliższy stołek. Łowca z czystej i dziwnie satysfakcjonującej złośliwości usiadł na zupełnie innym. Twarz barmana nie zmieniła wyrazu, opuścił tylko dłoń, łapiąc za najbliższą szklankę.

– Co podać szanownemu panu? – zapytał grzecznie.

– Szkocką – rzucił krótko Benjamin rozpinając płaszcz, pozwalając jego połom zawisnąć po bokach. Barman podał mu szklankę pełną bursztynowego trunku.

– Z drogi prawda? – zapytał patrząc jak Benjamin robi olbrzymi łyk.

– Po czym pan poznaje? – zaciekawił się łowca.

– To proste. Nikt tu nie przychodzi przed południem. Pastor nie pozwala, ale przyjezdni mają dyspensę.  Czy będę zbyt nachalny, jeżeli zaproponuję żebyśmy przeszli na ty?

Będziesz, pomyślał Benjamin w duchu przewracając oczami.

– Ależ skąd – uśmiechnął się do barmana wyciągając rękę – Jestem Benjamin Hyde.

– Todd Phillips – mężczyzna odwzajemnił uścisk – i wiesz co Ben? Też się napiję, w dupie mam szanownego pastora i jego kazania.

Zdjął z półki butelkę tequili i nalał sobie pełną szklankę. Chwilę później cała zawartość znajdowała się w jego żołądku. Zauważył zdziwione spojrzenie Benjamina i zaśmiał się.

– Sporo, wiem – przyznał – ale gdybyś kilka lat, dzień po dniu podpijał to cholerstwo też potrzebowałbyś większych dawek, żeby się rozluźnić.  To jak z jadem węży. Słyszałem, że Indianie codziennie kłują swoje dzieci igłami z małą ilością jadu. W ten sposób, kiedy ukąsi ich prawdziwy wąż mają większe szanse na przeżycie. Tak mi mówił stary Homer, zanim go oskalpowali… pewnie za te podglądanie. Chociaż w sumie dzikusy nie potrzebują powodów.

– My też nie potrzebowaliśmy – zauważył Benjamin.

– Nie potrzebowaliśmy, ale mieliśmy – powiedział stanowczo Todd nalewając sobie kolejnego drinka – przynieśliśmy im postęp i cywilizację.

Benjamin postanowił nie drążyć dalej tego tematu. Nigdy nie dało się przewidzieć, jak skończy się rozmowa tego typu. Był świadkiem, kiedy próba obrony zachowania Indian wobec osadników skończyła się powieszeniem broniącego.

– Masz racje – potwierdził dla świętego spokoju dopijając drinka.

– A ciebie co tu przywiało Ben? – zapytał zapełniając jego szklankę ponownie.

– Interesy – odrzekł niechętnie łowca.

– Oho! Handlujesz czymś? Kupujesz, sprzedajesz a może usługi?

– Usługi… jestem łowcą nagród – dodał uprzedzając kolejne pytanie.

Oczy barmana zaświeciły się okazując zainteresowanie.

– Szukasz Lucky’ego prawda? – zapytał półszeptem. – Takie pieniądze, za takiego dziadka. I myślisz, że jest tutaj? Cholera dużo zamieszania jak na takie miasteczko, pożar, trupy, teraz ten bandyta.

– Trupy? Jakie trupy? – łowca wyprostował się natychmiastowo.

– Ano jakiś czas temu ktoś odstrzelił młodego Bennego… jak mu tam było – zastanowił się chwilę, ale ostatecznie machnął ręką – nie ważne. Ot tak sobie. Po prostu słychać huk, młody pada trupem.

– Kto strzelał? – dopytał Benjamin. – Złapali kogoś?

– A no złapali.  Przyznał się McGriffin, ale między nami mówiąc: gówno prawda.

– Dlaczego?

– Albert McGriffin to taki nasz miejscowy pijaczek. Kilka lat temu był porządnym obywatelem, mówię Ci. Zawsze czysty, porządny. A jaki łeb miał do cyferek! Jak nam tłumaczył o co chodzi z podatkami, albo przepisami to aż dostawaliśmy migreny. A ten nic! Wszystko jak w zegarku. Kilka lat temu coraz częściej zaglądał do butelek. Żona zabrała dzieci i uciekła do Luizjany, do siostry. A on przepił wszystko co miał. Włóczy się od tamtego czasu. Raz w miesiącu pozwalam mu ponosić skrzynki, to przynajmniej zarobi kilka dolarów.

– Może więc poszło o jakieś pieniądze? – Hyde wskazał na swoją pustą szklankę.

– Nie sądzę. On ma już sieczkę z mózgu. Wytrzeźwiał, powiedział, że to on, bo znaleźli go z rewolwerem w ręku. Pewnie po prostu podniósł go po pijaku z ziemi. Jak nie znajdą mordercy to zawiśnie, żeby uspokoić ludzi. Jak nie ma kogo wieszać to zawsze wiesza się miejscowego idiotę.

–  A co ludzie o tym mówią?

– A różnie, pastor twierdzi, że rozmawiał z Albertem. Ponoć „nie widzi w nim kłamstwa” – Phillips przewrócił oczami, dobitnie pokazując co myśli o zdolnościach pastora do rozpoznawania kłamstw – i Albert strzelił, ale kazał mu sam diabeł! Ponoć spotkał go na cmentarzu, dał mu broń i kazał kogoś zastrzelić! Tak mu się ponoć tłumaczył.  Większość nie wierzy w jego pieprzenie, na kacu przyznałby się i do ludobójstwa.

– A reszta trupów? Mówiłeś o kilku.

– Ano i to jest dziwne… w tę samą noc spłonął sklep starego Pumpkina. Potem okazało się, że razem spłonął również on i jeszcze jeden człowiek, ale za cholerę nie pamiętam nazwiska. Żył tutaj z wdową po takim jednym Niemcu… a mówi się, że barman zna wszystkich!

Benjamin zamyślił się, kiedy Phillips usilnie próbował przypomnieć sobie nazwisko trzeciej ofiary owej feralnej nocy. Zawsze był zdania, że dla własnego bezpieczeństwa, nie można wierzyć w zbiegi okoliczności. Cluney sugerował, że Lucky w następnej kolejności odwiedzi starego Pumpkina w Chugwater. Teraz okazuje się, że człowiek ten spłonął razem z całym sklepem, a kogoś innego po prostu zastrzelono.

Jeszcze ten McGriffin, który spotkał diabła rozdającego rewolwery. Czy to możliwe, że spotkał Willsona? Strzelił dla odwrócenia uwagi, żeby ten mógł rozmówić się Pumpkinem? Coś musiało pójść nie tak, Cluney wyraźnie mówił, że chodzi o odebranie długów. Może ktoś w sklepie go rozpoznał i stąd ten dodatkowy trup? Może przestępca nie miał wyboru i musiał pozbyć się świadka.

Pytania kiełkowały w jego głowie jak szalone. Potrzebował chwili, żeby poukładać to sobie wszystko w jakąś logiczną całość. Musiał koniecznie pójść do pogorzeliska. Może zostało tam coś co naprowadzi go na jakikolwiek trop.

– Vazquez! – wykrzyknął nagle barman. Łowca aż podskoczył – ten znaleziony z Pumpkinem nazywał się Vazquez. Leżeli oboje w piwnicy, mało co z nich zostało. Dobrze, że ludzie widzieli, jak wchodził do sklepu, bo inaczej nadal byśmy się zastanawiali kto to.

– Wiadomo skąd wziął się ogień? – zapytał Benjamin.

– A kto to wie? Pewnie coś łatwopalnego, bo zanim ludzie dolecieli z wiadrami to szeryf tylko machnął ręką i kazał polewać sąsiednie budynki, żeby całe Chugwater nie poszło z dymem. Sama kostucha przyszła do miasteczka. A może to ten diabeł, o którym mówił Albert?

– A może i jeszcze gorzej – westchnął Benjamin – na mnie pora. Ile jestem Ci winny?

– Zaraz, zaraz, zaraz – szeryf Chugwater zakrztusił się dymem z palonego właśnie cygara. – Gobby Willson spalił sklep?!

Benjamin westchnął. Odkąd wparował do biura szeryfa i podzielił się z nim swoimi podejrzeniami, ten parzył na niego z niejasną mieszaniną rozbawienia i niedowierzania. Zupełnie jakby oglądał występ przyjezdnego komika.

– Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale mam potwierdzone informacje, że zatrzymał się w okolicy. Chwilę później płonie budynek i ginie trzech ludzi. Myśli pan, że to przypadek?

– Nie, ale masz jakieś poszlaki? Dowody?

– Tylko podejrzenia, ale gdybym mógł porozmawiać z McGriffinem to może udałoby mi się wyciągnąć z niego, kto dał mu rewolwer.

– Przecież mówił, że diabeł – zaśmiał się szeryf. Benjamin zdusił wybuch adrenaliny. Oczyma wyobraźni dostrzegł siebie łamiącego nos tego kretyna o blat.

– To mogę z nim pomówić? – zapytał ignorując rozbawienie rozmówcy.

– Niestety nie, postanowił wpaść z odwiedzinami do swojego kolegi od rewolwerów.

– Nie rozumiem.

Szeryf przewrócił oczami.

– Powiesił się dziś rano. Wczoraj poprosił o coś do pisania i kawałek papieru, dzisiaj rano wchodzę a on dynda na pasku. Masz, napisał list – powiedział rzucając mu zmięty kawałek papieru.

Benjamin złapał kartkę zręcznym ruchem, usiadł na jednym z krzeseł i pogrążył się w lekturze.

Moi drodzy przyjaciele

Jestem zamknięty w tej celi już kilka dni. Bez wódy pierwszy raz od lat myślę trzeźwo. Szalenie żałuję, że zastrzeliłem Bennego. Zrobiłem to, byłem pijany, ale podniosłem broń i strzeliłem. Mógłbym przysiąc, że to sprawka diabła, że sam wcisnął mi rewolwer do rąk i kazał wystrzelić.

Nie usprawiedliwia mnie to. Nie ma już dla mnie łaski, nie ujrzę oblicza Pana po śmierci. Mogę jedynie zapewnić was, że żałuję i mam nadzieję, że nie będziecie wspominać mnie tylko przez pryzmat tego, jak nisko upadłem.

Żegnajcie.

Albert McGriffin

Łowca zaklął w duchu. Ani słowa o Willsonie. Jego możliwości powoli się wyczerpywały. Nawet jeżeli autor listu naprawdę spotkał Lucky’ego to i tak niewiele pamiętał. W jego głowie wszystkiemu winny był diabeł. Lata wlewania w siebie gorzały zrobiły swoje.

– No, sam widzisz! – zaśmiał się szeryf widząc, że zakończył lekturę. – Diabeł jak nic.

Benjamin nie odpowiedział. Rzucił kartkę na biurko nie zwracając w ogóle uwagi czy w nie trafi. Irytacja i chęć zrobienia szeryfowi krzywdy sięgnęły zenitu. Odwrócił się na pięcie i wyszedł przed budynek. Musiała minąć dłuższa chwila, żeby pozbył się z głowy przekleństw w kierunku stróża prawa.

Caster szarpnął go za płaszcz, zapewne wyczuwając gniew swojego właściciela. Łowca poczuł, że złość uchodzi z niego w ułamku sekundy. Poklepał poczciwe zwierzę po pysku, podsuwając mu pod nos wyciągniętą z juków marchew.

Wtem coś przykuło jego uwagę. Zaledwie kilka kroków od niego, po drugiej stronie ulicy zauważył burzę rudych włosów. Zmrużył stare oczy próbując złapać ostrość. Przed sobą zobaczył pieprzonego Cluney’a Doyle’a. Nie potrafił tego wytłumaczyć w żaden logiczny sposób.

– Doyle! – zawołał łapiąc za rękojeść rewolweru, który jak na złość nie chciał wyjść z kabury. Chłopak widząc to rzucił się do ucieczki. Hyde ruszył za nim, porzucając próby wyciągnięcia broni.

Już po pierwszych kilku metrach widział, że nic z tego nie będzie. Młody chłopak był zbyt szybki, żeby dać się złapać zdziadziałemu łowcy nagród. Doyle z łatwością zostawił go w tyle, znikając za jednym z budynków. Benjamin zaklął czując kłujący ból w boku. Stary jestem cholera, pomyślał w duchu.

– Ukradł wam co, nicpoń jeden?

Głos dochodził gdzieś z ponad łowcy. Spojrzał w górę i dostrzegł starą, pomarszczoną twarz kobiety, wystającą z okna jednego z budynków. Wpatrywała się w niego z zaciekawieniem, zapewne będąc świadkiem całej tej sytuacji.

– Skaranie boskie z tym chłopakiem, mówię panu. Jak nie kradnie, to psoci. Pomysły ma takie, że aż wstyd! A panu co zrobił?

– Nic – zdziwił się Benjamin. – Jest poszukiwany listem gończym.

– Naprawdę?! No to się w końcu doigrał. Zawsze powtarzałam, że nic z tego dobrego nie będzie. Jaki ojciec tacy i synowie.

– Wie pani gdzie go znajdę?

– A pewnie, że wiem, złociutki. Na wschód stąd jest ich gospodarstwo. Mają kukurydzę, trochę bydła. Pewnie tam uciekł, a jak nie to prędzej czy później wróci. Taki duży chłopak a jeszcze się nie ożenił, wie pan…

– Tak dziękuję serdecznie – Hyde ukłonił się ucinając wywód o stanie cywilnym Cluney’a Doyle’a. Musiał go dorwać po raz kolejny. Nie miał pojęcia jakim cudem uwolnił się z jaskini, a tym bardziej jakim cudem dotarł do Chugwater przed nim. Tak czy inaczej po śmierci McGriffina nie miał zbyt wielu alternatyw. Chłopak zdecydowanie musi wiedzieć coś więcej.

Dosiadł Castera ignorując fakt, że staruszka rozpoczęła kolejny monolog. Strzelił lejcami gnając na wschód. Czy Cluney nadal współpracował z Willsonem? Uwolnił się z więzów i pognał przed siebie ostrzec swojego szefa? Z drugiej strony jak mógł pognać? Sam powrót z Bannerss Peak piechotą, zająłby mu jakieś trzy dni. Musiał dorwać konia… może znalazł tego spłoszonego, na którym przyjechał niedoszły łowca nagród?

Z rozmyślań wyrwał go widok zabudowań, rysujący się na horyzoncie. Już z daleka dało się rozpoznać, że to sporej wielkości gospodarstwo, umieszczone na samym środku pól kukurydzianych. Większość roślin została już zebrana. Gospodarz zostawił tylko niewielką połać, która czekała na pierwsze przymrozki, żeby stać się ziarnem do przyszłorocznych zasiewów. Sądząc po wymiarach pól, gospodarstwo musiało dostarczać naprawdę sporego dochodu. Tym bardziej dziwił fakt, że syn dziedzica postanowił rzucić to w cholerę i zostać bandytą. To sugerowało, że Cluney jest najgorszym rodzajem przestępcy. Nie dołączył do Gobby’ego Willsona po to, żeby przeżyć. Cluney rabował i zabijał, bo lubił.

Z impetem wjechał na podwórko przed domem gospodarza. Nie była to bogata posiadłość, na jaką stać było niektórych rolników, ale też nie była to zabita dechami chata. Dom był w stanie pomieścić dużą rodzinę razem ze służbą. Zabudowań gospodarskich otaczających dom wyszli ludzie, zapewne zaintrygowani odgłosami galopu. Nie dostrzegł wśród nich Cluneya, ani nikogo kto mógłby być właścicielem gospodarstwa. W większości byli to po prostu czarnoskórzy wyzwoleńcy, którzy zostali na farmie w charakterze parobków. Zapewne gospodarz traktował ich i ich rodziny na tyle dobrze, kiedy byli jego własnością, że z własnej woli pozostali na farmie, nie widząc dla siebie innego miejsca na ziemi. Chociaż słyszał o przypadkach, gdzie mimo poprawki do konstytucji, nadal niewolono czarnoskórych. Benjamin nie miał zdania na ten temat i nie sądził, żeby kiedykolwiek miało się to zmienić. Na wojnie walczył po stronie konfederatów, jednak wynikało to z tego, że akurat oni pierwsi mu zapłacili. Wzniosłe ideologie łowca zostawiał dla mądrzejszych od siebie.

Drzwi domu otworzyły się z hukiem. Benjamin ujrzał burzę rudych włosów, jednak nie należały one do Cluney’a. Mężczyzna w sile wieku wyszedł na ganek wpatrując się w łowcę oczekująco. Hyde zsiadł z konia i podszedł do mężczyzny uprzejmie zdejmując kapelusz. Może uda się po dobroci, pomyślał.

– Szukam Cluney’a Doyle’a – zaczął zbliżając się do gospodarza. – Mam podejrzenia, że uciekł właśnie tutaj. Nie szukam zwady, muszę z nim pomówić.

– Syna nie ma tu od dawna, proszę odejść, jego znajomi nie są tu mile widziani – odburknął gospodarz.

– Widziałem go w Chugwater. Kilkanaście minut temu, na własne oczy.

– Nie, to niemożliwe – ton mężczyzny zmienił się z niechętnego, w agresywny.

– Czy mógłbym wejść i się upewnić? Syn jest poszukiwany listem…

Nie dokończył. Gospodarz najwidoczniej szybko tracił cierpliwość, bo ruszył w jego stronę i złapał go za poły płaszcza.

– Słuchaj przybłędo – zasyczał wściekle opluwając Benjamina. – Powiedziałem ci, że tu go nie ma.

Benjamin westchnął w duchu.  Nie uśmiechało mu się rozwiązanie siłowe, ale też nie miał czasu na negocjacje. Kolano łowcy z impetem wbiło się w krocze gospodarza skutecznie zwalniając jego uścisk. Nie czekając długo Benjamin wyrwał się i rzucił skulonym mężczyzną prosto w błotnisty dziedziniec.  Usłyszał krzyki za sobą. Kilku z robotników biegło w jego stronę wykrzykując bliżej niezidentyfikowane słowa. Zgadywał, że słowom tym daleko było do uprzejmych próśb, żeby zaprzestał bicia ich pracodawcy. Sięgnął po rewolwer i wycelował w najbliższego czarnoskórego. Wszyscy natychmiast stanęli jak wryci.

– Nie chcę nikogo krzywdzić! Nie jestem bandytą, tylko łowcą nagród! – wrzasnął na całe gardło Hyde. – Wiem, że jest tu Cluney Doyle. Więc albo z nim porozmawiam po dobroci, albo zrobi się bardzo nieprzyjemnie.

Pracownicy spojrzeli po sobie zdziwieni. Benjamin zaklął. Po części dlatego, że musiało dojść do takiej eskalacji, a po części dlatego, że zdziwienie pracowników wydawało się jak najbardziej szczere. Dało się zauważyć jak na dłoni, że nie mają pojęcia o czym mówi łowca.

– Mówię ci idioto – wysapał gospodarz podnosząc się z ziemi, – że mojego syna tu nie ma. Od dawna.

– Nie rób ze mnie durnia – warknął Benjamin. – Widziałem na własne oczy! Uciekł ode mnie w Chugwater, kiedy zawołałem jego imię!

– To ja – odezwał się głos z ganku.

Benjamin odwrócił się natychmiast. Patrzyła na niego twarz Cluney’a, jednak bez charakterystycznego wyrazu pogardy dla wszystkiego i wszystkich.

– To Clancy, mój drugi syn – wyjaśnił gospodarz wzdychając ciężko. – Dobrze więc. Jak znam Cluney’a to pana przyjazd nie był bezpodstawny. Proszę wejść, wyjaśnimy to na spokojnie, schowaj ten rewolwer.

Benjamin sprawnie schował broń do kabury. Podążył za rudowłosymi mężczyznami do wnętrza domu, którego środek sprawiał lepsze wrażenie niż elewacja. Zaprowadzili go do salonu i wskazali najbliższy fotel.

– Napije się pan kawy? – zapytał ojciec Cluney’a.

– Nie, dziękuję – powiedział Hyde. – Nie mam za dużo czasu. Chciałbym ruszyć w drogę najszybciej jak to tylko możliwe.

– Dobrze, więc jak możemy pomóc?

– Dlaczego uciekałeś? – łowca zwrócił się do młodzieńca. – Gdybyśmy chwilę porozmawiali, nie byłoby tego zamieszania. Pomyliłem cię z twoim bratem, myślałem, że uciekł z więzienia.

Clancy zbladł i usiadł na pobliskim pufie. Z kolei ojciec chłopaka nadal miał taki sam wyraz twarzy.

– Z więzienia? – wydukał Clancy. – Jak to z więzienia, złapali go?

– Tak, kilkanaście dni temu, niedaleko Anglover.

– Musimy go wyciągnąć! Zapłacić grzywnę, odbić… Ojcze, dlaczego nic nie mówisz?

Ojciec westchnął ciężko.

– Chciałem ci tego oszczędzić, byłeś zapatrzony w niego jak w święty obrazek.

– Wiedziałeś?! – Clancy zerwał się na równe nogi. – I nic nie zrobiłeś? Co z ciebie za ojciec?!

– Milcz – rozkazał. – Ani mi się waż zwracać do mnie takim tonem. Powtarzałem twojemu bratu wielokrotnie, jak skończy się zadawanie z takimi jak Willson. Mówiłem to ja, mówiła wasza matka. Nie słuchał, uciekał, kradł. Nie mogłem do niego dotrzeć ani prośbami, ani pasem. Kilka dni temu, przyszedł list. Cluney został skazany na śmierć przez powieszenie. Wyrok wykonano w Anglover. Przykro mi Clancy, chciałem oszczędzić ci bólu, ale skoro już wiesz… – urwał.

Clancy ponownie opadł na puf, chowając twarz w dłoniach i zanosząc się płaczem. Benjaminowi zrobiło się go żal, ale oczywiście nie miał zamiaru wspominać o szczegółach jego zatrzymania. W mniemaniu łowcy Cluney dostał dokładnie to na co sam sobie zapracował.

– Czy wiesz jak to się stało? Co takiego zrobił? – zapytał pan Doyle po dłuższym milczeniu. – W liście o tym nie wspominają.

– Cóż – zaczął Benjamin. – Wiem, że podróżował z bandą Gobby’ego Willsona. Robił zapewne to co oni wszyscy. Kradł, rabował i mordował. Kiedy zaczęła się obława, głównie na ich szefa, rozdzielili się. Myślę, że to Willson kazał mu uciekać na południe. Wiedział, że go złapią i tym samym opóźni się pościg.

– Był zapatrzony w tego sukinsyna jak w obrazek – westchnął pan Doyle. – Zawsze tylko: Lucky to, Lucky tamto.

– Gobby Willson raczej nie podzielał tego uczucia. Proszę mi wierzyć, wśród nich nie ma sentymentów. To po prostu banda psychopatów.

– Cluney był inny! – krzyknął Clancy zalany łzami. – On po prostu chciał coś znaczyć!

– Wybrał najgorszy możliwy sposób, żeby to osiągnąć mój chłopcze. Cała sprawa nagłośniła się przez to, że oszpecili syna gubernatora Pitkina pod Anglover.

– To był Gobby. Mój brat nie zrobiłby czegoś takiego – zaszlochał. – Ja mu pomogłem, a on wysłał mojego brata na śmierć.

– Jak to pomogłem? – zdziwił się Benjamin. Ojciec chłopaka zmarszczył brwi nie mniej zaszokowany. – Czyli był tutaj? W Chugwater?

Clancy siedział nieporuszony. Widać było, że bije się z myślami, aż w końcu zdecydował:

– Był. Pokazałem mu starą ziemiankę jednego trapera. Na wschód stąd. Ale już go tam nie ma – dodał szybko widząc błysk w oczach łowcy.

Ojciec Clancy’ego wstał i wyjrzał przez okno, żeby upewnić się czy nikt ich nie podsłuchuje. Spojrzał na syna.

– Powiesz panu gdzie go widziałeś, co z nim robiłeś i dokąd poszedł – powiedział ostro, tonem nieznającym sprzeciwu.

Clancy skulił głowę. Benjamin mógłby przysiąc, że słyszał ten rozkazujący ton nie raz w swoim życiu i wiedział, jak skończy się jakikolwiek sprzeciw. Milczał próbując uspokoić łzy obficie lecące mu z oczu. Po chwili jednak przemówił. Opowiedział ze szczegółami o tym jak spotkał Willsona na trakcie, jak zaprowadził go do bezpiecznej kryjówki, przyniósł mu zapasy. Powiedział, że Lucky chciał odwiedzić starego Pumpkina, i że to całe zamieszanie włącznie z trzema trupami to jego sprawka.

– I powiedział, że jak znajdę już brata to mam wysłać go do ziemianki, gdzie zostawi mu list i pieniądze. Pewnie nic tam nawet nie ma. Wiedział, że nie zdążę znaleźć, bo wysłał go jako przynętę.

Benjamin słuchał jego żalów z fałszywym przejęciem na twarzy. W zasadzie większości domyślił się już samodzielnie, a słowa chłopaka tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. Miał racje, że trzy trupy i obecność Willsona nie mogą być bez związku. Ziemianka była bardzo obiecującym tropem. Możliwe, że Lucky naprawdę zostawił tam list, który mógł naprowadzić go na trop. W końcu historię z wysłaniem Cluney’a na śmierć wymyślił na poczekaniu. Rudzielec był na tyle skretyniały, że sam pojechał w kierunku, z którego miał uciekać.

– Pokażesz mi, gdzie jest ta ziemianka? – zapytał w końcu. – Panie Doyle czy wypuści pan ze mną syna?

– Tak, niech jedzie – powiedział Doyle. – Niech mi zejdzie z oczu. Potem zastanowię się co zrobić z jego aspiracjami, żeby skończyć jak brat.

Wyszli na zewnątrz. Benjamin zauważył, że któryś z pracowników przywiązał Castera do palika. Sam rzadko to robił. Rumak nie widział sensu w uciekaniu. Czasami tylko kiedy się niecierpliwił długą nieobecnością właściciela potrafił mu o sobie przypominać donośnym rżeniem.

Clancy dosiadł białego stępaka, zapewne świeżo odciągniętego od pracy w polu. Jechali głównie w milczeniu, od czasu do czasu zamieniwszy ze sobą kilka słów. Benjamin usiłował przypomnieć sobie jakąkolwiek kwestię, o którą mógłby jeszcze wypytać chłopaka, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Wszystko zostało już powiedziane.

Słońce powoli chowało się za horyzont, kiedy dotarli na miejsce. Droga nie zajęła im dużo czasu, ale dni stawały się coraz krótsze, nieubłaganie zwiastując nadchodzącą zimę.

– To tam – Clancy wskazał na porośnięte drzewami wzgórze. – Ziemianka starego trapera. Patrz tylko pod nogi, bo zostawiłem tam trochę pułapek.

– Dziękuję ci chłopcze – powiedział Hyde najbardziej dobrodusznie jak potrafił. – Możesz jechać sam. Ja raczej nie wrócę już do Chugwater. Dowiedziałem się wszystkiego co chciałem wiedzieć.

Clancy skinął głową i strzelił lejcami, oddalając się szybko w zupełnie innym kierunku. Benjamin nie zatrzymywał go. Zgadywał, że chciał pobyć sam, żeby pogodzić się ze śmiercią brata bez rozzłoszczonego na niego ojca.

Pułapki okazały się najzwyklejszymi sidłami na małe gryzonie. Łowca nie natknął się na nic zagrażającemu zdrowiu i życiu, chyba, że nie zauważyłby sznurka z puszkami, potknął się o niego i skręcił kark. Po krótkim marszu dotarł do ziemianki. Dla wszystkiego wyciągnął z kabury rewolwer. Zawodowa ostrożność podpowiadała mu, że warto upewnić się, czy Willson nie czeka za drzwiami z dubeltówką. Mocnym kopnięciem otworzył drzwi z bronią gotową do strzału.  Wnętrze porządnie wykonanej ziemianki było jednak całkowicie puste. Podszedł do piecyka, na którym, według słów chłopaka, miał znajdować się list do jego brata.

Rzeczywiście, złożona kartka brudnego papieru leżała przyciśnięta kamieniem. Benjamin rozwinął list. Jego oczy ruszały się szybko, pochłaniając kolejne linijki tekstu. Uśmiechnął się triumfalnie chowając list do kieszeni płaszcza. Wiedział już, gdzie jest i co zamierza Willson. Teraz wystarczyło tylko dojechać do niego na czas.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *