Rozdział 11 – Jak Orient Express

Jaskinie opuścili szybciej niż mogłoby się to wydawać. Przeszli przez kilka załomów korytarza. Co raz mijały ich zagubione w locie nietoperze. Mimo początkowej niechęci, uparcie podążali ich śladem.

Siedzieli na odsłoniętej półce skalnej wystawieni na popołudniowe słońce. Bezchmurne niebo jaśniało błękitem nad ich głowami. Z początku usiłowali doprowadzić się do porządku, ale wysiłki spełzały na niczym. Wyschnięte błoto wytworzone z pyłu w kopalni i nietoperze guano już dawno zdążyło utworzyć na ich ubraniach skorupę nie do zdarcia. Dookoła nich leżały ułożone dokładnie juki, torby ze złotem i broń zabrana dwóm nurkom głębinowym, którzy ewakuowali się z kopalni w najgorszy z możliwych sposobów.

Im samym szczęście, o dziwo, nie dopisywało tak jakby tego chcieli. Półka, na którą wyszli po długiej wspinaczce wystawała niemal sześćdziesiąt stóp nad ziemią i była przytulona do masywu Medicine od zachodniej strony. Dzięki temu widzieli dokładnie wszystko w promieniu wielu mil, ale także pod znakiem zapytania stanęła ich dalsza wędrówka. Sugerował to także szkielet, którego znaleźli jakiś czas temu, a którego Gobby z zamkniętymi oczyma i skrywaną niechęcią zepchnął z urwiska.

– Co teraz? – zapytał krótko José nie otwierając oczu. Leżał na boku podparty łokciem i wystawiał się na kojące ciepło słońca.

Prowadzili już tą rozmowę. A może bardziej odpowiednimi słowami byłyby: „próbowali prowadzić”. Każda chęć rozpoczęcia rysowania nowego planu ucieczki na zachód spełzała na niczym i kończyła się głośną kłótnią.

– Skąd mam wiedzieć? To ty chciałeś koniecznie odwiedzić kopalnię już teraz. Miałeś przeprowadzić mnie przez góry i ruszyć w swoją stronę. To teraz idź, droga wolna – zamarudził Gobby siedząc skulony w cieniu rzucanym przez skały. – Mam nadzieję, że czegoś się nauczyłeś w tych tunelach. Latać, na przykład.

– Nie marudź. Proszę cię. Potrzebujemy planu – uciszył go Meksykanin.

– O proszę! Oto obudził się w tobie człowiek, który ma zamiar podążać zgodnie z ustaleniami!

– Przypomnieć ci kto zszedł do szybu zamiast pilnować wejścia?

– Strzelali do mnie!

– Trzeba było im odpowiedzieć tym samym! – warknął José odwracając się do dziadka. – Może by nie zawalili wejścia, tylko poszli za tobą.

Lucky burknął tylko coś pod nosem i odwrócił się plecami do rozmówcy. Miał wszystkiego serdecznie dość. Począwszy od pechowego dnia w Jabilville, kiedy obudził się na blacie saloonu nie pamiętając jak doszło do zerwania świadomości. Aż do tego momentu, kiedy uciekając przed całym światem znalazł się na zapomnianej przez Boga półce skalnej. Na szczęście widział z tego miejsca niewielkie miasteczko położone nad rzeką. Szybko skonstatował, że oto u jego stóp leżała Saratoga. Gorzej nie mógł trafić.

Młokos Clancy jeszcze przed podróżą Gobby’ego mówił mu, że ma tam miejsce zimowy spęd szumowin z całego stanu. Oczywiście ci, których nazywał szumowinami byli łowcami nagród. Więc pchanie się w paszczę tygrysa, zwłaszcza że są ubrani tak, jakby nie nocowali pod dachem przez miesiąc, nie wchodziło w grę.

– Rób co chcesz, partnerze, ale ja schodzę – powiedział w końcu. Wstał i rozpoczął żmudny proces przewiązywania się liną.

– Jak to „schodzę”? – José zerwał się z miejsca. – Lina jest przecież za krótka. Przed nami Saratoga, nie mamy koni, planu i nawet kawałka suszonego mięsa. Jestem wykończony do granic możliwości a ty mówisz mi, że schodzisz.

– Spróbuj zjeść kawałek samorodka. Może ci pomoże.

Meksykanin warknął i zaczął składać leżące na ziemi tobołki.

– No dobra, co planujesz? – zapytał w końcu obładowany całym posiadanym dobrem.

– To chyba proste? – zadrwił Gobby uśmiechając się szeroko. – Schodzimy, kradniemy nocą konie łowcom nagród, gnamy na północ do Union Pacific Railroad a tam łapiemy pociąg. Ani się obejrzymy, a będziemy na przedmieściach Salt Lake City. Stamtąd już tylko dwa kroki do Strawberry Valley.

– Pewnie, że proste – warknął rozmówca. – Gdyby nie to, że jesteśmy poszukiwani listem gończym, putta. Czemu od razu nie pojechałeś koleją?

– Bo nie miałem torby złota, ignorancie. Wystarczy, że podzielimy się z kim trzeba, a miejsca w pociągu znajdą się szybko.

Grymas pożałowania dla głupoty staruszka wymalował się na opalonej twarzy Meksykanina. Westchnął ciężko, ale nie miał siły się kłócić.

– Jak tylko zdobędziemy konie, wyruszam na północ. Muszę to wszystko przeczekać. Za dużo się wkoło ciebie dzieje, Gobby.

Opuszczali się po kolei, po kilka metrów na położone niżej półki. Konopny sznur trzeszczał złowieszczo. Najpierw Lucky, później ich wyposażenie a na samym końcu José.

Wielokrotnie powtarzali ten sam schemat. Jeden się opuszcza, wciągają linę, zwożą tobołki, wciągają linę, schodzi drugi, próbują wyszarpnąć linę. Ostatni punkt planu nie był doskonały, ale pozwolił zrealizować założenia. Pal sześć, że zanim dotknęli stopami piachu było już dobrze po południu. Ze wschodu powiało chłodem nocy.

Obładowali się czym tylko mogli i rozcierając ramiona ruszyli w kierunku Saratogi. Lucky, jak zwykle zresztą, miał plan. Nie był idealny, ale jedyny na jaki mogli sobie w tej chwili pozwolić. Z tego co opowiadał przyjacielowi po drodze, pomieszkiwał kiedyś w tych okolicach pewien jego stary znajomy. Prawdopodobnie już nie żył, ale Gobby miał nadzieję, że dzieci przyjaciela pamiętają go dobrze. Cała historia związana z zamieszkiwaniem małego rancho kilka mil od miasteczka miała fascynujący początek i nie mniej tragiczny koniec.

– Wyobraź sobie – zaczął Gobby przez zaciskające się z chłodu zęby, – że niecałe dziesięć lat temu wpadliśmy na genialny pomysł. Plan był idealny!

– Jak każdy z twoich pomysłów – parsknął José i przechylił manierkę mając nadzieję na choć łyk bursztynowego trunku.

Willson zmarszczył czoło.

– Jak mówiłem, plan był idealny. Mieszkaliśmy u Henry’ego Straussa, starego niemieckiego osadnika. Lubił nas, nawet bardzo. Miał czwórkę wspaniałych dzieci, którymi opiekował się jak mało kto! Jego żona, biedaczka, zmarła na cholerę chwilę po urodzeniu czwartego.

Splunął zakręcając ostro w krzaki na poboczu drogi. Przez ciemność z głuchym tętentem kopyt przemknęli dwaj jeźdźcy.

– Wyobraź sobie, że ten gość chciał nam pomóc obrabować pociąg! Ten odcinek w zasadzie najgorzej się do tego nadaje. Co chwila jakieś miasteczko, ale miał plan. Okazało się, że na kolei pracuje wielu ludzi, którzy nie są do końca zadowoleni z warunków pracy i wynagrodzenia. W zamian za część zysków z napadu byli w stanie uszkodzić lokomotywę, przepchnąć ją na boczny tor i zostawić tam na całą noc.

– I co było dalej? – zapytał z zainteresowaniem José.

– Dalej, bracie, było jeszcze gorzej! – zaśmiał się staruszek. – Pamiętasz co pisali w gazetach na temat zablokowanej drogi przez góry?

– Pamiętam – odpowiedział podejrzliwie Meksykanin. – Nie mów mi, że…

– No tak. Federick przyczepił ładunku wybuchowe nie do tego wagonu co trzeba. Wysadziliśmy transport prochu.

Cisza jaka zapadła po wygłoszeniu ostatniego zdania była na tyle złowieszcza, że Gobby zaśmiał się szczerze, żeby ją przełamać. Przypomniał sobie twarz swojego kompana, który próbował na nowo przeliczyć zniszczone wagony, żeby upewnić się co poszło nie tak.

– Ile chcą za twoją głowę, Gobby? – zapytał poważnie José.

– Dwa tysiące, a bo co?

– Jeśli o mnie chodzi, to przynajmniej trzy razy za mało, gringo.

Przedzierali się przez ciemność. Szli wzdłuż rzeki, toteż niemożliwym było pomylenie kierunku. Co raz trafiał się po drodze niewielki zagajnik. Temperatura spadała bardzo szybko. Październikowe słońce nie nadążało z rozgrzewaniem powietrza i ziemi na zapas. Cienkie, brudne ubrania, w których obaj wyszli z jaskiń nie zapewniały żadnej ochrony. Ani przed chłodem, ani przed zadrapaniami. Przez panujące ciemności mogli tylko zgadywać godzinę. Równie dobrze mogła być osiemnasta lub północ.

W pewnym momencie Lucky zaczął się zastanawiać, czy nie pomylił drogi. Wydawało mu się, że zabłądzili i już chciał powiedzieć o tym przyjacielowi, kiedy ten odezwał się cicho lekko kucając.

– To nie to ranczo? Widzisz świece w oknach?

W istocie, staruszek dostrzegał błyski światła. Ruszyli na przełaj przez pola pełne odpadów po zebranej kukurydzy.

Stanęli na wielkim ganku i Gobby zapukał trzykrotnie. Jeszcze tylko narobić w gacie od widoku strzelby w dłoniach jednego z młodzików i wszystko powinno zacząć się układać.

– Ktoście? – zapytał ktoś zza jego pleców. Dźwięk przeładowywanego karabinu odebrał chęć, żeby się odwrócić.

– Czy to młody pan Ethan? – zapytał rozbawionym głosem Lucky. Poznałby świszczący głos chłopaka wszędzie.

– Może. Ktoście? – powtórzył pytanie nie ruszając się z miejsca.

– Dziadek Gobby Willson we własnej osobie – odpowiedział mu staruszek odwracając się powoli z rękoma skierowanymi ku górze.

Twarz młodzieńca rozpromieniła się. Śmiech wyrwał się z jego ust a niedowierzanie pomogło odrzucić załadowany karabin na bok. Z radością podbiegł kilka kroków i padł w objęcia starszego mężczyzny. Ethan wyrósł przez te lata. Aż dziw brał, że nadal go pamiętał po tym wszystkim co się wydarzyło. Dzieciak miał teraz bez mała dwadzieścia dwa lata.

Stali tak przez jakiś czas i patrzyli na siebie nie mogąc uwierzyć w tak szczęśliwy zbieg okoliczności.

– Powiedz mi, młodzieńcze. Czy stary Henry jest w domu? – zapytał Lucky odsuwając młodzieńca na wyciągnięcie ręki i ocierając z oka łzę wzruszenia.

– Tatko umarł zeszłej zimy. Tak jako i mama, na kaszel.

– Przykro mi to słyszeć – zmartwił się nieszczerze. – A reszta kompanii honorowej? Wszyscy zdrowi?

– Tak! Wendy, Sarah i Tom są w środku! Chodźcie, dziadku! Weźcie ze sobą swojego kompana!

Młodzieniec otworzył drzwi z rozmachem i od progu począł informować wszystkich o niespodziewanej wizycie. Dwie córki Henry’ego miały kolejno osiemnaście i piętnaście lat. Z oczywistych względów pamiętały Gobby’ego jak przez mgłę i zanim ostrożność ustąpiła miejsca radości, musiała minąć chwila. Najstarszy syn natomiast, Tom, siedział nieruchomo na końcu stołu i wpatrywał się z niechęcią w Meksykanina.

Lucky podszedł do niego jak do pana domu i uścisnął mu prawicę.

– Witaj Tom. Miło cię widzieć po tych wszystkich latach.

Ten wstał, przeniósł wzrok na dziadka i uśmiechnął się lekko.

– Czołem, dziadku Willsonie! Sporo wody w rzece musiało się przelać, żeby znowu twoje nogi odwiedziły naszą wspaniałą dolinę. Wieści o twoich wyczynach przepływały przez góry skaliste każdej jesieni!

I oto zaczynali rozmowę o rzeczach, które niedobrze było poruszać na samym początku odnowionej znajomości. Tom miał bez mała ponad trzydzieści lat. Gobby dobrze pamiętał jak kazał mu zostać w domu i obiecał wrócić po niego po drodze na wschód. Syn Straussa chciał dołączyć do kompanii Lucky’ego, ale ojciec stanowczo mu tego zabronił. A ciężko było o bardziej posłuszne dziecko niż Tom właśnie.

– Nie mówmy o tym. Przyjechałem w interesach.

Rozsiedli się w jadalni połączonej z kuchnią. Obaj, Gobby i José cuchnęli ogromnie, ale żaden z gospodarzy nie poświęcił temu osobnej kwestii.

– Potrzebujemy jedzenia, prowiantu, koni i nowych ubrań. Do tego golenia, mycia, schronienia na jakiś czas – powiedział staruszek przeżuwając ostatniego suchara. Wendy i Sarah gorączkowo przerzucały jedzenie z blatu kuchni na stół. Ethan wyciągnął z barku flakonik whisky, ale zanim zdążył porozlewać go do szklanek Willson już pociągnął solidnie z gwinta. Skrzywił się.

– Odpoczniemy, zjemy i ruszymy w dalszą drogę – kontynuował.

– Masz naszą gościnę – odpowiedział mu sucho Tom. – Powiedz tylko swojemu Meksykaninowi, żeby zdjął swój ciemny wzrok z moich sióstr, bo inaczej wydłubię mu oczy.

José wzdrygnął się i odkleił spojrzenie od pełnych pośladków starszej córki Henry’ego. Przeniósł wzrok na Toma i zmarszczył brwi. Gobby zareagował w porę.

– Naturalnie, Tom. Ma się rozumieć.

Dni mijały szybko. Gobby przyłapał się nawet na tym, że coraz bardziej podoba mu się życie na farmie. Odkąd dostali możliwość ogolenia się, mały Ethan przywiózł im tony nowych ubrań z miasta humory znacznie się im poprawiły. Ciepłe kąpiele, kiedy tylko mieli na to ochotę, sen w miękkim łóżku, śniadanie każdego poranka przygotowane przez piękne dziewczyny.

Wielokrotnie staruszek widział jak José przystawia się do Sarah. Nie byłoby w tym w zasadzie nic złego, gdyby nie wściekły wzrok Toma. Meksykanin natychmiast tracił mores, kiedy napotykał spojrzenie najstarszego z rodziny. Bynajmniej nie dlatego, że bał się dzieciaka. Gdyby tylko chciał, mógłby zaciukać go gołymi rękoma albo powiesić na belce stodoły. Fakt, że tego nie zrobił wynikał z szacunku i tego, że Tom dostał od ich dwóch skórzany mieszek pełen samorodków. Dbał o podróżników, wprawiał brata do miasta i powoli ekwipował na podróż, żeby nie wzbudzać podejrzeń łowców nagród.

Gobby, którego czekała podróż pociągiem zmienił się nie do poznania. Przykazał zakupić sobie wcale nie brzydki garnitur i kowbojski kapelusz. Na szyję zawiązywał czerwoną chustę, kiedy wybierał się na przejażdżkę. Konie, które wybrali już samodzielnie w hodowli Wyoming Stallions, dostały najprzyzwoitsze siodła i derki jakie widział kiedykolwiek w życiu. Wspólnie z przyjacielem postanowili, że muszą zmienić wygląd tak bardzo, jak to tylko możliwe. Dlatego też Gobby zgolił hodowaną przez wiele lat brodę, przez co odmłodniał wyraźnie, a długie włosy przyciął i związał w niewielki kucyk. Niestety, niewiele można było zrobić z wyglądem meksykańskiego towarzysza, toteż Sarah zaproponowała wybielanie włosów. Ostatni krzyk mody, zwłaszcza wśród kobiet nie spotkał się z aprobatą José. Koniec końców ustalili, że Gobby powinien odgrywać rolę poważnego handlarza końmi. Meksykanin natomiast, jego pomocnika i parobka.

Obaj wiedzieli, że była to jedyna szansa, żeby uciec na zachód i w przyspieszonym trybie dostać się do Strawberry Valley. Pozostał tylko jeden, ostatni test. Przejazd przez Saratogę, gdzie na ich głowy czyhali łowcy nagród z połowy stanu.

Pożegnali się szóstego dnia o poranku. Rześcy, wypoczęci, wyekwipowani i zaopatrzeni na drogę wyglądali jak milion dolarów. Wsiedli na konie i żegnani pozdrowieniami rodziny Henry’ego Straussa ruszyli kłusem przed siebie. Lucky’emu nie umknął pocałunek wysłany przez José w kierunku starszej z sióstr. Uśmiechnął się tylko pod nosem nie komentując. Miłość i młodość miała swoje własne prawa.

Doskonale pamiętał jego własne miłosne podboje. Kiedy jeszcze miał czas na założenie rodziny spotykał się z panną Eleonore z domu jakiegoś ziemskiego potentata. Jak cholera imponował jej styl życia dwudziestoletniego Lucky’ego. Wolność, swoboda, noclegi pod gołym niebem. Wielokrotnie zabierał ją na przejażdżki po bezdrożach i często kończyły się one wspólną nocą w naprędce postawionym namiocie.

Ojciec dziewczyny widział w tym wiele złego. Oto młodociany dorobkiewicz, włóczęga i człowiek imający się każdej pracy stara się o względy jego jedynej córki. Starał się przekonywać Eleonore, prosić i błagać, ba! Sprowadzał nawet konkurentów, ale ona była zapatrzona w Lucky’ego jak w obrazek. Wszystko to trwało do momentu, kiedy za głowę Gobby’ego została wyznaczona nagroda a on sam zabił pierwszych łowców, bardziej przypadkiem niż z zamiarem i musiał uciekać w najodleglejszy kąt.

Wtedy właśnie poprzysiągł sobie, że za każdą noc spędzoną z kobietą zapłaci jej. Robił to tylko po to, by nie musieć więcej zastanawiać się nad ułożeniem sobie życia przy boku którejkolwiek z nich.

Jechali spokojnie wydeptaną i wyjeżdżoną drogą na północ. Prowadziła prosto przez miasteczko Saratoga, które to oblężone przez łowców nagród stanowiło istne mrowisko dla dwóch trutniów przemierzających niegościnne rejony. Gobby jechał przodem. Wszystko to tylko po to, aby sprawiać pozory pana na włościach i jego oddanego, opłacanego parobka.

– Gobby, stary durniu. Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytał José podjeżdżając bliżej. Podrapał się po szyi. Słońce w zenicie sprawiało, że temperatura była bardzo przyjemna. Zaczynał się pocić. Sam nie wiedział czy z nerwów, czy właśnie od słońca.

– Najlepszy jaki mamy – odpowiedział Lucky. Strzelał wzrokiem na wszystkie strony starając się wypatrzeć zagrożenie.

– No to jedź pan na wprost, głowa do góry i przestań szukać problemów – warknął. Skórzane rękawiczki na dłoniach irytowały go, dlatego szybkim ruchem wsunął je w kieszenie marynarki.

– Jesteś właścicielem stadniny koni, zapomniałeś? – kontynuował José. – Nie możesz strzelać oczami jak bezbronny jelonek wypatrujący wilków. Pierś do przodu, głowa do góry i przed siebie.

– Wiem. Nie mogę się pozbyć przekonania, że i tym razem coś pójdzie nie tak.

Dziwne uczucie drapało ich po plecach za każdym razem, kiedy rozpędzony jeździec galopował zza zakrętu i mijając ich uchylał kowbojskiego kapelusza w geście pozdrowienia. Nie opuszczało, kiedy przydrożny handlarz oferował skóry świeżo zdjęte z suszarki. Świdrowało w głowie nawet wtedy, kiedy przystanęli, aby zamienić słówko z lokalnym pastorem. I nic dziwnego. Gobby był jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi w okolicy.

Wjechali do Saratogi od południa mijając niewielki mostek prowadzący na drugą stronę wąskiej rzeczki. Na oko miasteczko liczyło sobie niewiele ponad setkę mieszkańców. Oczywiście był tam także ludzki dodatek w postaci łowców głów, dla zmylenia przeciwnika nazywających siebie stróżami prawa. Lokalny saloon majaczył w oddali przyciągając do siebie czerwonymi okiennicami i obietnicą dobrego jedzenia.

Na początku jeźdźcy myśleli, że to właśnie tam tłumnie usiłuje dostać się gawiedź zapewne zachęcona nową dostawą, lub przyjazdem kogoś znanego. Niestety, kiedy wjechali głębiej między zabudowania okazało się, że za chwilę rozpocznie się prawdziwie ubóstwiane widowisko. Masowa egzekucja zbirów z całego Wyoming.

Mroczniejszą stroną całej tej maskarady był ów coroczny zjazd łowców nagród. Dopiero teraz do Gobby’ego dotarło, co właściwie dzieje się w tej mieścinie. Ci ludzie zjeżdżali tutaj co roku z całego stanu, aby pochwalić się przed kolegami swoją zdobyczą. Umieszczali przestępców w specjalnie wybudowanym, kamiennym więzieniu i odbierali wypłatę od lokalnego szeryfa. Kiedy już zapełniono wszystkie cele, na długiej szubienicy wieszano wszystkich na raz. Przeszło dwadzieścia osób. I tak w dwóch lub trzech turach.

Prawdziwy festiwal śmierci trwał w najlepsze, kiedy prowadzeni na szafot więźniowie potykali się jeden o drugiego. Rolę kata odgrywał zaś łowca, który zdobył najwięcej nagród w danym roku. Lucky już z daleka wiedział kim on jest. Rozpoznał bezbłędnie czerwonobrązowy płaszcz sięgający samej ziemi i szlachetnie wyglądający biały kapelusz. Sammy Smith. Najgorszy skurwiel jakiego nosiła matka ziemia. Najgorszy dlatego, że sam kiedyś był zbirem. Takim jak ci, których wieszał.

Podjechali bliżej i zatrzymali się tuż za tłumem gapiów. Wielu z nich ściskało w dłoniach płody rolne, którymi mieli zamiar rzucać w wierzgających nogami, duszonych skazańców.

– Przypadł mi więc ten zaszczyt zajęcia miejsca za kołem sterującym zapadniami! – krzyczał z platformy szubienicznej Sammy, łowca nagród z wieloletnim stażem. – Powinien być tu ze mną mój serdeczny przyjaciel i rywal, Benjamin Hyde, ale ze względów – zrobił pauzę – zdrowotnych, nie mógł przyjechać. Dostarczyliśmy bowiem przed oblicze sądu skazańców na łączną kwotę dziewięciu tysięcy dwustu dolarów!

Tłum zaryczał dziko z zadowolenia. Widać było, że śmiertelne dożynki nie są tu nowością, a ludzie są rządni krwi.

Gobby wpatrywał się smutnym wzrokiem w twarze zgromadzonych na zapadniach bandytów. Wielu z nich znał osobiście. Z wieloma wspólnie obrabiał banki czy konwoje. Jeszcze innym pomagał odejść na zasłużoną emeryturę wspomagając rewolwerem w ostatnim skoku. Tobby „Greeny” Greed, Sam Stephenson, Henry „Dancer” Tom a nawet siedemdziesięcioletni William „The Fog” Forrester. Wszyscy oni mieli jakiś związek z napadami, w których udział brał również Gobby. A teraz stali tam i czekali, aż ten pajac skończy swoje bałwochwalcze przemówienie i pociągnie za dźwignię.

– Aby sprawiedliwości stało się zadość, musicie wiedzieć ludzie, że na dwudziestu kryminalistów stojących przed wami, przypada przeszło sto pięćdziesiąt dusz niewinnych ludzi!

– Bzdury – mruknął Lucky a jego dłonie zacisnęły się w niemocy. Nerwowo drgały, zupełnie jakby chciał sięgnąć do kabury.

José jakby wiedział, że przyjaciel jest na skraju wytrzymałości i cierpliwości. Jego koń postąpił kroku a Meksykanin złapał Gobby’ego za rękę.

– Nie warto, druhu – bąknął półgębkiem. – Jest ich za dużo. Nie uciekniemy, jeśli strzelisz.

Lucky przymknął zmęczone, zmarszczone powieki i westchnął ciężko. W tej samej chwili trzasnęła blokada zapadni i dwadzieścia ciał zadyndało machając nogami pięć stóp nad powierzchnią ziemi. Zdusił w sobie przekleństwo. Kiedy otworzył oczy nie bardzo rozumiał co się dzieje. Rzesza ludzi stojąca do tej pory i wywrzaskująca przekleństwa obrzucała wiszące smutno trupy na w półzgniłymi warzywami. Jego palce zacisnęły się mocnej na lejcach a José klepnął go po ramieniu.

– Zabierajmy się stąd – powiedział prowadząc konia dookoła i starając się nie wzbudzać zaciekawienia.

Minęli zerkających podejrzliwie łowców wraz z szeryfem na wyjeździe z miasteczka. Gobby widział wyraźnie spojrzenia mówiące: nie zatrzymuj się, jedź w swoją stronę i opowiadaj o tym co tu widziałeś. Kątem oka na ostatnim, przydrożnym słupie zauważył list gończy ze znajomą gębą wyrysowaną najdokładniej jak to tylko możliwe. Z kawałka papieru patrzyły na niego zmęczone, starcze oczy, długa broda i zapadnięte policzki. Włosy przykryte starym, kowbojskim kapeluszem i dwa wybite zęby nie pozostawiły złudzeń. Poczuł się jakby patrzył w lustro.

Po plecach przebiegł go nieprzyjemny dreszcz. Obrócił się jeszcze w kierunku grupki zaabsorbowanej konwersacją, ale nikt nie oglądał się za nim.

– Przeczytaj mi co jest tam napisane. Nie widzę dobrze, cholera. Nie będę przecież złaził z konia! – warknął Gobby wpatrując się w swoją podobiznę.

José pogonił konia bliżej.

– Poszukiwany żywy lub martwy! Gobby „Lucky” Willson poszukiwany za wielokrotne występowanie przeciwko prawom stanowym Kolorado, Wyoming i Nowego Meksyku a w szczególności. Morderstwa, podpalenia, wymuszenia, napady, rabunki, niszczenie mienia, przewodzenie grupą przestępczą Shamrocks, pobicia, kradzieże, włamania i wszystko to, czego prawy człowiek czynić nie powinien. Poszukiwany przez gubernatora Kolorado do jego dyspozycji. Ostatnio widziany w Chugwater gdzie dokonano potrójnego morderstwa oraz spalenia zwłok wraz z budynkiem. Nagroda…

– Pięć tysięcy dolarów – powiedział z niedowierzaniem Gobby patrząc na wielkie, tłuste cyfry wyrysowane na samym dole ogłoszenia.

Przyjaciel spojrzał na niego spode łba.

– Nie mówiłeś, że Chugwater to twoja robota. Miałeś iść na emeryturę.

– Czepiasz się – warknął Lucky. – Masz taką minę jakbyś się zastanawiał, czy pięć tysięcy to wystarczająco, żeby zawołać szeryfa.

– Wystarczająco. A teraz naprzód. Musimy złapać nasz Orient Express.

Popędzili konie. Starali się nie zamęczyć zwierząt, ale mieli przed sobą kawałek drogi. A wybór destynacji przysparzał im wiele problemów. Począwszy od samego Fortu Steele bezpośrednio na północ od Saratogi. Największym problemem w zasadzie było to, że nie mogli ot tak wjechać do miejsca stacjonowania armii amerykańskiej i poprosić o możliwość kupienia biletu na pociąg.

Dalej, za samym fortem znajdowało się miasteczko Rawling. Z tego co słyszeli od Toma i jego rodzeństwa, sama mieścina nie różniła się wiele od Saratogi, jeśli nie liczyć ilości obywateli. Blisko półtora tysiąca dusz to stanowczo zbyt wiele dla poszukiwanego listem gończym bandyty. Nawet, gdyby lista jego przewin została skrócona o połowę. Gobby miał wielką nadzieję, że nikt nie był w stanie złamać ducha młodego Clancy’ego. Ostatnim czego potrzebował to łowcy nagród pędzący za nim na złamanie karku.

Jedyną logiczną opcją wydawała się stacja kolejowa Old Percy. Wprawdzie musieli nadłożyć drogi, ale jedynym budynkiem w dolince była stacja pocztowa. Im mniej ludzi, tym lepiej, pocieszał się Lucky.

Jechali szybko, ale obserwowali okolicę uważnie. Jeszcze jednym nieszczęściem jakie mogło ich spotkać było wpadnięcie na Indian Ute z Białej Rzeki. Prawdopodobieństwo, że Gobby Willson spotka jednego z trzech przyjaznych Indian było bliskie zeru.

Opowieści o przesiedleniach czerwonoskórych krążyły w każdej ostoi cywilizacji wciąż dzikiego zachodu. Niemniej jednak ci, którzy nie zgodzili się na nowe ziemie w zamian za przepędzenie z ojcowizn nadal walczyli o swoje. Z reguły ich agresja skupiała się wkoło niewielkich farm, których coraz mniej było w tej okolicy. Dla nich każdy biały był diabłem. Każdy farmer był najeźdźcą a wszyscy ci biali osadnicy – plagą, której jak najszybciej trzeba się pozbyć. Nawet, jeśli już zdążyła się rozplenić po całej Ameryce północnej.

Wojna Białej Rzeki miała miejsce przeszło rok temu. Wszystko rozpoczęło się, jak zwykle, w momencie wysiedlania Indian z terenów, które planowali zasiedlić biali ludzie. Przypadkowy strzał sprawił, że rozpętało się piekło, które pochłonęło życie przeszło pięćdziesięciu żołnierzy i niezliczoną ilość czerwonoskórych. Ostatecznie Indianie zostali przeniesieni do rezerwatu w Utah, ale niedobitki wciąż słaniały się po dolinach i górach w okolicy szukając dla siebie ostatniego, niezajętego skrawka terenu.

Do Old Percy dojechali po południu. Niebo zaczynało zasnuwać się chmurami a wiszące nisko słońce przestawało grzać plecy podróżników.

Niewielki budyneczek poczty był ledwo widoczny na tle wielkich wzgórz. Szary, niemal całkowicie pozbawiony wyrazu niszczał, choć został postawiony niecałe dwa lata temu. Na miejscu przywitało ich pospolite ruszenie. Niewielki oddział wojska czekał cierpliwie na najbliższy pociąg, który zapewne miał dowieźć ich do fortu. Wozy, którymi tu przyjechali właśnie odjeżdżały wzbijając tumany kurzu.

Przywiązali konie do belki przed wejściem do budynku i weszli do środka.

Przyjemne ciepło niewielkiego kominka sprawiało, że chcieli zostać tu aż do wiosny. Wewnątrz pachniało iglastym drewnem, perfumami angielskiej damy i kurzem nagromadzonym przez zbyt rzadkie zamiatanie wnętrza.

Podeszli do zakratowanego okienka.

– Poprosimy dwa bilety do Salt Lake City – powiedział Gobby starając się brzmieć na tyle dumnie, żeby faktycznie uchodzić za właściciela stadniny koni. – Mamy ze sobą dwa ogiery. Proszę je wprowadzić do ostatnich wagonów.

– Bardzo przepraszam – skłonił się pocztowiec – panie…

– Percy Watson – rzucił od niechcenia Lucky, po czym skarcił się w duchu. Bo szczerze, to jakie jest prawdopodobieństwo, że Pan Percy przyjeżdża na stację, która nazywa się Percy? Na szczęście nie wzbudziło to podejrzeń pocztowca. A nawet jeśli, to nie dał po sobie tego poznać.

– Panie Watson – kontynuował ruszając rąbek czapki – niestety, ale jedyna opcja to przesiadka w Odgen.

– Nie szkodzi, mamy czas – wtrącił się José.

Za plecami młodego pracownika wisiała szpetna, karykaturalna, narysowana w pośpiechu gęba Gobby’ego Willsona. Skoro już drugi raz nikt nie rozpoznaje uciekiniera, przykrywka działa idealnie, pomyślał Lucky. Jeszcze tylko kilka dni i wolność dopadnie go podpisującego dokumenty posiadania ziemi.

Niedługo potem przeciągły gwizd i hałas na zewnątrz utwierdził ich w przekonaniu, że oto przepiękny, stalowy rumak wjeżdża na peron dworca kolejowego.

Niebawem tuż przed nimi wyrosła przepiękna, czerwono czarna lokomotywa. Buchała parą z każdej możliwej strony, jednak ludzie zdawali się tym wcale nie przejmować. José i Gobby przez mgłę dostrzegli jak ich rumaki wprowadzane są do wagonu przewozowego dla bydła na końcu składu. Wzięli po kilka głębokich oddechów i trzymając torby przy sobie wsiedli do wagonu. Rozłożyli się wygodnie na siedzeniach i obserwowali okolicę stacji.

Nie rozmawiali, bo w zasadzie nie mieli o czym. Mimo faktu, że obaj do niedawna przewodzili grupami przestępczymi, byli rodzajami samotników. Już sam fakt, że od ponad dwóch tygodni byli skazani na swoje towarzystwo i się nie pozabijali, wróżył szczęśliwy koniec.

– José, jedź ze mną – zasugerował staruszek zaskoczony swoją własną propozycją. – Przezimujesz i ruszysz w dalszą drogę.

– Nie, gringo – odpowiedział przymykając oczy. – Nasza wspólna podróż zakończy się w Odgen. Pojedziesz dalej, do Salt Lake City, żeby zakupić swoją wymarzoną ostoję a ja wrócę na południe. Meksyk mnie wzywa, przyjacielu. – Uśmiechnął się lekko i odwrócił wzrok.

Za oknem coraz bardziej szarzało. Słońce ostatnimi promieniami oświetlało ściany niedalekiego klifu. Gobby patrzył na żołnierzy wsiadających do trzeciego wagonu od nich. W głębi duszy dziękował stwórcy, że nie poprowadził tych ludzi do tego samego.

Poruszenie współpasażerów zwróciło jego uwagę. Wszyscy przyklejali nosy do szyby po przeciwnej stronie usiłując wypatrzeć najmniejsze oznaki tego, co szeptano między sobą.

Lucky poczuł mrowienie w karku i już wiedział, że nie uda im się dojechać do celu. Pieprzone szczęście, pomyślał i wstał z miejsca. José zrobił to samo.

– Szeryf z Saratogi? – zapytał Meksykanina na tyle cicho, na ile było to możliwe.

Zapytany wskoczył na najbliższe siedzenie i wychylił głowę przez otwarte okno. Spojrzał na przyjaciela i wypowiedział tylko dwa słowa.

– Szmaragdowe Kaptury.

W wagonie podniosła się wrzawa. Ludzie przeciskali się kierując do wyjść, jednak te zostały zablokowane. Niespodziewanie całym składem zatrzęsło a potężny huk sprawił, że większość pasażerów pochyliła się przyciskając dłonie do uszu. Kolejny grzmot uderzył z drugiej strony. Z tego, co wydawało się Gobby’emu, płonęła zarówno lokomotywa jak i wagon pełen żołnierzy.

– Dynamit – powiedział sam do siebie. – Rabunek na trupach.

Sięgnął po rewolwer przytroczony do pasa. W drugiej ręce pojawił się colt schowany do tej pory w kaburze przy szelkach. Kiedy spojrzał na José, ten także trzymał dwa rewolwery i przeciskał się do otwartego na oścież okna na początku składu.

Kiedy wypadli na zewnątrz dosięgnął ich ogrom zniszczeń. Doskonale zaplanowana akcja unieruchomienia pociągu, zniszczenie straży składającej się z żołnierzy i strzelanina. Huk wystrzałów tak rozdzierający powietrze niósł się w chłodnym, popołudniowym powietrzu. Wielu pasażerów usiłowało odbiec jak najdalej, ale padali od kul i śrutu.

Gobby przebiegł wzdłuż składu. Niespodziewanie zza ostatniego wagonu wyjechał jeden z napastników. Brudny, kasztanowy koń podskoczył nerwowo, jakby nie spodziewał się, że zobaczy wycelowany w niego rewolwer. Jeździec natomiast trzymał w dłoniach strzelbę. Przez ramię przechodził pas amunicyjny a głowę zasłaniał kaptur z wielkimi otworami na oczy. Duży, przeciwdeszczowy płaszcz przekłamywał odnośnie sylwetki jeźdźca. Zanim ten zdążył podnieść broń, Lucky już oddał dwa strzały z obu rewolwerów. Bandyta spadł z konia i oberwał kopytami. Nie podniósł się więcej, natomiast zwierzę pogalopowało w kierunku niedalekiej rzeki.

Staruszek przyczaił się i wyjrzał zza ostatniego wagonu. W środku urzędowali ochroniarze kolejowi, którzy prowadzili regularną bitwę na wyniszczenie chowając się po każdym strzale za ścianą składu. Oglądał przez chwilę ich zmagania, po czym wystrzelił kilka kul w kierunku kolejnych Kapturów i dobiegł do budynku dworca.

Młody pocztowiec leżał martwy a dwóch bandytów usiłowało wyrwać sejf wbudowany w ścianę działową. Jeden z nich padł od strzału w tył głowy. Drugi zanim zdążył zareagować padł raniony kolbą rewolweru.

– Ilu was, psie? – zapytał go Lucky wymierzając kolejne ciosy. – Luca Bronte nie ma innych zajęć? Ilu was przysłał?

– Wszystkich – mruknął mu bandyta po czym zaśmiał się złowieszczo.

Zapach prochu strzelniczego poniósł się po budynku, kiedy kolejny wystrzał z broni Lucky’ego rozchlapał jego mózg na sejfie.

Staruszek zaklął i puścił się pędem w kierunku okna. Między nim a składem pociągu stali zamaskowani napastnicy i strzelali do pojawiających się co raz w oknach wagonu głów pasażerów. Lucky pomagając sobie drugą ręką oddał trzy celne wystrzały i posłał kapturników do stwórcy. Przysiadł na drewnianej podłodze dysząc ciężko.

Na stacji nadal było słychać strzały. Mógł się tylko domyślać do kogo należą. Odetchnął głęboko kilka razy i wyskoczył przez rozbite okno. Biegiem dopadł do wagonu dla bydła i przestrzelił zamek. Przesuwne drzwi poddały się stosunkowo łatwo a większość zebranego w środku inwentarza nie czekając wypadała na ziemię. Po chwili rozpierzchały się na wszystkie strony nie oglądając się na chaos za ich zadami.

Lucky zdołał pochwycić swojego konia i wskoczył na niego z gracją. Zwierzę jego przyjaciela stało spokojnie jakby czekając na dalsze rozkazy. Chwycił go więc za lejce. Wciąż trzymając broń w drugiej ręce popędził zwierzę szukając przyjaciela.

– Lucky! Tutaj! – krzyknął ten po chwili przeskakując nad wagonami. Ledwo dotknął stopami dachu kolejnego, już zdążył wystrzelić posyłając jednego z napastników czających się za skrzyniami na dworcu.

Chwilę później obaj dosiadali swoich wierzchowców. Patrzyli na wystraszone, ludzkie twarze schowane w pociągu. Lokomotywa, pokiereszowana i wygięta sprawiała ponure wrażenie. Przechyliła się na lewy bok i tak już została, niezdolna do dalszej jazdy. Przedostatni osobowy wagon wciąż płonął rozerwany na dwie części.

– Ludzie, uciekajcie! – wrzasnął staruszek. – Spłoniecie, jeśli ogień przeniesie się dalej!

Ale oni nie słuchali. Z wyrazami twarzy pobitych psów patrzyli na dwóch jeźdźców gestykulujących żywiołowo i krzyczących coś do siebie i pasażerów. Chwilę później oddali jeszcze kilka strzałów posyłając dwa Szmaragdowe Kaptury do wszystkich diabłów.

– I co teraz Gobby? – zapytał José wstrzymując przestraszonego konia. Wkoło nadal rozlegał się huk wystrzałów i donośny trzask ognia.

– Musimy stąd spieprzać. Zaraz będzie tu pełno wojska, przetrzymają i przepytają wszystkich a wtedy zawloką nas za dupy do Saratogi, żebyśmy mogli podyndać przed publicznością. – Spojrzał w przestrzeń, między dwa stosy skrzyń. W tej chwili jedynej drogi ucieczki z okrążonego pociągu. – Tamtędy. Galopem.

Puścili się pędząc na złamanie karku. Oddali kilka strzałów osłaniających w kierunku zamaskowanych napastników i mignęli przez wąski przesmyk prowizorycznej barykady. Słyszeli kule przelatujące tuż obok ich głów, kulili się w siodłach i popędzali konie. José nie mógł odmówić sobie oddania jeszcze kilku celnych strzałów. Pieprzony kowboj, pomyślał staruszek.

Chwilę później gnali już w kierunku zachodzącego, zimnego słońca nie niepokojeni przez żadną pogoń. Gobby przez chwilę miał wyrzuty sumienia, że zostawia współpasażerów na łaskę rabusiów, ale wybór był prosty. Albo ucieknie, albo zginie jak bohater.

W tej samej chwili jeden z podróżujących zdołał dobiec do ostatniego wagonu, w którym ochroniarze Pacific Union właśnie przepędzali ostatnich odzianych w zielone kaptury. Stał chwilę sapiąc przeraźliwie i próbując coś powiedzieć.

– Czego chcesz? – warknął jeden z ochroniarzy.

– Wiem… kim… byli… – posapywał jegomość w okularach. Widać było, że podróż do ostatniego wagonu wyczerpała w nim resztki odwagi.

– No to mów! Mów, co to za łotry! Skąd wiesz kim byli?

– Gang… Shamrocks. Koniczynki – wydukał tylko cywil. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na listy gończe wywieszone na tablicy obok stołu. Podniósł grubą rękę i wskazał wprost na jedną z kartek.

– Gobby… Lucky… Willson.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *