Po drugiej stronie wieloświatu i co Lyra tam widziała

Zabrałem się do Pullmana od dupy strony trochę. Owszem, miałem świadomość istnienia trylogii „Mroczne materie”, ale zacząłem od filmu, który pewnego dnia postanowiliśmy puścić dzieciakom. Konsumpcja filmów w naszym obejściu jest wysoka szczególnie właśnie w segmencie dziecięcym, a ponieważ towarzystwo zaznajomione jest z klasyczną kinematografią fantastyczną od dawna i prócz oczywistości jak ekranizacje Jacksona czy saga o Skywalkerach zna mniej oczywiste rzeczy jak „Willow”, kino Nowej Przygody i sporo dobrych animacji, więc pomysł na „Złoty kompas” okazał się trafiony.

Do samego filmu wrócę za chwilę, a na razie starczy stwierdzić, że postanowiłem zaopatrzyć się w oryginał i siadłem do lektury „Zorzy północnej”.  Czytanie tekstu, którego zasadniczą fabułę już się zna, nastręcza pewne trudności. Siłą rzeczy skupiłem się na różnicach w stosunku do filmu; na szczęście tych było sporo i bawiłem się świetnie, odkrywając świat Lyry w zasadzie od nowa. W dalszej części omówienia zdradzam szczegóły fabuły i zakończenia utworu, więc jeśli ktoś nie czytał – to jest ten moment, żeby się wycofać.

Jest w tej powieści wszystko, co składa się na dobrą literaturę przygodową, literaturę młodzieżową i literaturę fantastyczną (chociaż sam autor ponoć protestował przeciwko zaliczaniu „Mrocznych materii” do fantastyki”). Młoda, dopiero wchodząca w świat bohaterka jest klasycznie wyjątkowa – archetypiczna chłopczyca, sierota, wychowująca się w Kolegium Jordana, wydziale Oksfordu nie z tego świata. Jest bystra, pyskata, obowiązkowo nieprzystosowana i kontestująca wszelkie zasady. A przy tym absolutnie urocza, jak przystało na podlotka. Jej wścibstwo kolejny raz sprowadza na nią problemy i wplątuje ją w awanturę na niespotykaną dotąd skalę. Podsłuchując rozmowę uczonych o tajemniczym Pyle z kosmosu niechcący staje się języczkiem u wagi w nadchodzącej wojnie na skalę wykraczającą poza wąskie ramy świata, w którym żyje.

Wyrusza, nieco mimowolnie, w podróż, wyposażona w potężny artefakt, ale w odróżnieniu od klasycznego monomitu bohatera nie mamy tu do czynienia z buntem i śmiercią; sama Lyra Belacqua jest w tym pierwszym tomie raczej nieświadomym narzędziem przeznaczenia. Realizuje swoje cele, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że prawdziwy powód zdarzeń leży ukryty przed nią, a cały świat wstrzymuje oddech w nadziei, że dziewczynka nie dowie się o zadaniu, jakie zgodnie z przepowiednią na niej ciąży. Brzmi znajomo, prawda? A jednak jest coś takiego w prozie Pullmana co sprawia, że ten powtórkowy miszmasz czyta się z przyjemnością. O Varleyu ktoś kiedyś napisał chyba w Nowej Fantastyce, że ten facet bierze stary pomysł i pisze go tak, że czytelnik ma wrażenie obcowania z czymś nowym. Również tutaj – chociaż nie w takim stopniu – zachodzi to zjawisko. Perypetie Lyry Złotoustej, panserbjorna-renegata Iorek Byrnisona, teksańskiego aeronauty Lee Scoresby’ego i cygańskich wędrowców występujących przeciw Kościołowi, Generalnej Radzie Oblacyjnej porywającej dzieci i ich armii Tatarów z wilczymi dajmonami są ekscytującą, zajmującą lekturą dorównującą klasyce przygodowej. Wiem co mówię, bo dopiero co czytałem znów tę powieść o facecie, co z fok robił dynamit, i jego kumplach na (nie całkiem) bezludnej wyspie.

Dołóżmy do tego więcej niż jedną inteligentną rasę – są w końcu ludzie, są niedźwiedzie, są czarownice, które wyglądają jak ludzie, lecz jednak różnią się od nich i mamy fantastykę pełną gębą. Przy czym jest to fantastyka, którą ciężko zaklasyfikować. Świat przedstawiony w pierwszej chwili może się wydać zacofany, pozornie jego nauka jest mniej zaawansowana niż nasza, a w dodatku podporządkowana nauce Kościoła, który ujmuje wszystko w sztywne ramy dogmatów. Niektóre elementy są niemal steampunkowe, jak chociażby obecność sterowców czy wyposażenie żołnierzy. A jednocześnie ludzie z Kolegium Jordana znają pojęcie ciemnej materii i teorię wieloświatów, a w miarę zagłębiania się w tekst odkrywałem, że pod wieloma względami tamten świat przewyższa nasz i niektóre inne z połączonych ze sobą wymiarów.

Jest sporo ciekawych koncepcji i rzeczy, które Pullman wsadził do tekstu. Podstawową dla całej trylogii jest idea wieloświatów, oparta na teorii Hugh Everetta – chociaż po prawdzie nawet komiksowi majorsi zza oceanu przemielili już ten temat na tysiąc sposobów. Rzucającym się w oczy jako pierwsza, jest natomiast koncepcja uzewnętrznionej duszy, nazywanej w świecie Lyry dajmonem – rodzaj żywego awatara czy totemu, towarzyszącego człowiekowi. Szczególnie koncepcja totemu jest mi tu bliska, gdyż dajmony przybierają kształty zwierząt – początkowo dowolnie, lecz wraz z wejściem w okres dojrzewania płciowego ich forma stabilizuje się i ostatecznie „zamarzają” w jedną ostateczną istotę.

Pomysł ten pozornie jest tylko ciekawostką, lecz kiedy przyjrzałem mu się z bliska okazał się karkołomny. Uzewnętrznienie duszy, istnienie w zasadzie niezależnego, oderwanego od świadomych myśli sumienia, emanacja wewnętrznej natury – wszystko to sprawia, że ludzie z wszechświata pierwszego tomu stają się nam w pewien sposób obcy. Chociaż mała bohaterka błyskawicznie zauważa, że w naszym świecie ludzie po prostu „mają dajmony w swoim wnętrzu”, koncepcja taka jest dla niej szokująca.

Pierwszy tom zamyka się na podróży Lyry przez jej własny świat. Odkrywa złowrogie knowania Kościoła, ratuje przyjaciela tylko po to, aby go stracić, odnajduje rodziców, o których sądziła, że nie żyją (a wiedza ta jest dla niej raczej kłopotliwa niż radosna) i wreszcie przechodzi przez bramę do innego świata. Nieco inaczej wygląda to w ekranizacji. „Złoty kompas” – bo taki tytuł ma film na podstawie „Zorzy północnej” to kawał dobrego kina przygodowego. Wiele oryginalnych wątków z książki zostało pominiętych lub uproszczonych, niektóre postacie drugoplanowe połączono, inne wypadły zupełnie. Jedyną dużą różnicą jest zupełnie zmienione zakończenie – film zamyka się w momencie, w którym w powieści dopiero docieramy do punktu kulminacyjnego i zupełnie pomija najważniejsze wydarzenie z książki, czyli otwarcie bramy między światami przez Lorda Asriela. Ale mimo wszystko jest to świetnie przygotowana adaptacja. Szczególnie, że role dwójki charyzmatycznych dorosłych bohaterów grają Nicole Kidman i Daniel Craig. Blond piękność w roli bezwzględnej, niemal demonicznej Marissy Coulter sprawdziła się doskonale. Pod ujmującą, czarującą powierzchownością kryje się kobieta, która w świecie zdominowanym i rządzonym przez mężczyzn bez wahania posunie się do każdej podłości, aby zrealizować swoje własne cele. Elegancki, charyzmatyczny Craig dla odmiany świetnie wciela się w rolę nieco zimnego, owładniętego własnymi działaniami lorda. Dakota Richards w roli Lyry także świetnie się sprawdziła – miała w sobie tę grubo ciosaną niezdarność podlotka, toporny urok chłopczycy i niepokojący błysk w oku pewnej siebie poszukiwaczki przygód, przyzwyczajonej do faktu, że świat obraca się wokół niej. Jest klasyczną niewinną istotą sprzed inicjacji, nieskażoną przez świat dorosłych, chociaż już naznaczoną jego brudem i złem.

Bardzo dobrze zniosły próbę czasu efekty specjalne, które zwykle są pierwszą ofiarą w przypadku produkcji fantastycznych. Tutaj zarówno dajmony, pancerne niedźwiedzie jak i „zwyczajne” efekty specjalne nadal dają radę, mimo upływu lat. Twórcy malują przed widzem świat barwny, pełen rozmachu, przestrzeni i wszelkich czarów – jest to w końcu świat widziany oczyma dziecka, którego percepcja jest znacząco bogatsza niż spojrzenie dorosłego, wepchniętego już w wąskie ramy schematów postrzegania, kategoryzowania i oceniania zjawisk i rzeczy. Co ciekawe, filmowi nadano tytuł „Złoty kompas” od tytułu wydania amerykańskiego. Jeśli nic nie przeoczyłem, w polskim wydaniu „Zorzy północnej” takie określenie na posiadany przez Lyrę artefakt – aletheiometr – nawet się nie pojawia. Chociaż oczywiście pojawiło się polskie wydanie z tytułem amerykańskim, w myśl zasady, że nic tak nie sprzedaje książki jak ekranizacja.

Wszystko wskazuje jednak na to, że ekranizacja nie doczeka się kontynuacji. Mimo niezłych wyników obraz nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań, w dodatku doprowadził do fali protestów. Z tego względu producenci nie podjęli z autorem rozmów o ekranizacji dalszych części. W chwili obecnej Richards nie byłaby już zresztą w stanie ponownie zagrać dwunastoletniej Lyry, bo jest o dziesięć lat starsza, niż w czasie kręcenia „Złotego kompasu”. Już seria filmów o Harry Potterze słabo zniosła aktorów, którzy rośli szybciej od bohaterów, a nawet tam różnice nie przekraczały 2-3 lat. Cóż, nie każdy może być Travoltą, który grał licealistów mając na karku trzydziestkę.

Szkoda – to opinia nie tylko moja, ale także moich dzieci. Film na tyle im się spodobał, że oczekiwali pójścia za ciosem (kiedy dorasta się w domu, gdzie lecą „Gwiezdne wojny”, „Indiana Jones” czy „Władca pierścieni” to ma się poczucie, że trylogia filmowa to coś najbardziej naturalnego w świecie.).

Wraz z drugim tomem zmieniają się też akcenty i ciężar akcji zostaje rozłożony – Lyra pozostaje główną bohaterką, ale jej partnerem zostaje Will, chłopiec pochodzący z naszego świata. Spotykają się ze Złotoustą w zupełnie innym wymiarze, do którego trafiają ze swoich wszechświatów, a który jest czymś w rodzaju bufora lub węzła między wymiarami. Podobnie jak Lyra, Will jest odszczepieńcem – jego ojciec zaginał, kiedy chłopiec był całkiem mały; jego matka jest niespełna rozumu; całe jego życie to walka i pasmo tajemnic, a ukoronowaniem jest nagły nalot ludzi, podających się za przedstawicieli władz, przed którymi można jedynie salwować się ucieczką. Przypomina to trochę wprowadzanie bohatera tylnymi drzwiami – koronnym przykładem może być trylogia (jakże by inaczej) „Jonathan Strange i pan Norrell” Susanny Clarke gdzie tytułowy mag pojawia się na ostatniej stronie pierwszego tomu, czy „Grobowce Atuanu” Ursuli LeGuin, w których główny bohater sagi pojawia się dopiero w połowie książki…

Will, podobnie jak poprzednio Lyra, staje się bohaterem mimo woli. W tym wypadku mamy do czynienia z pełnym odtworzeniem monomitu – jednostka zwyczajna lecz naznaczona, rzucona zostaje na pastwę mocy większych i niepojętych. Mimo buntu ostatecznie podejmuje swoją rolę, chociaż długo nie wie, jakie ma wypełnić zadanie. Sam czytelnik też nie do końca wie, jak potoczą się losy dwójki dzieci. W drugim tomie „Mrocznych materii” spada wiele zasłon, ale akcja toczy się wielotorowo – śledzić można przygody poszczególnych postaci z pierwszej książki i nowych, wprowadzonych w „Magicznym nożu”. Zakończenie trudno zresztą uznać za zakończenie – jest to zaledwie domknięcie pewnych wątków, charakterystyczne dla środkowych tomów trylogii. Na szczęście nie ma tutaj tego dziwnego uczucia „podzielili książkę na pół i zrobili dwa tomy”, które ma się chociażby po obejrzeniu „Artura i zemsty Maltazara” Luca Bessona, która jest w zasadzie połową filmu, dopełnioną przez „Dwa światy”.

W „Magicznym nożu” zmienia się nieco ton opowieści – jakby mniej jest przygody, a więcej ciężkich przemyśleń, wyborów moralnych, decyzji brzemiennych w skutki. To już nie jest cudowna podróż małej dziewczynki na grzbiecie białego niedźwiedzia, tu leje się prawdziwa krew, giną prawdziwi ludzie a bohaterowie muszą stawić czoło nie tylko zewnętrznym niebezpieczeństwom, ale także samym sobie. Zaczyna się ostra, brudna gra – szczególnie, że każdą obietnicę można złamać, każdego najtwardszego nawet herosa zabić a wmieszanie się w sprawę tak potężnych istot jak anioły powoduje, że nagle historia wskakuje na zupełnie inny poziom abstrakcji. Nie jest to już tylko radosna fantastyka dla młodego czytelnika, ale zaczynają się gęste i obciążone historycznie konteksty, z którymi trzeba sobie siłą rzeczy poradzić w świecie przedstawionym. Motyw człowieka występującego przeciwko Stwórcy, który w dodatku okazuje się być nie Pantokratorem, a zwykłym uzurpatorem jest w literaturze i ludzkiej mitologii bardzo popularny. Pullman realizuje go raczej zachowawczo, bez szarżowania, ale nie powiela najprostszych schematów – raczej ucieka przed nimi w pełną rozmachu przygodę, tworząc coś, co obecnie określane jest mianem „epickie”. W armii Asriela służą istoty z legend i opowieści naszego gatunku, od liliputów po wspomniane byty angeliczne – zakrojona na ogromną skalę wojna w szeregi armii człowieka przygarnia nie tylko wystraszonych o swój los ludzi, ale także zgorzkniałych buntowników rekrutujących się z szeregów sług samego Absolutu. Buntowników, bo u podstawy istnienia Absolutu leży kłamstwo, jak u podstawy istnienia człowieka leży grzech pierworodny, uosobiony przez Pył – cząstkę elementarną, w naszym świecie zwaną Cieniem, będącą ciemną materią.

Wraz z początkiem „Bursztynowej lunety”, ostatniej książki cyklu, drogi wszystkich dotychczasowych postaci zaczynają się zbiegać. Pani Coulter, wiedziona tylko własnym interesem wyłamuje się z dotychczasowych układów. Lord Asriel dostrzega nagle błędy, które popełnił i grzechy zaniedbania, jakich się dopuścił. Spada już wtedy zasłona tajemnicy z przepowiedni dotyczącej Lyry Belacqa i jej śladem podąża Kościół z jej własnego świata, naznaczając wyświęconego zabójcę, który ma uchronić dzieci boże przed powtórnym upadkiem. Co ciekawe, hierarchia pozwala sobie na daleko idącą refleksję – akceptuje nawet własne unicestwienie, gdyby to miało ocalić świat. Tym posunięciem autor nieco rehabilituje duchownych, dotąd przedstawianych jako osoby bezwzględne i skupione jedynie na realizacji własnych celów. Nieco, bo przecież nawet samounicestwienie jest tu tylko środkiem do zwycięstwa, najwyższą ofiarą, jaką są gotowi ponieść w imię sztywnej, ograniczającej doktryny.

 

Philip Pullman jest postacią dość kontrowersyjną w pewnych kręgach. Sam uważa się za agnostyka, lecz przez wiele środowisk został okrzyknięty obrazoburcą i ateuszem. Powodem uznania go za najbardziej niebezpieczne pióro współczesnej literatury przez brytyjską hierarchię kościelną jest fakt, że nie szczędzi złego słowa Kościołowi. Chociaż sam twierdzi, że krytykuje jedynie aparat urzędniczy, w rzeczywistości nastaje na cały koncept religii chrześcijańskiej. O ile w „Zorzy” nie widać tego aż tak bardzo – ot, Grobale, teologia eksperymentalna, kilka cierpkich uwag pod adresem luminarzy wiary, o tyle w drugim tomie zatytułowanym „Magiczny nóż” mówiąc kolokwialnie jedzie po kościele jak po burej suce. Bohaterowie powieści bez ogródek przerzucają się opowieściami o okrucieństwach aparatu kościelne, wyliczając metodycznie wszelkie jego zbrodnie – zarówno te w świecie doczesnym, jak i te wyrządzone umysłom ludzkim. Widać tu przeniesienie poglądów autora na wiele kwestii, niekoniecznie dotyczących wiary – Pullman po prostu lubi kontestować. Znany jest chociażby z zaangażowania się w protest, przeciwko oznaczaniu książek dla dzieci przedziałem wiekowym, twierdząc, że nie ma czegoś takiego jak książki dla sześciolatków, ośmiolatków czy dziesięciolatków – w końcu każdy rozwija się i poznaje świat we własnym tempie, a wtłaczanie czytelnika w odgórne, arbitralnie nakreślone ramy związane nieadekwatnie z rozwojem fizycznym nijak się ma do faktycznych potrzeb i możliwości dziecięcego umysłu.

„Mroczne materie” przyniosły Philipowi Pullmanowi duży rozgłos. Mimo, że pisał od początku lat 70. nie udało mu się zdobyć wielkiej sławy. Dopiero sięgnięcie po alegorię, formę baśni dla starszych dzieci, będącą zręcznie utkanym amalgamatem mitów i toposów, przyniosło mu popularność. Część z tego to oczywiście negatywny głos kościoła chrześcijańskiego, oburzonego na tak jawną krytykę zarówno struktury jak i istoty wiary. Za swoją pracę autor otrzymał sporo wyróżnień, m.in. Carnegie Medal i Whitbread Award. Bez większego niestety powodzenia zainteresował się tekstem przemysł filmowy, chociaż mówiono także o serialu BBC. Książki kilkukrotnie zostały wznowione i przetłumaczone na wiele języków. Idąc za ciosem autor przygotował dwie książki typu „companion” – „Oxford Lyry” i „Once upon a time in the North”, rozwijające i uzupełniające wizję z „Materii”. Zapowiedział także publikację drugiej trylogii, „Księgi Pyłu”, o dużo szerszych ramach czasowych – rozgrywającej się przed i po „Mrocznych materiach”, z udziałem bohaterów oryginalnej sagi.

Co jest takiego w tej historii, że ma taką siłę oddziaływania i jest tak atrakcyjna? Dla czytelnika młodego bez wątpienia jest to przebogaty, bardzo barwy i sprawnie napisany świat, pełni pasji bohaterowie, z którymi można się łatwo identyfikować, szybkie, często straszne, często zapierające dech w piersiach przygody. Czytelnik dorosły znajdzie tutaj prócz dobrej rozrywki wiele znanych tropów i archetypów, którymi Pullman żongluje z dużą wprawą. Odwołuje się do teologii i symboliki, sięga do fizyki kwantowej, lecz prócz Hugh Everetta przywołuje także literackich klasyków jak Williama Blake’a i Johna Miltona, zaś z filozofów sięga po Heinricha von Kleista i koncepcję platońskiej jaskini. Robi to ze swadą i lekkością inteligentnego erudyty, która sprawia, że między pościgami, strzelaninami i obcinanymi palcami jest miejsce na dylematy moralne, rozterki miłości, niemal antyczny tragizm determinizmu i podjętych wyborów. Pisząc baśń, osiąga maestrię mistrzów klasycznych – mieszcząc się w ramach gatunku wychodzi poza samą opowieść i nadaje jej szerszy, uniwersalny kontekst. Kontekst głęboko humanistyczny i odnoszący się do najpierwotniejszych ludzkich dążeń – potrzeby posiadania nad sobą większego bytu, potrzeby buntu, potrzeby realizacji.

Dla fanów fantastyki również, na zupełnie osobnym planie jest to prawdziwa czytelnicza uczta – w tyglu sztafaży i pomysłów, w amalgamacie rekwizytów branych garściami z najróżniejszych, często nieprzystających do siebie konwencji pobrzmiewają echa największych dzieł nurtu, najlepszych jego osiągnięć i największych porażek. Od high fantasy po hard sf – każdy z czytelników odnajdzie jakiś element, który ujmie go i chwyci za serce.

„Mroczne materie” to przykład najwyższej próby rzemieślniczej roboty. Dowód na to, że inteligencja, erudycja i świetny warsztat pisarski pozwalają stworzyć dzieło wielowymiarowe, nieprzekombinowane, nie ukrywające pod artystowskim pitu-pitu jałowości i pustych emocji. Że powieść, zgodnie ze swoim kanonem, musi przede wszystkim być solidną opowieścią – taką, o jakiej pisał u nas Jacek Dukaj w „Lamencie miłośnika cegieł”. Pullman jest mistrzem swego rzemiosła i dzięki temu stworzył utwór, który w swojej maestrii ponad to rzemiosło wyrasta, nie tracąc nic z wartości rozrywkowej.

 

Do ilustracji tekstu wykorzystane zostały materiały prasowe producenta filmu „Złoty kompas”.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

2 komentarze

  1. Jedna z najlepszych rzeczy, jaką mi się zdarzyło czytać. Uwielbiam „Mroczne materie” :-)
    No i świetna recenzja, Bartek! Wielkie dzięki!

  1. 2018.12.04

    […] Główna bohaterka, Molly Blackwater, jest dwunastolatką z Królestwa. Możemy się domyślać w tym polityczno-społecznym tworze ech anglosaskiego świata i historycznej potęgi Imperium Brytyjskiego, chociaż pewne jego aspekty bardziej przypominać będą rzeczywistość amerykańską z przełomu XIX i XX wieku. Sama protagonistka to dość typowa przedstawicielka swojego gatunku, dziewczynka uwikłana w sprawę, której zrozumienie ją przerasta, a która wydaje się być mimowolnym bohaterem i katalizatorem wydarzeń. Wśród jej starszych sióstr dopatrzeć możemy się Alicji Liddell, rzuconej w baśniowy, oniryczny świat króliczej nory, bystry obserwator dostrzeże podobieństwa do bohaterów z ruskich powieści ludowych, ale najsilniejszym dla mnie skojarzeniem była Lyra Belacqua, bohaterka „Mrocznych Materii” Pullmana. […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *