Rozdział 8 – Bracia Cole

Ognisko syczało i trzaskało pochłaniając łapczywie coraz to nowe kawałki mokrego chrustu. Benjamin Hyde siedział wygodnie oparty drzwi ziemianki starego trapera. Ognisko miło grzało jego wyciągnięte, bose stopy.

Postanowił zostać na noc w ziemiance przed wyruszeniem w, jak mu się wydawało, ostatnią podróż za Willsonem. Wieczór był ciepły, prawdopodobnie ostatni raz w tym roku, toteż rozpalił ognisko i spróbował napawać się spokojem lasu wokół niego. Nie musiał się śpieszyć. Z listu znalezionego pod kamieniem dowiedział się dokąd zmierza jego dwa tysiące dolarów i doszedł do wniosku, że chwila odpoczynku niewiele tu zmieni. Willson, postanowił wybrać się do Baggs i zaszyć się jako poganiacz bydła. Jakkolwiek zabawnie by to nie brzmiało, biorąc pod uwagę jakim człowiekiem był. Fakt faktem, nie mógł tam pojechać głównymi traktami ani pociągiem. Jego twarz straszydła z plakatów w każdym zakątku stanu. Lucky musiał przebijać się przez góry Medicine, a samo to, dawało łowcy sporą przewagę. Przecież Willson nie mógł być aż takim idiotą, żeby próbować przejść pod górą, labiryntem kopalnianych szybów. Każdy słyszał plotkę, że jest to możliwe, ale Benjamin nie znał nikogo, kto wróciłby z takiej wyprawy.

Łowca postanowił zwyczajnie złapać najbliższy pociąg na zachód i wysiąść tylko kawałek drogi do Baggs. Tam z łatwością podszyje się pod miejscowego i cierpliwie zaczeka aż Lucky zejdzie z gór. Jedynym słabym punktem jego planu była Saratoga, którą przestępca będzie musiał jakoś ominąć. Miasteczko te było wprost uwielbiane przez łowców nagród, szczególnie o tej porze roku. Praktycznie każdy z nich miał melinę w Saratodze i zjeżdżał tam na zimę, żeby spędzić ją na piciu, obłapianiu dziwek i praniu się po pyskach. Sam tak robił, kiedy jeszcze miał na to siły. Miał tylko nadzieję, że jego koledzy po fachu będą tak zajęci sobą, że Gobby’emu uda się przemknąć i wpaść w łapy Benjamina. Z resztą na samą myśl o wkroczeniu Willsona do Saratogi przeszły go ciarki. Ulice spłynęły by krwią łowców, próbujących wyszarpać sobie zdobycz życia.

Z zadumy wyrwał go przeciągły krzyk, dochodzący z głębi lasu. Brzmiał jakby ktoś wył z przeraźliwego bólu. Benjamin zerwał się na równe nogi łapiąc za karabin oparty o jedno z pobliskich drzewek. Nadstawił uszu jednak jedynym dźwiękiem jaki do nich dochodził był trzask ogniska. Wpatrywał się chwilę w ciemność nasłuchując. Może to po prostu pumy? Bardzo często te przerośnięte koty potrafiły wydawać z siebie dźwięki przypominające ludzkie krzyki. A może to coś innego? Może ktoś potrzebował pomocy?

Wzdrygnął się przypomniawszy sobie pewną starą legendę, którą opowiedział mu kiedyś ojciec. Tubylcy z północy wspominali czasami o upiorach, naśladujących nocą ludzkie krzyki. W ten sposób wabiły do lasu śmiałków, pragnących pomóc wołającemu. Kiedy śmiałek taki zagłębił się za daleko w las, upiór rzucał się na niego wyrywając jego serce. Benjamin nie wierzył w takie rzeczy, ale samo wspomnienie tej opowieści w środku lasu wystarczyło, żeby rozbudzić wyobraźnię. Zaklął i wrócił w bezpieczny krąg światła rzucanego przez ognisko.

Postanowił, że odpuści sobie spanie w ziemiance, tak na wszelki wypadek. Co prawda obóz otoczony był puszkami zawieszonymi na sznurkach, ale nie mógł mieć pewności, że je usłyszy. Jeżeli coś kręciło się w okolicy, niezależenie czy to ludzie, pumy czy upiory, wolał pozostać w gotowości. Zawinął się szczelnie kocem, wpatrując się jeszcze chwilę w ciemność. Po chwili zmógł go sen.

Przeraźliwy stukot metalowych puszek rozdarł ciszę, sprawiając, że Benjamin aż podskoczył. Nie wiedział, ile czasu mogło minąć od jego zaśnięcia. Płomień ogniska nieco osłabł, jednak dookoła nadal było ciemno.

– Kurwa jego mać – usłyszał głos dochodzący spomiędzy drzew – po chuj komu te puszki, serce zaraz mi wyskoczy nosem.

– Wstawaj Abe – warknął drugi głos. Łowca usłyszał odgłosy szamotania się, przerywane stukotem puszek. Najprawdopodobniej wspomniany Abe wyplątywał się systemu alarmowego. Benjamin złapał za broń, wycofując się kilka kroków poza zasięg światła i padł na ziemię. Nie wiedział kim są przybysze, ale podkradanie się nocą do obozowisk nie należało do praktyk ludzi z pokojowymi zamiarami.

Odgłos kroków przybierał na sile z każdą sekundą, jednak blask ogniska skutecznie utrudniał wypatrzenie jakichkolwiek sylwetek w ciemności. Łowca mógł jedynie zgadywać, że piechurów jest prawdopodobnie więcej niż dwóch.

– Kogo tam niesie po nocy? – krzyknął Benjamin w ciemność.

Kroki ustały ustępując miejsca cichemu szeptowi. Na tyle cichemu, że nie rozumiał słów, jednak z tonu dało się wywnioskować, że ktoś zadał pytanie.

– Hyde? – usłyszał wyraźny, ciężki głos z irlandzkim akcentem. Benjamin zaklął. Znał ten głos lepiej niżby sobie tego życzył.

– Joe Cole? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– No pewnie, że ja! – odpowiedział mężczyzna zbliżając się do ognia z rękoma podniesionymi lekko w górę. Za nim z lasu wynurzyły się jeszcze dwie postaci. Benjamin rozpoznał ich od razu: Abraham i Phineas Cole.

Wstał z ziemi opuszczając broń i wstępując w światło ogniska. Dostrzegł zupełnie nieszczery uśmiech najstarszego braci.

– Po cholerę skradacie się po nocy? – Benjamin splunął – siadajcie przy cieple, nie stójcie jak kołki.

– Taaak, Ben milutki jak zawsze – odezwał się Joe siadając przy ognisku. Pozostali zrobili to samo, zajmując miejsca po bokach brata.

– Co z wami? Zgubiliście się? – zapytał łowca łypiąc podejrzliwie na trójkę nowoprzybyłych.

– Nie. Wędrowaliśmy sobie do Chugwater, uważasz, żeby rozejrzeć się tam za jakimś zajęciem. Jedziemy i Phineas mówi: Chyba coś się tam pali. Patrzymy – rzeczywiście, łuna jakby od ogniska. To pomyśleliśmy, że może gospodarz pozwoli nam chwilę odpocząć. Nie powinniśmy wchodzić do lasu o zachodzie, bo teraz chuj jeden wie, gdzie właściwie jesteśmy. Bóg jednak łaskawie zesłał nam starego znajomego!

Hyde od razu zorientował się, że mężczyzna kłamie. Znał braci Cole, wiedział co potrafią i do czego są zdolni. Nigdy nie chodziliby na ślepo po lesie, nigdy nie „rozglądaliby się za jakimś zajęciem” kiedy do zgarnięcia są dwa tysiące, a co najważniejsze: nie prosiliby grzecznie o możliwość odpoczynku. Postanowił zagrać w ich perfidną grę.

– No to macie szczęście, nie powiem. Nie szukacie starego Willsona? Myślałem, że wszyscy którzy znają się na rzeczy teraz za nim gonią.

– Nie wiemy za bardzo, gdzie szukać, jeżeli mam być z Tobą szczery, stary druhu – powiedział Joe wyciągając piersiówkę z kieszeni kurtki – a ty? Nie gonisz za nim?

– Nie. Szczerze powiedziawszy mam dość. Jestem już stary i zmęczony. Czasami złapię jakiegoś dzieciaka i wystarczy, żeby nie zdechnąć z głodu. Cieszę się emeryturą. Szukam miejsca, żeby przezimować.

– Na zimowanie najlepsza jest Saratoga! – wykrzyknął Phineas, biorąc piersiówkę od starszego brata i pociągając łyk.

– A właśnie. Nie jedziesz urządzać tam tego waszego jarmarku? – zaciekawił się Joe.

– Nie, skończyłem z tym kilka lat temu – powiedział Hyde głosem ucinającym dyskusję.

Benjamin przeniósł spojrzenie na trzeciego brata. Najmłodszy z obecnych Abraham wpatrywał się w niego złowrogo. Znał braci Cole nie od dziś. Każdy z nich był tak samo gwałtowny i brutalny, ale to właśnie Abe nie potrafił ukrywać tego pod maską uprzejmości. Łowca był pewien, że nie mówi o tym tylko dlatego, że Joe mu zakazał.

– A gdzie Abel? – zapytał Benjamin zdając sobie sprawę, że braci powinno być czworo. Wspomnianego, najmłodszego widział kilka lat temu, kiedy ten był jeszcze podrostkiem.  Joe zaśmiał się szyderczo.

– A kto go tam wie, imbecyla? Uparł się, że jedzie na południe i dołączy do nas później. Ponoć miał „świetny cynk”, rozumiesz? – mrugnął porozumiewawczo. – Nie wraca do tej pory. Wysłaliśmy za nim jednego z naszych czarnuchów i pewnie teraz obaj leżą gdzieś narąbani.

– Powinni już wrócić – wtrącił Phineas.

– Racja powinni, ale znając Abla to pomylił drogę i dopiero gdzieś w Nowym Jorku dotrze do niego, że coś jest nie tak. Jutro wyślemy jeszcze jednego, niech go poszuka.

Hyde prychnął niezauważalnie. Jeszcze przed wojną ojciec braci posiadał kilku niewolników do pracy w gospodarstwie. Kiedy je stracili podczas wojny, postanowili zabrać ich ze sobą. Nigdy nie czuli potrzeby informowania ich, że nie są już niczyją własnością. Czarni zajmowali się końmi, robili za posłańców a czasami nawet za mięso armatnie, kiedy bracia rozbijali jakiś większy gang.  Teraz zapewne niewolnicy czekali na nich razem z końmi i ekwipunkiem gdzieś pod lasem. Tym bardziej Hyde nie był w stanie uwierzyć, że po prostu przypadkowo wpadli na niego w głuszy.

– Ilu wam ich jeszcze zostało? – zapytał łowca z czystej ciekawości.

– Pięciu. Licząc, że Duży Ben wróci z Ablem – zaśmiał się Phineas.

– No to ten… – zaczął niepewnie Joe – słyszałeś coś może o tym Willsonie? Słyszałem, że trupy w Chugwater mają z nim coś wspólnego, a nas już nie wpuszczają do tamtejszego saloonu. Czarnych też tam nie wyślę, bo ktoś ich odstrzeli.

– Ludzie mówią różne rzeczy – stwierdził Hyde, uciekając wzrokiem przed świdrującym spojrzeniem Abrahama.  – Ponoć odstrzelił sklepikarza, bo ten wisiał mu pieniądze. Po wszystkim uciekł na północ. To chyba jedyny sensowny kierunek.

– Aż tak lubi śnieg po pachy i odmrożenia? – zarechotał Abe.

– Nie wiem, może ma tam jakąś melinę? Tym bardziej nie chcę za nim gonić. Taka zima to nie dla mnie, zapalenie płuc miałbym jak w banku.

– Więc gdzie teraz? – odezwał się Phineas na tyle uprzejmie na ile potrafił.

– Teksas – odrzekł Hyde bez zawahania – mam tam jeszcze rodzinę.

Widział, że bracia mu nie uwierzyli. Zapadła głucha cisza przerywana jedynie trzaskiem ogniska. Benjamin czuł się niezręcznie, więc wstał i bezmyślnie podszedł do juków, które zdjął z Castera na noc. Wyciągnął z niej ostatnią butelkę szkockiej i podał braciom.

Alkohol nieco rozwiązał im języki, bo po chwili Hyde dowiedział się, że bracia dosyć aktywnie poszukiwali Lucky’ego. Rozmawiali z Buffonem kilka dni po Benjaminie, ale szeryf nie był skory do współpracy. Szczerze powiedziawszy nie można było mu się dziwić. Bracia Cole zapracowali na swoją szemraną reputację. Do większości saloonów w tej części stanów nie mieli już wstępu. Tam, gdzie mogli wejść prędzej czy później urządzali bijatykę. Dobrze, jeżeli obywała się bez ofiar śmiertelnych. Wybaczano im mniejsze występki ze względu na ich skuteczność. Bracia niesamowicie sprawnie rozprawiali się z większymi bandami. Ich czarni nauczeni byli polowania, tropienia i strzelectwa, toteż wspólnie mogli przeszukiwać rozległe tereny.

Wyznali mu też, że spotkali na trakcie kupca, który zarzekał się, że zna kogoś kto widział Willsona w drodze na zachód. Nie wydawało się im to wiarygodne, z racji na konieczność przejścia przez Saratogę, z której łowcy nagród robili sobie obóz zimowy.  Benjamin odetchnął w duchu.  Jeżeli sami uznali zachód za niewiarygodny, nie będzie wyprowadzać ich z błędu.

Słońce musiało już powoli wychylać się zza horyzontu, bo panująca w lesie ciemność ustąpiła miejsca szarówce.  Kończyli właśnie piątą butelkę alkoholu. W pewnym momencie Phineas zniknął na chwilę i wrócił niosąc ze sobą jeszcze kilka flaszek. Benjamin był już zmęczony a alkohol mocno szumiał mu w głowie, sprawiając, że nie był w stanie skupić wzroku w jednym miejscu. Wiedział jednak, że zasypianie przy braciach Cole może być ostatnim błędem w jego życiu. Domyślał się, że alkohol miał rozwiązać mu język, a brak rezultatów na pewno frustrował rodzeństwo. Wstał z ziemi zbierając swoje rzeczy.

– Świta już, na mnie pora – oznajmił towarzyszom.

– No co ty Ben! – wykrzyknął Joe, wstając i wręczając mu niedopitą butelkę.

– Musze jeszcze coś załatwić przed podróżą na południe.

– Proszę zostań. Tyle się nie widzieliśmy, tyle mamy do obgadania! – Dodał niewyraźnie Phineas.

– Przykro mi Panowie, muszę ruszać – Benjamin odtrącił lekko butelkę. Na ten widok Abraham zerwał się z wściekłością, jednak Joe przytrzymał go wyciągniętą ręką.

– Siadaj kretynie – warknął natychmiast pozbywając się wymuszonej uprzejmości jaką okazywał łowcy – dobrze więc. Nie masz nic przeciwko, żebyśmy wybebeszyli tą ziemiankę?  Zostało tam coś?

– Śmiało – odrzekł Hyde koślawo zakładając juki na konia – są tam jakieś fanty, ale bardziej przydatne niż cenne.

Pożegnali się, pozwalając łowcy odjechać. Po niecałej minucie dobiegły go krzyki kłócących się braci. Benjamin pognał Castera, nie zważając na nierówne podłoże. Był pewien, że Abraham nie chciał wypytywać go po dobroci, tylko powiesić za nogi na najbliższym drzewie. Nie był do końca pewien czy pozostali bracia nie przekonają się zaraz do tego pomysłu, toteż chciał oddalić się jak najszybciej i jak najdalej.

Następnym przystankiem była stacja w Cooper Lake. Tam postara się złapać najbliższy pociąg, żeby nie musieć przebijać się przez góry. Może gdyby był ze dwadzieścia lat młodszy, wtedy miałby na to siły i ochotę, ale nie teraz. Miał tylko nadzieję, że pozwolą zabrać mu ze sobą Castera. Na myśl o pozostawieniu zwierzęcia i wymianie go na innego konia, robiło mu się niesamowicie wręcz przykro. Na stare lata zrobił się strasznie sentymentalny. Jeżeli wszystko pójdzie jak z płatka, to uda mu się bezproblemowo wyprzedzić Willsona i zasadzić się na niego w Baggs.

Przejechał tylko kilka mil zanim zwymiotował, paskudząc szyję Castera mieszaniną soków żołądkowych i przetrawionej whisky. Zdał sobie sprawę, że nie jadł od przyjazdu do Chugwater, a wypił całkiem sporo. Zaszumiało mu w głowie jeszcze bardziej. Obraz uciekał mu w górę nie pozwalając skupić się na prowadzeniu konia. Zsunął się z siodła, bardziej spadając niżli schodząc. Zdjął bukłak z wodą, wypijając sporą część jego zawartości duszkiem. Nie był to zbyt dobry pomysł. Ciecz uciekła z jego żołądka tak szybko jak się tam znalazła.

– Trudno koniku, muszę odsapnąć na chwilkę – powiedział do Castera zakładając jego wodze na jakiś krzak. Nie osiągnął tym w zasadzie niczego, Caster mógł z łatwością przestąpić dwa kroki i uwolnić się z „wiązania”.

Usiadł opierając się o drzewo i dysząc ciężko. Pierdolona wóda, pomyślał, kiedy znowu zerwało go na wymioty. Jeszcze kilka lat temu po takiej ilości nawet nie miałby rano kaca. Następnych przemyśleń nie udało mu się już zarejestrować, bo zapadł w mocny, pijacki sen.

Obudziło go głośne parskanie i rżenie. Caster z jakiegoś powodu wpadł w panikę jakiej łowca jeszcze nigdy nie widział.  Zerwał się na równe nogi, ignorując potworny ból w czaszce i złapał wodze podskakującego konia.

– Spokojnie malutki, wszystko gra! – powiedział łagodnie, gładząc konia po grzbiecie. Caster widząc, że jego Pan już się obudził uspokoił się nieco. Przestał wierzgać, ale nadal prychał ciężko, przestępując z nogi na nogę. Wpatrywał się uparcie w kierunek, z którego przyjechali. W krzaki, znajdujące się kilkanaście jardów od miejsca, w którym zasnął Benjamin.

– Ćśśś… kochany, już dobrze – wyszeptał do ogiera.

Rzucił okiem na punkt, którego tak wystraszył się koń i zamarł w bezruchu. Z dystansu, z nieukrywaną ciekawością przyglądał im się sporych rozmiarów niedźwiedź.  Zapewne przyszedł wiedziony zapachem rzygowin i alkoholu. Niedźwiedzie powoli uczyły się zapachów kojarzonych z ludźmi i chociaż nie atakowały tak bardzo często, to wiedziały, że w ich towarzystwie zawsze znajdzie się trochę jedzenia.  Czasami ludzie sami z siebie to jedzenie dostarczali, zwłaszcza Ci, którzy nie mieli zbyt wiele wspólnego z przebywaniem w głuszy.

Powoli i ostrożnie podszedł do konia, zdejmując przytroczony do siodła karabin. Miał nadzieję, że nie będzie musiał go używać. Niedźwiedź to oczywiście wspaniałe trofeum, ale teraz nic by mu z niego nie przyszło.

Niedźwiedź chyba rozumiał czym jest broń palna, bo widocznie się zaniepokoił. Otworzył paszczę ukazując zdrowe, silne zęby, wydając z siebie jakby ziewnięcie. Hyde wiedział doskonale, że zwierzę nie jest senne, tylko zdenerwowane. Złapał karabin w gotowości do strzału, jednak nie celował jeszcze. Nie chciał jeszcze bardziej prowokować zwierzęcia. Nie lubił zabijać z innego powodu niż obrona.

Wpatrywali się w siebie krótką chwilę, która dłużyła się jak godziny. Bestia przestąpiła kilka małych kroków jednak widać było, że straciła zainteresowanie Benjaminem i jego koniem. Niedźwiedź rozejrzał się spokojnie po okolicy, rzucił łowcy ostatnie spojrzenie, po czym zawrócił i powoli odszedł łamiąc gałązki otaczających go krzaków.

Hyde odetchnął ciężko. Potworny ból głowy powrócił ze zdwojoną siłą. Odrzucił karabin i złapał się za nią masując pulsujące skronie. Słońce wisiało już na tyle wysoko, że widać je było przez korony drzew.

– Nigdy więcej alkoholu – powiedział sobie po raz setny w życiu – ani jednej, choćby najmniejszej kropli.

Odgłos niedalekiego wystrzału rozerwał ciszę, powodując, że ból głowy prawie rozerwał czaszkę Benjamina na pół.  Złapał za leżący na ziemi karabin. W następnej chwili usłyszał tylko krótki krzyk mężczyzny, dochodzący z kierunku, w którym odszedł niedźwiedź.

Ruszył szybko przez krzaki, ignorując zagradzające mu drogę zarośla i tym samym dodając do płaszcza dwa kolejne rozdarcia.  Nie przebiegł długiego dystansu, kiedy dostrzegł niedźwiedzia z dzikim warczeniem szarpiącego nogę czarnoskórego mężczyzny, który to darł się w niebogłosy.

Nie myśląc długo Hyde wystrzelił celując prosto w cielsko bestii. Nie chciał celować w łeb, bo bał się, że skacowany trafi w człowieka.  Chociaż przy takich ranach jakie schwytany już posiadał, prawdopodobnie zrobiłby mu przysługę.

Niedźwiedź natychmiast wypuścił ofiarę z paszczy, wypatrując skąd doszedł strzał. Benjamin domyślał się, że bardziej zareagował na dźwięk aniżeli na ranę. Z dzikim rykiem, napędzany adrenaliną zaszarżował na łowcę, szczerząc kły. Benjamin przeładował karabin, odetchnął i strzelił ponownie.

Tym razem trafił prosto w głowę. Niedźwiedź zatrzymał się w pół kroku i runął na ziemię podjeżdżając jeszcze kilka centymetrów po ściółce.

– Kurwaaa! – wykrzyknął ranny mężczyzna ściskając nogę, z której szybko uciekała szkarłatna ciecz. Benjamin dopadł do niego.

– Dawaj pasek, bo się wykrwawisz! Po co strzelałeś, imbecylu? – zapytał wyszarpując pas ze spodni czarnoskórego i zaciskając go mocno na nodze, tuż przy pachwinie.

– Wystraszyłem się… umrę prawda? Nie wyjdę z tego!

– Wyjdziesz, spokojnie – skłamał Hyde. Niedźwiedź rozszarpał mu nogę, bez amputacji nie dało się go uratować. Łowca nie miał do tego żadnych kwalifikacji. Kiedyś w wojsku ucinali nogę jednemu z żołnierzy, ale nie on opatrywał wtedy kikut.

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie – zaczął ranny, ale Benjamin przerwał mu od razu. Domyślał się kim jest, ale potrzebował potwierdzenia.

– Jesteś jednym z ludzi Cole’ów?

– Tak, pomóż mi kurwa!

– Co tu robisz? – zapytał krótko Hyde, ignorując cierpienie mężczyzny. Ten i tak był już martwy. Mógł się jedynie przydać dostarczając mu kilku informacji zanim opuści ten świat.

– Co? Pomóż mi do cholery! – w oczach czarnoskórego dało się dostrzec panikę. Musiał zdać sobie sprawę, że łowca nie zamierza mu pomagać, dopóki nie powie mu tego co chce wiedzieć.

– Co tu robisz? Wysłali Cię za mną? – powtórzył pytanie Hyde.

– Tak… Pan Joe powiedział, żeby iść za tobą, sprawdzić, czy ruszysz na Baggs, bo nie znaleźli nigdzie listu…

– Skąd wiecie o liście? – Wystraszył się Benjamin. – I skąd wiecie o Baggs?

– Od rudego chłopaka. Spotkaliśmy go wczoraj na trakcie, panowie zaprosili go do ogniska i okazało się, że wie dużo o Willsonie. Nie wszystko chciał powiedzieć, panowie musieli go zmusić.

– Clancy? Co mu zrobiliście? Gdzie on jest?

Ranny mężczyzna wskazał kierunek palcem, nie utrzymał go jednak długo, z sekundy na sekundę robił się coraz słabszy.

– T-tam – wyszeptał – będzie z kilka minut jazdy.

Benjamin wstał zarzucając karabin na ramię. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na czarnoskórego, który słabł w oczach, patrząc na łowcę błagalnie.

– Pomódl się. Przykro mi – rzucił Hyde odchodząc.

Ranny próbował krzyknąć, ale wydał z siebie tylko rzężenie. Benjamin nie odwrócił się. Nie był w stanie mu pomóc i nie miał czasu na dotrzymywanie mu towarzystwa podczas umierania.

Wrócił do Castera, który grzecznie czekał, chociaż widać było, że przestąpił kilka kroków za swoim Panem, nie będąc pewny czy ma czekać czy podążać.

Jechał szybko w kierunku, który wskazał mu umierający.  Po chwili wyjechał na trakt, który stanowiła starannie wykarczowana cześć lasu. Już z daleka zobaczył to czego się obawiał. Na brzegu traktu dostrzegł dymiące się szczątki ogniska i ciało rudowłosego mężczyzny zwisające bezwładnie do góry nogami, przywiązane do gałęzi drzewa.

Chłopak był martwy, to nie ulegało wątpliwości. Biała koszula, w której wczoraj zobaczył go Hyde, teraz była cała czerwona od zakrzepłej krwi. Twarz zmasakrowano mu do tego stopnia, że Benjamin poznał jedynie płomiennorudą czuprynę. Z ust wystawał kawałek szmaty służący za knebel.

Więc to jego krzyk słyszał wczoraj w nocy. Musiał krzyczeć, dlatego go zakneblowali.  Wskazał oprawcom ziemiankę, powiedział o liście. Pewnie miał nadzieje, że przeżyje, ale nie mógł wiedzieć z jakimi ludźmi ma do czynienia.

– Pierdolone zwierzęta – zaklął Hyde wyciągając nóż, żeby odciąć chłopaka.

Powoli i z należnym zmarłemu szacunkiem przerzucił ciało przez koński grzbiet. W pierwszym odruchu chciał przemyć jego twarz z zakrzepłej krwi. Szybko jednak wycofał się z tego pomysłu dochodząc do wniosku, że prawdopodobnie nie ma w manierce tyle wody.

Sam zajął miejsce w siodle. Musiał się spieszyć. Gobby był już daleko, jednak Hyde nie mógł tak po prostu zostawić Clancy’ego samotnie w lesie. Prędzej czy później wywęszyły by go drapieżniki. Po kilku dniach po chłopaku zostałyby tylko kości rozwleczone po całym terenie. Rodzina nigdy by go nie odnalazła i żyła w przekonaniu, że uciekł i poszedł w ślady swojego wyrodnego brata. Nie miał też niczego, żeby wykopać nawet prowizoryczny grób.

Oczywiście nie zamierzał oddawać ciała osobiście na ręce gospodarza. Dostarczenie go teraz i w takim stanie byłoby jak przyznanie się do jego morderstwa. Nie znajdował wersji wydarzeń jaką mógłby przedstawić rozżalonemu ojcu, żeby nie zostać odstrzelonym na ganku gospodarstwa. Zostawi go na skraju pola. Uprawy zostały już dawno zebrane więc prawdopodobieństwo zauważenia zwłok przez któregoś z farmerów było jak najbardziej realne.

Z trudem powstrzymywał się przed zawróceniem i dokonaniem krwawego odwetu na braciach Cole. Powstrzymywał go jednak zdrowy rozsądek. Wraz z ich niewolnikami było ich siedmiu. Nawet, gdyby wziął ich z zaskoczenia, po chwili zostałby zasypany gradem kul.  Gniew wzbierał w nim i opadał naprzemiennie. Dobrze wiedział, do czego zdolni są bracia, jednak zakatowanie chłopaka było zupełnie niepotrzebne. Joe Cole doskonale wiedział, że ludzi pokroju Clancy’ego wystarczyło chwilę postraszyć. Może uderzyć raz czy dwa. Benjamin był pewien, że ich ofiara była już mocno obita zanim w ogóle zaczęli zadawać pytania.

Wyjechał z lasu rozglądając się uważnie. Dla swojego własnego dobra wolał pozostać przy tym akcie niezauważony. Co prawda działał na zlecenie gubernatora, czym bez trudu wykpiłby się z ewentualnych podejrzeń o zamordowanie chłopaka, jednak świadkowie stanowiliby niepotrzebną komplikację. Gubernator czy nie, szeryf miał pełne prawo zatrzymać go do wyjaśnienia. Strata czasu, na którą łowca nie mógł sobie w żadnym wypadku pozwolić.

Dalsza droga również przebiegła spokojnie. Poruszał się trasą, którą dotarł tutaj wczoraj. Nie była z resztą nadzwyczaj skomplikowana, wystarczyło trzymać się udeptanej w trawie ścieżki i po kilku minutach trafiało się na skraj kukurydzianego pola.

Zatrzymał się znajdując odpowiednie miejsce, z dala od zarośli czy wielkich, polnych kamieni, które zdążyły wydostać się z ziemi podczas sezonu.  Chciał mieć pewność, że ciało nie zostanie pomylone z niczym innym. Ostrożnie zdjął chłopca z grzbietu ogiera i ułożył go na czarnej, zaoranej ziemi.

Nie był człowiekiem wierzącym, jednak zdjął kapelusz i wykonał w powietrzu znak krzyża.

– Przykro mi młody, naprawdę – powiedział pociągając z piersiówki, łamiąc tym samym niedawną obietnicę o dozgonnej trzeźwości.

Wsiadł na konia, upewniwszy, się, że nikt nic nie widział. Chciał oddalić się jak najszybciej. Odjechał szybkim kłusem. Najsensowniejszym wyjściem był powrót do lasu i ponowne przebicie się przez niego mając nadzieję, że nie natknie się na braci, ani żadnego z ich niewolników. Wiedział, że w takim przypadku nie obyłoby się bez walki.

Coś przykuło jego uwagę, kiedy dotarł do granicy lasu. Kilkadziesiąt jardów od niego, w zaroślach dostrzegł figurę postawnego mężczyzny. Po charakterystycznej niebieskiej koszuli rozpoznał Phineasa Cole. Ewidentnie usłyszeli strzały i pojechali za nim, chcąc sprawdzić, dokąd zmierzał z ciałem. Być może chcieli upewnić się, że wróci na swoją starą trasę, potwierdzając tym samym informacje o Baggs.

Wiedział jednak, że bracia Cole nie odpuszczą. Będą siedzieć mu na ogonie gdziekolwiek pójdzie, nie musząc nawet za bardzo się spieszyć. Nawet jeżeli dotrze do Lucky’ego przed nimi to zawsze mogą dorwać ich w drodze powrotnej. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że nie ruszą za nim od razu, tylko zaczekają na wieści o swoim bracie. Pozwoli mu to na zbudowanie przewagi. Jeżeli będzie taka konieczność Lucky’ego odstawi najbliższemu szeryfowi i tam zaczeka na przedstawicieli gubernatora. Postanowił jednak martwić się tym później. Teraz miał do złapania pociąg.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *