Rozdział 4 – Fałszywy Cluney Doyle

W Anglover prawie świtało. Pierwsze promienie wschodzącego słońca skutecznie przyciągały okoliczne koty i psy, które chciały ogrzać się po chłodnej nocy. Równie szybko na zewnątrz pojawili się starsi mieszkańcy. Bez wątpienia zmagali się z bezsennością i z utęsknieniem wyczekiwali na początek dnia i możliwość skorzystania z naturalnego światła. W miasteczkach takich jak to, zawsze dało się dostrzec starsze osoby, zmierzające o świcie do sobie tylko znanego punktu.

Benjamin Hyde obserwował ich przez otwarte drzwi szopy, w której pozwolono mu przenocować. Dobrze wiedział, że nie dane mu będzie dożyć takiej starości. W zasadzie osiągnął już imponujący jak na łowcę głów wiek, okrągłych sześćdziesięciu lat. W pewnym wieku jednak przestaje to mieć dla człowieka jakiekolwiek znaczenie.

Wstał z legowiska ze starego, podróżnego koca. Kopnął mały tobołek pełen starych szmat, którego używał jako zamiennika poduszki. Przeciągnął się ciężko i mógłby przysiąc, że strzelił mu każdy, nawet najmniejszy staw. Rozpadasz się Ben – zaśmiał się w duchu. – Strzelasz tak, że kiedyś dostaniesz kulkę bo ktoś pomyśli, że otworzyłeś do niego ogień.

Na zewnątrz nadal dało się poczuć chłód nocy. Przywiązany do haka na ścianie szopy koń prychnął głośno na powitanie. Był to Caster. Piękny kasztanowy ogier, którego Benjamin odebrał jednemu ze złapanych przez siebie przestępców. Zwykle uznawał, że okradanie pojmanych jest poniżej jego godności, ale tamten postrzelił jego starą klacz, którą niestety musiał dobić. Zabranie Castera było więc niczym więcej jak odebraniem ubezpieczenia.

Benjamin podszedł do konia i poklepał go czule po szyi. Bardzo zżył się ze zwierzęciem, które zazwyczaj przez długie tygodnie było jego jedynym towarzyszem. Łowca uważał go za świetnego kompana do rozmów. Nie wtrącał się, nie przerywał, nie przekonywał do swoich racji. Benjamin spojrzał na wychudłe już sakwy na prowiant i pusty, indiański bukłak. Musiał koniecznie odnowić zapasy. Kiedyś podróżował z całym więziennym wozem, na którym mieściło się od cholery ładunku, ale zostawił go u swojego kuzynostwa w Teksasie.

Z tego co udało mu się zapamiętać, niedaleko był skład. Przy odrobinie szczęścia właściciel już wstał i będzie mógł mu sprzedać najpotrzebniejsze rzeczy. Musiał się śpieszyć, ale jak to powtarzał jego ojciec: „Lepiej wyjechać później i się wysrać, niż być o czasie i obsrać gacie”.

Złapał Castera za uprząż i poprowadził powoli uliczkami Anglover. Coraz więcej okiennic otwierało się z hukiem, pozwalając mieszkańcom użyć światła dziennego. Benjamin odetchnął z ulgą widząc otwarte okiennice w budynku składu towarowego. Na szczęście nie będzie musiał budzić właściciela, co nie zawsze kończy się dobrze. Caster grzecznie pozwolił się przywiązać do słupa, który podtrzymywał mały daszek nad wejściem do budynku.

Wszedł do środka wielkiego pomieszczenia, prawie w całości wypełnionego różnego rodzaju skrzyniami oraz beczkami. Już od pierwszych chwil uderzyła go woń octu i prochu strzelniczego. Nigdzie nie widział jednak właściciela. Dzwoneczek umieszczony nad drzwiami zadzwonił głośno, kiedy je zamknął.

– Jest tu ktoś? – zawołał w przestrzeń.

– Jestem jestem, chwilka! – odpowiedział mu niski głos spod podłogi. Usłyszał głośne tupanie i skrzypienie starych schodów. Po chwili jego oczom ukazał się właściciel. Młody mężczyzna o czarnych włosach z gładko ogoloną twarzą.  – Will Hank, do usług!

– Benjamin Hyde – przedstawił się łowca ściskając wyciągniętą dłoń.

– Pan jest tym łowcą nagród, prawda? Szeryf wysłał pana za bandą Lucky’ego? Och, proszę nie robić takiej miny – dodał widząc zdziwienie na twarzy Benjamina. – Wszyscy już gadają! Dwa tysiące dolarów, taka fortuna!

– Tak – otrząsnął się Benjamin. – Skąd te informacje? Przecież jeszcze nie ma listów gończych.

– Nie da się powstrzymać plotek panie Hyde. Tym bardziej, że szeryf wezwał Pana w dosyć widowiskowy sposób. Z saloonie zawrzało, mówię Panu. Od razu wiedzieliśmy, że chodzi o nagrodę. Muszę dodać – ściszył wyraźnie głos – że tylko Pana wezwał do siebie bezpośrednio. Czyżby jakieś konkretne wytyczne?

Hyde spojrzał na sprzedawcę podejrzliwie. Coś nie podobało mu się w jego osobie i wcale nie miał ochoty dzielić się z nim czymkolwiek.

– Nie – skłamał rozglądając się po składzie. – Szeryf i ja znamy się od dawna. Zaprosił mnie na drinka, to wszystko.

– Ależ oczywiście, oczywiście – uśmiechnął się Hank, jednak jego oczy pozostawały zimne i podejrzanie wręcz nieprzyjemne. – Więc, co podać?

– Pęk suszonej wołowiny, suchary, butelkę szkockiej i jakieś puszki, jeżeli są na stanie.

– Gdzieś powinny być – odparł rozglądając się po kątach. – W zasadzie nie jestem pewien, widzi pan trochę tu bałagan. Proszę dać mi chwilkę. Tam ma pan taboret – powiedział wskazując Benjaminowi miejsce przy drzwiach.

Łowca usiadł, przyglądając się jak mężczyzna otwiera i dokładnie sprawdza prawie każdą beczkę i skrzynkę w poszukiwaniu konserw. Musiał minąć przynajmniej kwadrans, zanim dotarł do właściwych. O ile wcześniej wydawał się podejrzany, teraz Hyde miał już pewność, że coś jest nie tak. A może to tylko starcza paranoja, wychodowana na latach oglądania się przez plecy?

W końcu udało się zebrać to o co prosił. W swojej uprzejmości sprzedawca pomógł załadować  juki zakupioną wołowiną, sucharami i fasolą w puszce a nawet napełnił jego bukłak wodą. Benjamin zapłacił starannie odliczoną kwotę patrząc jak mężczyzna niechlujnie chowa banknoty do kieszeni.

– To co? – zapytał Hank. – Na północ?

– Przeciwnie – wymruczał Hyde. – Dziękuję Panie Hank. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia!

Wsiadł na konia i rozejrzał się za słońcem próbując wyznaczyć sobie kierunek. Musiał jechać „na południe jak w mordę strzelił”, jak to określił Orwell. Po kilku, kilkunastu godzinach powinien znaleźć się u podnóża Bannerss Peak.

 

 

Pierwsze godziny drogi minęły szybko i bez większych niespodzianek. Hyde jechał spokojnie, nie chciał zamęczyć konia. Z resztą Caster był jeszcze młodym ogierem, sam rwał się do długiej jazdy i rzucał łowcy pełne wyrzutu spojrzenia, kiedy ten po raz kolejny musiał zatrzymać się za potrzebą.

Słońce było już wysoko nad horyzontem, kiedy Hyde zobaczył w oddali piętrzące się wzgórza, wśród których górowało Banners Peak. Znalezienie samego wzgórza to jedno, ale odgadnięcie, gdzie mogli zamelinować się bandyci to już inna para kaloszy. W swoim życiu widział już mnóstwo przedziwnych kryjówek i wiedział, że ludzie Ci potrafili być bardzo pomysłowi, jeżeli chodziło o zapadanie się pod ziemię. Kiedyś nawet znalazł człowieka w ziemiance, do której dosłownie wpadł, tak dobrze została zamaskowana. Zawsze powtarzał, że gdyby niektórzy przestępcy wykorzystali swoją kreatywność i talenty w inny sposób, ten świat byłby niesamowitym miejscem.

Z tego co udało mu się usłyszeć o tych terenach wynikało, że pod Banners Peak rozciągają się tunele kopalni. Opuszczone kopalnie działały na uciekających przestępców tak, jak zgniłe mięso działa na muchy. Instynktownie kierowali się właśnie tam. Benjamin miał nadzieję, że jeżeli Willson tam jest, to będzie na tyle głupi i oznaczy drogę w tunelach. Nie widziało mu się za bardzo kilkudniowe błądzenie po labiryncie. Słyszał już historie ludzi, którzy nigdy z takowych nie wracali.

Hyde zatrzymał konia i zsiadł z niego po raz kolejny dzisiaj czując nieprzyjemne parcie w pęcherzu.

– Musisz mi wybaczyć kochany – rzucił szybko do Castera. – Starzeję się, cholera…

Coś przykuło jego uwagę. Ślady kopyt mocno odbite w zaschniętym błocie pośród niskiej, połamanej trawy. Ślady były bardzo nierówne, jakby zostawił je ranny albo bardzo zmęczony koń. Od kilku dni nie padał deszcz, ale Hyde mógłby przysiąc, że ślady mają najwyżej dzień lub dwa. Pozostawała jeszcze poranna rosa. To oznaczało, że był na dobrym tropie. Zagadkę stanowiło tylko to, kto zostawił tropy. Jeżeli ufać temu co mówili Buffon i Orwell, Lucky uciekł na północ, a nie na południe. Możliwe, że to ktoś z jego bandy. W okolicy nie słyszano o innych uciekinierach, a przypadkowi podróżni raczej nie mieli powodów, żeby męczyć konie do stanu, w którym chwieją się na boki.

– Chodź Caster – powiedział wracając na siodło. – Jeżeli jego koń ledwo dychał to może znajdziemy resztki obozowiska.

Caster prychnął w odpowiedzi, co Hyde uznał za potwierdzenie. Ruszyli dalej w kierunku góry, po drodze mijając pojedyncze skały oraz krzaki. Wypatrywał miejsca, w którym sam rozbiłby obóz w takiej sytuacji. Na pewno nie byłoby to na otwartym terenie, ale też poza górami teren wszędzie był względnie otwarty. Co jakiś czas przystawał rozglądając się czy nie gubi kierunku. Ślady nadal wiodły w stronę Banners Peak, czasami ledwo widoczne, czasami odbite głęboko w glebie, jakby zmęczony koń próbował utrzymać równowagę.

Ujechał niecałą milę, kiedy jakiś kształt zamajaczył mu w zasięgu wzroku. Coś leżało w niewielkim zagłębieniu kilkadziesiąt jardów od niego. Z takiej odległości nie był w stanie zweryfikować czy jest to człowiek, zwierzę czy może jakiś wyjątkowo niewymiarowy kawałek skały. Zsiadł z konia chwytając za przytroczony do siodła karabin. Wolał nie ryzykować. Casterowi może zebrać się na prychanie i rżenie kiedy uzna, że poruszają się zbyt wolno i ostrożnie.

– Poczekaj tutaj, dobrze? – powiedział cicho Hyde.

Koń oczywiście nie odpowiedział, ale od razu zabrał się za skubanie otaczającej go roślinności, co łowca uznał za zgodę. Ruszył w stronę obiektu z karabinem gotowym do strzału, chociaż wynikało to bardziej z nadmiaru ostrożności niż z przekonania, że coś mu grozi. Uciekinier raczej nie siedziałby sobie w środku dnia na otwartym polu. Poczuł znajomy słodkawy smród gnijącego mięsa. Opuścił karabin widząc chmary much. To było końskie truchło.

Koń był martwy od co najmniej dwóch dni. Zdążyły się już na nim wykluć larwy much, łapczywie wyżerając psujące się mięso. Benjamin podszedł i uważnie obejrzał truchło. Koń nie miał na sobie żadnych ran ani skaleczeń. Jego nogi były całe i bez śladów złamań. Na grzbiecie wciąż miał siodło. Sumując ze sobą ślady i brak obrażeń Benjamin wywnioskował, że koń został po prostu zajeżdżony na śmierć. W końcu padł ze zmęczenia odmawiając dalszej jazdy. Pewnie dostał kolki i umierał wijąc się z bólu. Właściciel zostawił go na pewną śmierć. Nie zadał sobie nawet chwili trudu, żeby ukrócić jego męki.

Łowca pochylił się nad truchłem chcąc przeszukać juki. Muchy wlatywały mu do ust i oczu, ale zdusił w sobie odruch zostawienia ciała w spokoju. W małych, skórzanych sakwach nie znalazł w zasadzie niczego poza pustą piersiówką. Obejrzał ją dokładnie. Wyglądała na starą. W jednej ze ścianek ziała dziura po przestrzeleniu, jednak jego uwagę przykuł mały napis na denku: „Cluney”. Być może rzeczony Cluney trzymał ją ze względów sentymentalnych, albo nie miał pojęcia, że nadal wala mu się po jukach.

Cluney… przez ostatnie kilka sekund powtarzał to imię jak mantrę. Skądś je kojarzył i o ile nie zawodziła go pamięć, rzeczony widniał na jednym z listów gończych. Szybkim krokiem ruszył w stronę Castera, który grzecznie czekał skubiąc samotny krzaczek. Dopadł do juków. W jednej z toreb szybko znalazł to czego szukał. Zwinięte w rulon listy gończe. Benjamin zawsze miał kopie listów z każdego miasteczka jakie odwiedzał. Nawet jeżeli nie uznawał żadnej z nagród za godną jego czasu, stanowiły one dość niezłą podpałkę. Szczególnie kiedy nie było czasu szukać pałek trzcinowych.

– Cluney, Cluney… – powtarzał przeglądając list za listem. – Jesteś!

Ze środka sterty wydobył kilkumiesięczny już list gończy wystawiony za bandą Lucky-ego.

– Poszukiwani żywi lub martwi. Za rozboje, kradzieże, wandalizm, morderstwa, obcowanie ze zwierzętami, bla bla bla. Członkowie bandy: Gobby Willson, Aberama Butch, Cluney Doyle, Willy Hopster i Albert McGuire. No Panie Doyle – uśmiechnął się pod nosem. – Mamy sobie do pogadania.

Szybko zwinął listy w rulonik i wsiadł na konia. Jeżeli na ziemi leżało zwierzę i piersiówka jednego z bandy Willsona, to nie mógł ujść daleko. Sądząc po śladach kierował się właśnie na Bannerss Peak. Z resztą nie miał zbyt dużego wyboru. Grunt palił mu się pod stopami a pojawienie się w zaludnionym miejscu to jak samodzielne zgłoszenie się na stryczek. Stara kryjówka oddalona o kilka godzin marszu była jego jedynym wyjściem.

 

 

Reszta drogi minęła mu zaskakująco szybko. Caster, wyraźnie szczęśliwy, przyśpieszył nie zważając na wybitnie nierówne podłoże, najeżone kamieniami, karłowatymi roślinami i innymi przeszkodami, które skutecznie mogłyby doprowadzić do upadku.

Benjamin rozejrzał się po okolicy. Góra wznosiła się nad nią, zasłaniając większość widnokręgu. Zakładając, że kryjówka jest gdzieś w tej okolicy nie było innej opcji niż szyb starej kopalni. Nie do końca orientował się co można było tu wydobywać, jednak szedł o zakład, że chodziło o złoto. Swego czasu ludzie szukali go dosłownie wszędzie. Kilka dekad temu nad rzeką Fraser ludzie urządzali dosłowne bitwy na szpadle i sita, walcząc o kilka samorodków. Benjaminowi też kilka razy przeszło przez głowę, że może rzuci gonitwy za przestępcami i zajmie się płukaniem złota. Niektórzy wychodzili na tym zupełnie nieźle a i ryzyko śmierci było niższe. Chociaż z drugiej strony wolał większą szansę na śmierć od kuli niż mniejszą, ale beznadziejnie głupią – pordzewiałą łopatą w łeb dla kilku świecących okruchów.

W oddali dostrzegł coś, co przypominało wejście do szybu. Trzy belki zbite ze sobą tworzące prowizoryczne „wejście” w głąb góry. Zsiadł z konia i ruszył w ich stronę. Po drodze starał się wypatrzeć jakieś ślady wskazujące na obecność zbiega w tym miejscu. Skaliste podłoże niestety nie sprzyjało zostawianiu tropów. Poznał kiedyś Indianina, który potrafił dostrzec odciski stóp nawet na kamieniu, ale dla starych oczu Benjamina była to rzecz nie do osiągnięcia. Z resztą zawsze podejrzewał tubylców o posiadanie jakiegoś szóstego zmysłu.

– Niech to szlag! – wycedził przybywając na miejsce. O ile wejście pozostało w miarę nienaruszone, tak sam szyb zawalony był już kilka metrów od wejścia. Benjamin zsiadł z konia. Miał nadzieję, że wejście zawaliło się lata temu, a nie niedawno, po wejściu do niego przez Cluneya.

Przyjrzał się dokładniej zawalisku. Między mniejszymi kamieniami skrzyła się warstwa nawiewanego przez lata piachu. Rozejrzał się ponownie mając nadzieję, że znajdzie inne wejścia. Rzucił okiem w kierunku, z którego przyszedł. Oczy mu zabłysły, kiedy nieduży krzaczek odchylił się i wskazał mu wejście zapasowe. Nie czekał zbyt długo.

Zrąb, o ile dał radę to określić Benjamin stojąc przed nim, był nienaruszony. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał jakichkolwiek odgłosów mogących świadczyć o tym, że ktoś znajduje się w środku. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę jak bardzo było to naiwne. Nawet jeżeli zbieg się tam ukrywa, to same tunele mogą ciągnąć się milami pod górą.

– Zostań tu Caster – nakazał koniowi przywiązując lejce do krzaka. – Jeżeli ktoś przyjdzie, zagadaj go do mojego powrotu.

Zapalił lampę naftową przytroczoną do juków i powiesiwszy ją na lufie karabinu ruszył w głąb szybu. Tunel był dosyć wysoki. Benjamin mógł bez problemu się wyprostować, o ile zdjął kapelusz. Po pierwszych metrach tunel rozwidlał się prowadząc prosto ku głębinom Banners Peak. Na ziemi walały się różnego rodzaju przedmioty świadczące o bytności człowieka, butelki po alkoholu, rozbite lampy, ułamane trzonki kilofów. Jednak nie było nawet śladu po przechodzącym zbiegu.

Dotarł w końcu do rozwidlenia. Jeden z korytarzy odbijał w lewo, drugi zaś prowadził dalej prosto. Coś jednak przykuło uwagę Benjamina. Na jednej ze ścian bocznej odnogi dostrzegł strzałkę, narysowaną najpewniej sadzą od płomienia świecy.  Była malutka, ledwie widoczna, jeżeli ktoś nie wiedział o jej istnieniu. Zastanowił się chwilę. Może to po prostu znaczek pozostawiony przez jeszcze przez górników. Nie miał jednak zbyt dużego wyboru. Podróż za strzałkami mimo wszystko wydawała się lepszą alternatywą od błądzenia w tunelach.  Dosłownie po kilku krokach dotarł do kolejnego rozwidlenia. Tym razem od razu szukał pozostawionej strzałki i znalazł takową. W tym samym miejscu co poprzednią. Czyli droga ponownie prowadziła go w lewo.

Szedł dalej, tunel zdążył zrobić się dużo niższy, tak, że łowca musiał się lekko pochylić. Na szczęście nie cierpiał na problemy z korzonkami, co było prawdziwą zmorą ludzi w jego wieku. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Z oddali słychać było ciche, miarowe kapanie wody.

W oddali korytarza dostrzegł słabą, aczkolwiek bardzo wyraźnie odznaczającą się w ciemności łunę światła. Przystanął. Możliwości były dwie: przeszedł górę na wskroś i doszedł do innego wyjścia, lub ktoś tam jest. Przyglądał się światłu przez chwilę próbując określić jego źródło, kiedy usłyszał odgłos przypominający piłowanie drewna, odbijający się echem po korytarzu. Ktoś zachrapał.

– Mam cię! – mruknął pod nosem Benjamin. Czuł, że trafił w dziesiątkę. Jednocześnie znalazł tego, którego szukał i to w stanie, w którym może bez problemu go obezwładnić.

Ruszył ostrożnie stawiając kroki. Z każdą chwilą światło stawało się coraz jaśniejsze. Przygasił nieco lampę, chcąc zminimalizować ryzyko obudzenia zbiega. Korytarz doprowadził go do sporych rozmiarów wyrobiska. Benjamin rozejrzał się. Cała podłoga wyłożona była różnego rodzaju futrami, materiałami i starymi ubraniami. Jedna ze ścian została szczelnie zastawiona skrzyniami i beczkami. Po drugiej stronie, na posłaniu ze skór spał w najlepsze chłopak o płomiennorudych włosach. Miał na sobie cienkie spodnie i białą, zabrudzoną koszulę. Pas z rewolwerem leżał dobre kilka stóp o niego.

Benjamin zabrał go i postawił swoją lampę na ziemi podkręcając nieco, żeby wzmocnić światło. Następnie usiadł na jednej z beczek i wlepił wzrok w młodzieńca. Ocenił, że ten nie miał jeszcze nawet trzydziestu lat. Miał młodą, przystojną twarz, a po gładkich dłoniach można było wywnioskować, że nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Prawdziwy aniołek. Poszukiwany za rozboje i morderstwa.

Benjamin odchrząknął głośno, co sprawiło, że Cluney natychmiastowo podniósł się uderzając głową w sklepienie. Dostrzegł mierzącą do niego postać i rzucił się w panice do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą leżał jego rewolwer.

– Uspokój się, nie znajdziesz go teraz – powiedział spokojnie Hyde. Chłopak znieruchomiał.

– Ktoś ty? – zapytał rzucając na niego spojrzenie pełne gniewu i frustracji.

– To zależy od tego co mi powiesz chłopaku. Ustalmy, że na ten moment jestem twoim serdecznym przyjacielem. Moja przyjaźń będzie malała z każdą niezadowalającą mnie odpowiedzią, a jeżeli zmaleje do końca to cię zastrzelę. Nie zrozum mnie źle. To nie jest groźba, tylko obietnica. Siadaj!

Cluney plasnął na cienkim posłaniu.

– Poznajesz to? – zapytał łowca rzucając mu przestrzeloną piersiówkę.

– Poznaję. Skąd to masz?

– Z juków twojego konia. Co się tam stało?

– Nie dał rady biec. Położył się, wierzgał nogami, tarzał się jak świnia w błocie. To go zostawiłem, co miałem zrobić? – zapytał rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu. Jego spojrzenie dłużej zatrzymało się wyjściu do tunelu. Nie uszło to uwadze Hyde’a.

– Nie dobiegniesz, nie próbuj – jego twarz przybrała dobrotliwy grymas. – Nie utrudniaj tego proszę. Ja nie chcę musieć strzelić a ty nie chcesz być martwy. Odpowiedz na moje pytanie. Wtedy wyjdę i zostawię cię w spokoju.

– Mam twoje słowo? – rudzielec splunął.

– Masz. No więc jesteś Cluney? Cluney Doyle?

– Jestem, a ty to?

– Benjamin Hyde. Jestem…

– Zawszonym łowcą głów – dokończył z pogardą Cluney.

Benjamin uśmiechnął się. Z jakiegoś powodu przestępcy gardzili łowcami nagród bardziej niż przedstawicielami prawa.

– Dokładnie. Za twój ryży łeb też jest nagroda wiesz? Okrągłe trzysta dolarów, ale widzisz nie jestem tutaj dla nich.

– A dlaczego?

– Masz – powiedział Benjamin ignorując jego pytanie i rzucając kawałek suszonej wołowiny, którą wydobył z kieszeni płaszcza. Sam wziął drugi kawałek i wsadził do ust.

– Nie chcę – odparł Cluney nie siląc się nawet na złapanie mięsa. Odbiło się od jego ramienia i upadło na skóry.

– Twoja wola. Mi smakuje. Zęby już nie te co dwadzieścia lat temu, ale jakoś udaje mi się je zjeść. Wracając do sedna rozmowy. Potrzebuje informacji o twoim szefie, Gobbym Willsonie. Jakieś pomysły gdzie mógł się podziać?

– Nie – odpowiedział zdecydowanie za szybko rudzielec. – Żadnych.

– Oho! – zdziwił się Benjamin odkładając strzelbę na bok i na jej miejsce wyciągając z pochwy przy pasie, duży myśliwski nóż. Widział doskonale, że podziałało to na wyobraźnie chłopaka, bo skulił się lekko. – Zadziwiająca lojalność. Widzisz, są powody, dla których muszę z nim chwilkę pomówić. Może zabrać na mały spacer? Dlatego jeżeli słyszałeś cokolwiek, masz jakikolwiek pomysł, to uprzejmie proszę: podziel się ze mną.

– Nic nie wiem. Gobby nie mówił dokąd jedzie. Rozdzieliliśmy się kilka dni temu, mamy zebrać się ponownie na wiosnę, kiedy wszystko przycichnie.

– Gdzie?

– Nie powiem i tak wiesz za dużo. Jeżeli Lucky się o tym dowie…

– Mój chłopcze, teraz powinieneś martwić się, co ja zrobię, jeżeli się nie dowiem. Czy naprawdę musimy uciekać się do przemocy? Wiesz jak boli wyrywanie paznokci nożem? – powiedział Benjamin pokazując mu swoją lewą dłoń. W kciuku, palcu wskazującym oraz środkowym brakowało paznokci. Zastąpiły je sporej wielkości blizny. – Ja powiedziałem wszystko po trzech. Byłem w twoim wieku. Naprawdę chcesz się przekonać, ile paznokci wytrzymasz?

– N-nie – zająknął się Cluney. – Nie chcę.

– A więc gdzie macie się spotkać na wiosnę?

– Na Spanish Peak. Mamy tam kryjówkę. – Zacisnął zęby i uderzył się zaciśniętą pięścią w czoło.

– No widzisz? Można! Jeśli się chce, to można! Problem polega jednak na tym, że Lucky nie dożyje wiosny. A ja bardzo bym chciał, żeby nie dożył jej właśnie z moją pomocą. Co jeszcze możesz mi powiedzieć? Ponoć uciekł na północ, za Platte. Jest tam coś ciekawego? Kryjówka, znajomi?

– Skąd niby wiesz, że nie dożyje wiosny? – zapytał rudzielec wpatrując się w blizny na palcach, które pokazał mu Hyde.

– Bo chłopak, którego okaleczył to syn gubernatora – uśmiechnął się Hyde. – Za jego głowę wyznaczyli dwa tysiące nagrody.

– Hopster?! – oczy Cluneya rozszerzyły się z niedowierzania.

– Pitkin, jeżeli chodzi o ścisłość. Trochę wkurwiliście jego ojca, nie ma co ukrywać. Aż dziwne, że nie gania was jeszcze armia.

– O Boże. – chłopak ukrył twarz w dłoniach. – Wszyscy zawiśniemy, jak nic. Niech cię jasny szlag strzeli. Ciebie Lucky i tego gówniarza Hopstera!

– Spokojnie – powiedział głośno Hyde. – Już ci przecież mówiłem, że jeżeli powiesz mi co chcę wiedzieć, zostawię cię tu i pójdę swoją drogą. A więc? Czego Lucky może szukać na północy?

Dłuższą chwilę Cluney gestykulował, mamrotał pod nosem i okładał się rękoma po głowie. W kącikach oczu pojawiły mu się łzy.

– Może… może Chugwater? – wydukał w końcu. – Gobby jest spłukany. Nie ma ubrań, zapasów, pieniędzy. W Chugwater mieszka stary Pumpkin. Był nam winien trochę pieniędzy, ale nigdy nie było po drodze żeby je odebrać. Jeżeli ucieka na północ to na pewno się tam zatrzyma. To wszystko co wiem. Przysięgam.

Hyde uśmiechnął się tryumfalnie. Zero lojalności, kiedy pali się im grunt pod stopami. Nawet nie musiał mu wyrywać paznokci, bić, przypalać. Zawsze to mniej zachodu i ubrudzonych ubrań. Sięgnął do kieszeni płaszcza po spory kawał konopnego sznura. W zawodzie łowcy nagród był on równie istotny co broń, dlatego nigdy się z nim nie rozstawał.

– Wyciągnij ręce – rozkazał.

– Przecież powiedziałem wszystko! – Cluney skulił się, przyciskając plecy do ściany. – Obiecałeś, że puścisz mnie wolno!

Benjamin westchnął. Uderzył na odlew wierzchem dłoni w kościsty policzek młodzieńca. Ten zachwiał się zaskoczony i opadł bezwładnie na wysłane skórami posłanie. Łowca uklęknął i sprawnie związał mu ręce z tyłu pleców, resztę liny przywiązał do kostek Cluneya, sprawiając, że ten nie mógł ich wyprostować. Nie mógł pozwolić mu uciec, ale też nie miał zbytnio czasu na ciągnięcie go za sobą. Powinien wytrzymać dzień lub dwa, zanim zabiorą go ludzie szeryfa.

– Pieprzony kłamca! – zaryczał Cluney kiedy odzyskał przytomność. – Ty fałszywa gnido! Obiecałeś!

– Obiecałem, że cię tu zostawię, nie że dam ci odejść. Nadal jesteś wart kilkaset dolarów.

– Nie masz żadnego honoru – wycedził rudzielec przewracając się na bok, żeby spojrzeć swojemu oprawcy w oczy.

Hyde zaśmiał się.

– Powiedział złodziej i morderca. Przyganiał kocioł garnkowi.

– Zabije cię, słyszysz?! Znajdę cię i zatłukę jak psa! Lucky ci tego nie daruje! Żaden z nas ci tego nie odpuści!

– Chłopcze – Hyde westchnął i wyprostował się, chowając nóż do pochwy. – Nie zabiję Cię, bo będziesz wart setkę mniej. Poza tym nie łam się.  Jest tu ciemno i wilgotno. Idealnie dla szczura.

Wyszedł z komory, zabierając ze sobą obie lampy. Jeszcze długo słyszał za sobą groźby Cluneya, które potem przerodziły się w rozpaczliwe błagania. Nie czuł wyrzutów sumienia, przestępcy potrafili udawać biedne zbłądzone owieczki. Opowiadają bajki o odnalezieniu Boga, o nawróceniu. Wtedy wystarczy sobie przypomnieć co napisano na liście gończym.

Na zewnątrz zrobiło się już ciemno, ale nie zamierzał odpoczywać. Caster wypoczął podczas jego wędrówek po kopalni więc wróci od razu do Anglover. Zda raport szeryfowi i powie, żeby wysłał kogoś po rudzielca zanim ten umrze z pragnienia.

Stanął jak wryty, kiedy uświadomił sobie, że Caster nie oczekuje na niego samotnie. Tuż obok, do tego samego krzaka przywiązany stał inny koń. Płynnym ruchem podniósł karabin, jednak było już za późno.  Za sobą usłyszał chrząknięcie.

– Spokojnie – odezwał się znajomy głos za jego plecami. – Powoli odłóż karabin i odwróć się.

Nie miał wyboru. Odłożył broń przeklinając się w duchu. Nie zauważyć dodatkowego konia? Chyba naprawdę starość oddziaływała na jego percepcję bardziej niż się spodziewał. Odwrócił się. Tuż za nim, celując rewolwerem stał pracownik składu towarowego z Anglover.

– Hank? – zapytał zdziwiony. – Co pan tutaj robi?

– Pan Hank leżał pod podłogą. Pewnie już się obudził. Wątpię, że mnie zobaczył zanim dostał w łeb.

– Ogłuszyłeś właściciela, żeby wypytać mnie dokąd jadę? Nie mogłeś zapytać wprost?

– A odpowiedziałbyś mi? – mężczyzna zmarszczył brwi, wyraźnie urażony lekko rozbawionym tonem Benjamina.

– I tak nie powiedziałem ci nic konkretnego.

– Wystarczająco żeby wiedzieć dokąd mam pojechać. Co znalazłeś w jaskini? Czyj to był koń po drodze? Dorwałeś Willsona?

– Nie wiem. Nic tu nie ma – skłamał Hyde. – Pojechałem za tym, co mówi plotka i się przejechałem.

– Chrzanisz głupoty, Hyde. Może leży tam ciało warte dwa tysiące dolarów? Co? Wchodzimy do środka!

Nieznajomy doskoczył do Benjamina, wręczając mu lampę.

– Nie robisz tego zbyt często, prawda? – zapytał łowca dostrzegając w twarzy mężczyzny wyraźną panikę. Nie był on w stanie opanować drżenia a jego ruchy były nieskoordynowane i za szybkie. Amatorszczyzna.

– Dopiero zaczynam. Złapanie Willsona to będzie wspaniały początek kariery. Idź!

– Naprawdę chcesz spędzić noc ganiając się po jaskiniach, które już sprawdziłem?

– Naprawdę! – warknął. – Idź albo Cię zastrzelę! Nie żartuję! – wykrzyczał mężczyzna drżącym głosem.

Benjamin odetchnął i ruszył przed siebie. Cholerna amatorszczyzna, pomyślał. Każdy może zostać łowcą nagród i niestety z tej możliwości korzystają głównie nieodpowiednie osoby. Weszli do tunelu. Hyde poczuł poganiające dźgnięcie rewolwerem w plecy. Błąd.

W ułamku sekundy odwrócił się, wolną ręką wykręcił dzierżącą rewolwer dłoń. Broń wystrzeliła odłupując kawałek skały. Benjamin nie czekając uderzył mężczyznę lampą prosto w krocze. Kiedy ten zgiął się w pół wypuszczając broń z ręki, złapał go za kołnierz kurtki i z impetem wyrżnął jego głową w ścianę tunelu. Rozległ się bardzo nieprzyjemny, mokry trzask.

– Za blisko, idioto – Benjamin splunął na bezwładne ciało nieznajomego. – Nie prowadzisz kogoś na muszce dźgając go lufą w plecy.

Obrócił leżące na brzuchu ciało. Mężczyzna nie żył. Z czoła wystawał mu odłupany kawałek skały.

– Pieprzona amatorszczyzna – zaklął.

Rzucił ostatnie, pełne pogardy spojrzenie na zwłoki i ruszył ku wyjściu. Zastał tam tylko Castera stojącego dumnie, jakby chciał powiedzieć: Widzisz? Tamten uciekł przy strzale, ale ja wiem jak powinien zachować się dobry koń.

– Dobry konik – Benjamin poklepał go po pysku. – Ty byś nigdy nie uciekł, prawda?

Caster potwierdził parsknięciem. Benjamin wskoczył na siodło. Przed nimi była cała noc drogi do Anglover, a potem tydzień jazdy na północ. Długi tydzień oglądania się za siebie.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *