Rozdział 12 – Koty i ludzie

Trzy dni później stanęli na skraju trawiastej równiny. W miejscu gdzie stali określenie „trawiasta” było mocno na wyrost, ale im dalej ku horyzontowi, tym więcej faktycznie było na równinie trawy. Tu i ówdzie rosły kępy akacji, zaś dalej w stronę nieboskłonu trafiały się nawet prawdziwe drzewa. Im dalej od czoła karawany, tym lepiej wszystko to wyglądało. W oddali widać nawet było stado kopytnych, wędrujące nieśpiesznie pośród traw.

– Tu nasze drogi się rozchodzą – powiedział przewodnik karawany do Godara, obejmując go ramieniem. Przystanęli przy kępie ogołoconych krzaków. Wielbłądy z wolna kroczyły obok nich, poganiacze mijali ich bez słowa, czasem tylko któryś podniósł wzrok i pozdrowił gestem ręki tego potężnego mężczyznę, który wędrował wśród nich przez ostatnie tygodnie.

 – N’Guimi leży tam – wskazał dłonią na wschód przewodnik. – To dwa dni drogi dla waszej trójki. Uważajcie na siebie. Twoja dziewczyna dostała dokładne wskazówki od moich ludzi jak macie wędrować, żeby się nie pogubić wśród traw.

– Dziękuję ci – barbarzyńca uderzył pięścią w pierś szeroką jak lodowiec. – Masz we mnie druha, gdziekolwiek byś mnie nie odnalazł. Nie co dzień obcy człowiek…

– Nie musisz tego mówić – odparł starszy mężczyzna uśmiechając się lekko. – Tak właśnie postępują dobrzy ludzie, nieprawdaż? Czy macie wszystko?

– Tak – odparł Godar. Tego ranka zostali wyposażeni w wodę i jadło z kilkudniowym zapasem, otrzymali też wypłatę w brzęczącej monecie za swoją pracę przy karawanie na szlaku od Cloigeann aż do sawanny. Błogosławieństwo stanowiło premię.

– Gdybyś postanowił wygnać z tej krainy – przewodnik karawany zatoczył ręką łuk od wschodu, przez południe, aż po zachód – ludzi z wybrzeża, to możesz liczyć na takich jak ja. Tu każdy woli żyć na własną rękę.

– Zapamiętam to. Jeszcze raz ci dziękuję – powtórzył barbarzyńca, przełykając gorzką uwagę. Przewodnik karawany skinął głową i ruszył na południe, wchodząc między gęstniejące trawy. Godar obrócił się, poprawił Siewcę Burz na plecach i ruszył w kierunku niewielkiej kępy wełniaków, w której cieniu czekali Esele i Waleria, rozwaleni na skałce wystającej spośród rzadkich traw.

– Żegnaliście się jak przyjaciele – zauważyła Waleria, zsuwając się na ziemie.

– Bo też i rozstaliśmy się w przyjaźni – przyznał Czarny i tym samym zamknął temat. – Jeżeli się już wyleżeliście, to możemy zbierać się do drogi. Radbym ten etap wędrówki skrócić do minimum, bo we trójkę stanowimy dużo łatwiejszy cel niż idąc w karawanie.

Spojrzał surowo na Eselego, który położył dłoń na mieczu i najwyraźniej miał zamiar coś powiedzieć.

– Chciałeś coś powiedzieć? – Godar uniósł brwi. – Ile razy zdarzyło ci się za mojego panowania oddalić się bardziej niż o dzień od twierdzy? Bez towarzystwa oddziału gwardii?

Waleria zaśmiała się krótko, jakoś krócej niż zwykle. Potem dotknęła palcami krótkiego łuku, wzruszyła ramionami i poprawiła sprzączkę u buta.

– Chodźmy więc – powiedział barbarzyńca. – Waleria w środku, żeby jej coś znienacka nie zjadło. Jako jedyna zna dobrze drogę.

Wędrowali gęsiego, kierując się ku południowemu wschodowi, lub takie przynajmniej było założenie. Krajobraz był jednak dość monotonny. Trawy gęstniały w miarę jak oddalali się od wielkiej pustyni i stopniowo stawały się wyższe. Cały teren po prawej ręce wyglądał jak zrudziałe falujące morze. Tu i ówdzie ponad trawy wyrastała skałka lub może termitiera. Sporadycznie kępa kolczastych akacji. Za punkt orientacyjny obrali sobie jedno z nielicznych większych drzew, ogromny baobab stojący o wiele staj od nich i z tej odległości wyglądający na nieduży. A mimo to górował nad trawiastą równiną, odcinając się od rozpalonego nieba ciemną sylwetą. Niejakie pojęcie o jego ogromie dawały małe, ledwo widoczne ciemne kropki, poruszające się u jego podnóża, które musiały być miejscowymi bawołami. Szli mozolnie cały ranek i przedpołudnie, potem popasali i szli długo w noc, by po krótkim śnie podjąć marsz aż znów skwar stojącego w zenicie słońca zmusił ich do szukania schronienia pod sporym drzewem. W odróżnieniu od rachitycznych zarośli i kolczastych akacji które dotąd stanowiły większość flory jeśli wyłączyć morze traw, to było prawdziwe drzewo, prawdopodobnie chlebowiec, z pniem, koroną, konarami i całkiem niezłą okrywą liściową, dającą przyzwoity cień.

– Cholery dostanę – warknął Esele, rzucając u podnóża pnia wyjątkowo skąpy dobytek, składający się głównie z płaszcza i miecza.

– A tobie co znowu? – spytał Godar od niechcenia i nawet nie przerwał przeżuwania twardego placka, który zdołał niepostrzeżenie wydobyć z sakwy.

– To za wiele dla mnie – wyznał gwardzista. Pozostała dwójka zrobiła wielkie oczy.

– Powtórz? – poprosiła Waleria. – Za wiele, ale co, czego, jak za wiele?

– Ktoś tu ma dość? – Godar zaśmiał się rubasznie. – Co to było z tym bogiem, co wymyśla nam przeszkody? Przelało ci się?

Esele ciężko westchnął i oparł dłonie na kolanach.

– Tak, prawdę mówiąc tak. Zmęczyło mnie to wszystko, te idiotyczne przygody, ta ucieczka, wędrówka, to jak partia w jakiejś grze, mija jedno niebezpieczeństwo, nadchodzi kolejne, jak pionki.

– O ile sobie dobrze przypominam, trzy lata temu mianowałem pewnego człowieka dowódcą mojej gwardii dlatego, że nie straszne mu było niebezpieczeństwo, nie cofał się przed przeważającym wrogiem, w dodatku potem okazał się być oficerem rozsądnym, doświadczonym i lojalnym.

Przy tym ostatnim słowie Esele przewrócił oczami.

– … wprawdzie także głupim w pewien niefortunny sposób – uzupełnił Godar. – Niemniej dotąd nie sprawiałeś na mnie wrażenia kogoś, kogo może zniechęcić garść przeciwności takich jak lochy, tortury, morskie potwory, potyczki z wojakami czy burze piaskowe na pustyni.

– Nie mów nic – Waleria uniosła palec w górę nakazując im gestem uwagę.

– A co, żal ci chłopaka czy boisz się, że tobie się też dostanie? – zarechotał Godar.

– Nie, po prostu słyszałam coś dziwnego, coś jakby… – nie zdążyła dokończyć zdania, bo rozległ się szelest listowia i dziwny wysoki głos, zaś na ziemię praktycznie pod ich stopami skoczył z drzew smukły, płowy kształt. Opadł między wysokie trawy i z rozeźlonym miauknięciem umknął na otwartą przestrzeń. Cała trójka poderwała się na równe nogi i stanęła jak wryta. Esele i Waleria zdążyli wyciągnąć miecze, Godar zaciskał dłonie mocno na trzonku Siewcy Burz.

– To był lew? – spytała zaskakująco przytomnie Waleria.

– Tak. Chyba. Tak mi się wydaje – powiedział Esele ochłonąwszy z pierwszego zaskoczenia i niemiłego poczucia, że dał się zaskoczyć jak dureń, kiedy dowódca gwardii – aktualny czy były, bez różnicy – powinien być przykładem czujności.

– Taki coś… mizerny? – przyznała z zawodem w głosie. – Ja myślałam, że na wolności to one większe są, a to jakieś takie marne, wyleniałe. – opuściła miecz, potem wsunęła go z powrotem do pochwy. – Jestem zawiedziona…

– Bo to była samica – mruknął Esele, z trudem odzyskując rezon.

– Baba i taka słaba? – prychnęła Waleria. – Coś mi się wierzyć nie chce. Może to po prostu eunuch i dlatego miał łysy łeb?

– Nie, to była samica, samice nie mają grzywy – gwardzista był pewien swego. – W przyrodzie tak często jest, że samiec jest barwny i bardziej przyciąga wzrok. A te pałacowe są po prostu zadbane i przede wszystkim odkarmione.

– No patrz, wystarczy ruszyć się za próg i człowiek się czegoś nowego nauczy, prawda? – Godar spojrzał na Walerię. Przewróciła oczami.

– A ty czego się nauczyłeś, królu? – zapytała z przekąsem.

– Tego, że królewska władza, a już z pewnością przychylność ludu, kończy się wraz z miejskimi murami – przyznał patrząc się gdzieś w stronę horyzontu. – Oraz, że nigdy nie wolno ufać piratom. Nogi z dupy mu powyrywam.

– Zobaczymy – stwierdził Esele. – Najpierw musisz go dorwać.

– Jak będzie trzeba, to wrócę tam sam, wespnę się przez wychodek i zaduszę tę żylastą pytę w jego własnym łożu. Wolałbym jednak zrobić to porządnie i przy okazji odbić twierdzę. Mówiłeś, że gdzie mieszkają ci twoi pożal się boże korespondencyjni sprzymierzeńcy?

– Jeśli dobrze liczę, to całkiem niedaleko stąd. Przeszliśmy spory kawał drogi odkąd rozstaliśmy się z karawaną, w zasadzie dobrze byłoby zacząć się rozglądać.

– To może się ruszymy? – Waleria spakowała nieliczne ruchomości i poprawiała buty. – Im szybciej trafimy między ludzi, tym lepiej, szczególnie, że nie ma co liczyć, że ta lwica była tu sama i nam się upiecze.

– Ha! – wykrzyknął Godar. – Zawsze lubiłem, jak otworzyłaś gębę, przynajmniej się człek czegoś ciekawego dowiedział.

Chwycił ją w pół, podrzucił w powietrze, złapał i zarzucił sobie w poprzek na kark. Śmiała się w głos i okładała go pięściami, kiedy ruszył wyciągniętym krokiem między coraz wyższe trawy, które już zaczynały dorównywać mu wysokością. Esele ciężko westchnął, pozbierał resztę prowiantu do sakwy i ruszył truchtem w ślad za oddalającymi się krzykami i śmiechami dziewczyny i basowym porykiwaniem barbarzyńcy. Ślad jego przejścia znaczyła szeroka, wydeptana w łanach trawy ścieżka.

Słońce chyliło się ku zachodowi i długie cienie objęły morze traw, które przemierzali. Byli zdrożeni i czekali już tylko zmroku, aby skorzystać ze zbawiennego chłodu nadciągającego wieczora. Przez sawannę przedzierali się teraz z trudem, bo trawy sięgały wysoko, nawet Godar nie widział nic ponad ich wierzchołkami, chociaż nie był ułomkiem. Aby nie zgubić się w trudnym terenie korzystali z każdej okazji i wspinali się na z rzadka stojące drzewa lub wypatrywali wielkiego baobabu z miejsc, w których łan się przerzedzał. Długie, nierzadko metrowe liście szeleściły cicho, chociaż gorącego powietrza nie poruszał żaden powiew. W pewnej chwili gdzieś w pobliży rozległ się tętent, usłyszeli odgłosy spłoszony zwierząt i w kilka chwil później wydostali się na niewielką, równą powierzchnię, gdzie trawy były niższe. Znajdował się tam niewielki, zamulony staw, otoczony pasem błota, przeciętego setkami zwierzęcych tropów. Krople wilgoci spływały jeszcze po źdźbłach traw, najwidoczniej spłoszyli kopytne stado, które przyszło do wodopoju. Na przeciwległym brzegu zbiornika wodnego spoczywał samotny, potężny bawół i nic sobie nie robił z nowych przybyszów. Był większy niż jakikolwiek byk, którego ktokolwiek z trójki uciekinierów miał szansę w życiu widzieć. Przewyższał swoim ogromem nawet tury, które widywał Godar w gęstych puszczach porastających równiny na południe od Morza Litorynowego. Miał gęstą, czarną sierść, pokrytą prawie po kark obsychającym błotem i gigantyczne rogi, których krańce trudno byłoby uchwycić jednocześnie dłońmi nawet rosłemu mężczyźnie. Z wolna przeżuwał i patrzył na nich ogromnymi, czarnymi oczami, w których odbijały się blaski zachodzącego za ich plecami słońca.

– Oto jest król – triumfalnie oznajmiła Waleria. – Wielki, majestatyczny i niestraszni mu zdradliwi generałowie, tępi dworzanie ani awanse rujnej samicy. Spoczywa tu odkąd łzy bogini zmyły jej potomstwo z nieboskłonu i powołały do istnienia świat w wielkim potopie. Spoczywał tu, kiedy ludzki rodzaj biegał goły wśród drzew i traw z zaostrzonymi patykami i spoczywać będzie, żując niespiesznie, gdy już w proch obrócą się nasze budowle po eonach, a nowa rasa zatraci pamięć o swoich poprzednikach.

– Głębokie – burknął Esele, tonem głosu sugerując coś wręcz przeciwnego. – Jesteście pewni, że ten czarny diabeł nas zaraz nie rozniesie na strzępy?

– Nie wiem, co ten skurwysyn planuje – odparł mu Godar, klepiąc go w ramię, zaś drugą ręką chwytając Walerię w talii i przyciągając ją do siebie – ale gdybym miał zginąć za jego wolą, to będzie to śmierć godna wojownika. Dawnom nie widział czegoś tak majestatycznego i mądrego w swojej obojętności.

Jakby w odpowiedzi na te słowa gigantyczny byk uniósł nieco głowę i wydał z siebie przeciągły, basowy ryk, który popłynął w wieczorną sawannę. Gdzieś w oddali odpowiedział mu podobny, rozległo się także coś, co brzmiało jak odległe ujadanie psiej sfory, a z całkiem bliska dobiegł ich upiorny, jakby obłąkany odgłos przypominający ochrypły śmiech.

Barbarzyńca rzucił na ziemię miecz, odłożył topór otrzymany w podarunku od Volta Ptaka, ściągnął skórzany kaftan i koszulę i także rzucił je na ziemię.

– Pozwolisz, władco tego wodopoju, że skorzystam – zwrócił się do bawołu i podszedł do lustra wody. Nie ustała się jeszcze po ucieczce kopytnych, lecz męt już z wolna opadał. Wszedł po kostki, nachylił się i nabrał wody w masywne dłonie, a następnie oblał sobie nią głowę, raz, drugi, trzeci. Strugi wody spływały mu po plecach, zostawiając smugi na pokrytej pyłem skórze. Potem przez dłuższą chwilę król ludzi i cesarz sawanny spoglądali na siebie w milczeniu, jakby komunikując się bez słów. Wokół wodopoju zapadał zmrok, spowijając wszystko coraz ciemniejszymi cieniami. Za plecami barbarzyńcy trzasnęło krzesiwo i zapłonął ogień, rozpalony przez Eselego w niewielkiej niecce w ziemi. Tańczące płomienie odbiły się w oczach ogromnego bawołu i nie wywarły na nim żadnego widocznego wrażenia. Poruszył nieznacznie łbem i dalej przeżuwał, spoczywając w błocie na brzegu sadzawki.

Ciemność południowej nocy otoczyła ich ciasnym kręgiem, rozpraszanym jedynie nieznacznie przez małe ognisko. Zlegli wokół niego, uprzednio przygotowawszy zapas opału zebranego pod kępami akacji i chlebowców, które porastały północny kraniec błotnistego jeziorka.

– Powinniśmy ruszać – zagaił Godar – ale tak mi tu dobrze, jak od lat mi nie było dobrze…

– Lepiej niż w moim towarzystwie? – zagadnęła Waleria i wślizgnęła się pod jego silne ramię, wtulając się w szeroką jak skała pierś. Od feralnej nocy, kiedy w zamku doszło do przewrotu nie okazywała mu swoich względów, chociaż byli kochankami. Mieli ważniejsze sprawy na głowie – uratowanie króla, ucieczka, potem wędrówka przez pustynię. Teraz jednak jej także udzielił się nastrój nocy i poczuła, że ma pragnienia, które chciałaby zaspokoić. Barbarzyńca pogładził jej biodro zaskakująco delikatnie jak na kogoś tej postury.

– Ty byś tylko o jednym – mruknął, ale uśmiechał się pod nosem. – Oczywiście, że uwielbiam z tobą ćwiczyć szermierkę, kiedy nieporadnie próbujesz mi wytrącić miecz z ręki, albo patrzeć, jak zmagasz się z łukiem, który mnie służyłby za wykałaczkę. Kochałem także te chwile, kiedyś mi myła plecy, moja płomiennowłosa nimfo, ale tutaj… tutaj jest inaczej. To jak spoczywać z tobą w łożu po ciężkiej przeprawie, tyle, że łoże wygodniejsze a i komnata piękniejsza.

– Następny się znalazł poeta – warknął Esele cicho. – Czy raczyłbyś sobie, królu, życzyć, abym skromnie notował dla potomnych skarby mądrości, jakimi mnie od pewnego czasu raczycie raczyć?

Godar zaśmiał się krótko.

– Rozbrykał mi się dowódca gwardii, na króla rozpuszcza swój język… Gdybymż to nadal ja był królem, ty zaś moim dowódcą gwardii, to dałbym ci dla przykładu w pysk, mój dobry Esele, może nawet przy dworzanach. Jednak nie jesteśmy już w Cloigeann, ja nie jestem królem a i ty jesteś teraz – przynajmniej pod względem zaszczytów, funkcji, szarży, lampasów, kutasów i przeszytych złotem płaszczów całkiem nikim.

Całkiem nikt ciężko westchnął i skinął głową na znak, że to sama prawda, zaraz jednak pokręcił nią z niechęcią, jakby zaprzeczając, wypierając się swojej zgody na taki stan rzeczy.

– Chciałbym, królu, wierzyć w to, że jeszcze będziemy ucztować nad urwiskami Morza Wewnętrznego. Los się musi odmienić – niedostrzegalnie zacisnął dłoń w pięść.

– Będziemy ucztować, pić wino z czaszek wrogów i słuchać lamentów ich kobiet, chociaż o ile wiem, ten kutas Botonenga miał raczej słabość do męskich zadków. Zresztą niech mu będzie, dupę każdy ma taką samą, niech się parzy kto z kim chce, mnie nic do tego – odparł Godar. – Ale za jaja to bym tego kutasa jednak powiesił i słuchał jego lamentów. Nad bramą główną – dodał po chwili namysłu. Waleria już otworzyła usta chcąc coś dodać, lecz przerwał jej nagły rwetes wśród traw. Rozległo się gdzieś niedaleko jakby zduszone kwiknięcie, potem usłyszeli tętent i szmer roztrącanych, wysokich źdźbeł. Coś szczeknęło, coś innego zachichotało upiornie. W krąg blasku wpadł z nagła lew z rozwianą w pędzie grzywą, lecz nim zdążyli choćby skoczyć na równe nogi wielkim susem przesadził sadzawkę, złapał równowagę na lepkim błocie i zniknął w ciemnościach po drugiej stronie. Tuż za plecami trójki ludzi przemknęły towarzyszące samcowi lwice, smukłe i szybkie jak błyskawice. Coś jeszcze zakotłowało się na krawędzi traw, lecz ominęło krąg rzucanego przez ogień światła.

A potem płomienie oświetliły majestatycznego jeźdźca, który pojawił się w ich polu widzenia.

Była to kobieta, szczupła i wysoka, chociaż trudno to było dokładnie ocenić, gdyż siedziała w siodle. Nogi miała smukłe i muskularne, obleczonej w przedziwnego wzoru buty skórzane, wysokie pod kolano. Skórę miała czarną jak obsydian, zaś na biodrach wymalowane jasne, w nocnych ciemnościach niemal fosforyzujące poprzeczne pasy. Opasana była czymś, co przypominało szeroki gorset z metalowych, srebrzystych płytek. Biodra okrywała prosta, miękka spódnica, lecz jej piersi sterczały wolne, niczym baszty czarnego zamku. Na ramionach powtórzony miała wzór jasnych pasów z bioder. Jej szyję zdobiły ciasne metalowe bransolety, osadzona na niej głowa była smukła i kształtna, ogolona tak, że tylko jej czubkiem biegło pasmo włosów – pobielone i postawione na sztorc, niczym szczoty i kity na hełmach wojów skityjskich ze wschodnich równin. Białka oczu błysnęły w czarnej twarzy niczym ostrza noży wyciągnięty pośród nocy. Uniosła się w strzemionach i wzrokiem objęła trójkę przybyszów, którzy nie patrzyli jednak na przybyszkę, lecz na jej niesamowitego wierzchowca. Siodło bowiem, oszczędne w konstrukcji i lekkie, spoczywało na grzbiecie ogromnego kota; tak potężnego, że lew, który przed chwilą przemknął obok ogniska wydawał się niedorosłym kocięciem. Futro potwora była ciemne, wpadało w jakiś dziwny, jakby szmaragdowy odcień a zdobiły je pionowe, jasne pasy.

Nowoprzybyła zeskoczyła na ziemię wykonując zgrabny obrót, zaczepiła o łęk siodła krótką włócznię, trzymaną dotąd w dłoni i podeszła do Godara. Dorównywała mu wzrostem, chociaż ustępowała budową ciała – teraz dopiero widać było, jaka jest wysoka i gibka. Szybko jednak pożałowałby każdy, kto jej smukłość wziąłby za wątłość ciała. Przybyła położyła barbarzyńcy płasko otwartą dłoń na piersi i odezwała się, jasnym, donośnym głosem.

– Selemat datang.

Wielki bawół nawet na moment nie przerwał przeżuwania ani cień zainteresowania całą rozgrywającą się sceną nie pojawił się w jego oczach.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *