Rozdział 9 – Piaski pustyni

Pierwsze kilka dni wędrówki z karawaną minęło zbiegom bez sensacji. Szybko wdrożyli się w rozkład dnia i w narzucone przez sytuację role. Spotykali się zawsze w czasie południowego popasu, gdy było zbyt gorąco, by wędrować. Było też zwykle zbyt gorąco, by chciało im się prowadzić dysputy. Cieszyli się jednak własnym towarzystwem, bo przypominało im lepsze dni, kiedy każde z nich grało swoją rolę.

Na nocnych popasach widywali się rzadziej, często każde najpierw musiało skończyć swoją robotę a potem bywało, że padali na pysk. W te noce, kiedy z odpoczynku wykroili trochę czasu dla siebie nawzajem spotykali się aby pożartować i posnuć plany na temat tego, co czekało ich na końcu drogi. Chwilowo dominowało w tych planach pragnienie zemsty niż faktyczne strategiczne rozważania, wiadomo jednak było, że za pustynią mieszkają ludy, które nie mają powodu kochać generała Botonengi i chętnie obejrzą jego upadek. Pytanie, czy pamiętali, że Botonenga był generałem Godara pozostawało otwarte. W toku rozmów wyszło, że to właśnie z wodzem jednego z plemion zamieszkujących południowe rubieże Al-kubry wymieniona została korespondencja, która stała się przyczyną wszystkich problemów. Sięgnięcie po tamte resentymenty mogło przynieść efekt, którego oczekiwał Godar Czarny i w razie powodzenia, mogło mu pozwolić na powrót na tron Cloigeann.

Ukryci w skalnych załomach lub kępach akacjowych zarośli, z dala od oczu i uszu reszty karawany, rozmawiali w cichej nocnej ciemności, przerzucając się wymyślnymi pomysłami na uśmiercenie uzurpatora lub całkiem poważnymi planami wdarcia się do zamku na morskim urwisku. W szybkich słowach opracowywali strategie a potem w ramach myślowego ćwiczenia obalali je w paru zdaniach, wykazując błędy w planie. Spotkania te nie trwały długo, bo zmęczenie całego dnia dawało znać o sobie i nawet potężny barbarzyńca musiał czasem zlec i odespać wielogodzinny marsz, szczególnie, że poprzednie trzy lata rozleniwiły go nieco i przyzwyczaiło, że życie nie zawsze toczy się w warownych obozach i na polu bitwy. Teraz przeklinał się w duchu, że pozwolił sobie zgnuśnieć. Bywało, że dostało się i Walerii, która w łaźni nie raz przyłożyła swoją rękę do tego, choć jednocześnie nie omieszkał pamiętać, że to godziny ćwiczeń z nią w roli uczennicy pozwalały mu na codzienny kontakt z bronią i walką.

Minęło dziesięć dni odkąd przyłączyli się do karawany i ruszyli nie niepokojeni ku nowej przygodzie. Było przedpołudnie, objuczone wielbłądy postępowały wolno ponaglane tylko trochę okrzykami poganiaczy. Każde z trójki renegatów zajmowało się swoimi zadaniami i to Esele jako pierwszy dostrzegł obłok kurzu na horyzoncie jadąc na czele karawany i przepatrując teren zgodnie ze wskazówkami szefa strażników. W pierwszej chwili nie poświęcił mu wiele uwagi, uznając, że to jedna z wielu mały trąb powietrznych, jakie tworzą się na graniach wyższych wydm i zamierają po krótkiej podróży wzdłuż grzbietu do podnóża uprzednio rozsypawszy trochę czerwonawego piachu na wszystkie strony.  Tym razem jednak tuman kurzu nie rozpłynął się w powietrzu, a zbliżył do karawany i nabrał kształtu. Konkretnie z bezkształtnej masy uformował się w trójkę jeźdźców na koniach. Esele przeklął pod nosem, rozpoznając po barwie płaszczy żołnierzy z armii Botonengi. Zawrócił wierzchowca i podjechał do przewodnika, wskazując ruchem głowy zbliżający się patrol.

– Niech zgadnę – spojrzał tamten spode łba – to nie waszej trójki szuka wojsko, prawda?

– W żadnym wypadku naszej – odparł hardo Esele.

– W taki razie znikaj z widoku i wszyscy troje postarajcie się może nie rzucać niepotrzebnie w oczy. A ja zobaczę, co się da zrobić i ile mi za to będziesz dłużny swego zaangażowania, człopcze – starszy z mężczyzn spiął konia ostrogami i wyjechał naprzeciw zbliżającego się patrolu. Zieleń płaszczy z trudem przebijała się przez pokrywający ich postacie piaskowy pył. Esele wycofał się głębiej między ludzi i objuczone wielbłądy obserwując rozwój wydarzeń. Wprawdzie trzech żołnierzy nie stanowiło najmniejszego zagrożenia i szczerze wątpił, czy stary przewodnik zawahałby się przed poderżnięciem im gardeł i zakopaniem trupów w gorącym piasku gdyby uznał to za stosowne. Z drugiej strony tak daleko w głąb pustyni samodzielny patrol mógł być jedynie częścią większej całości. Znaczyło to, że gdzieś pośród morza wydm ukryty przed ich wzrokiem znajduje się macierzysty oddział tej trójki, albo nawet cały warowny obóz.

Były dowódca gwardii podjechał do Godara i zeskoczył z konia.

– Patrol – powiedział zniżając głos.

– Dziwne, że dopiero teraz. Nie starały się te kurwie syny nas znaleźć zbyt intensywnie.

– Niezależnie od stopnia ich starań możemy mieć problem. Czy gdzieś w tej okolicy stacjonuje garnizon? – szli powoli w rytm stąpnięć wielbłądów.

– W Tassili. Ale to bardziej na wschód jeśli dobrze kojarzę. Z drugiej strony ten chuj Botonenga mógł wszystko pozmieniać i nie ująć tego w raportach. Tak czy siak wkrótce powinniśmy trafić na oazy. Żołdactwa może tu być pełno jak skał w morzu pod Cloigeann.

Od czoła kolumny dobiegł gardłowy okrzyk. Kolejne zwierzęta stawały, drepcząc w piachu.

– No i tyle – mruknął Esele. – Coś mi się zdaje, że zaraz poleje się krew.

– Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł – Godar wskazał palcem w górę. Rozległo się skwirzenie i ciemny kształt wzbił się w pustynne niebo, zatoczył koło a następnie pomknął ku południowemu zachodowi.

– A tam to na pewno nie miałem garnizonu… – zdetronizowany król pokręcił wolno głową. – W żadnym razie nie działaj pochopnie, bo w tym terenie nie uciekniemy ani się nie ukryjemy, a nie ma też sensu doprowadzić do wybicia całej karawany, bo ci bogu ducha winni ludzie nic nam nie zrobili. W razie czego…

– Zginiemy w walce? – zagadnęła Waleria, która wychynęła jak spod ziemi. Pogmerała chwilę pod opończą i wyciągnęła krótki łuk. – Zasłońcie mnie – zażądała i nim ktokolwiek zdołał zareagować rozległ się jęk cięciwy, świst strzały i powietrzny posłaniec dość raptownie zmienił kierunek lotu z południowo-zachodniego na pionowo w dół.

– Czyś ty oszalała? – syknął Godar i przyłożył dłoń do twarzy. Wokół jednak panował spokój, najwyraźniej żołnierze Botonengi po wypuszczeniu ptaka nie poświęcali mu więcej uwagi. Trójka uciekinierów posłyszała zaraz podniesione głosy, zbliżające się ku nim od czoła kolumny. Dyskretnie zaczęli przesuwać się dalej od środka karawany, ku jej krawędzi, przemykając za masywnymi ciałami wielbłądów, z których część zdążyła położyć się na piachu.

– Wam się zdaje, że ja nie wiem, co się wyrabia? – doleciał ich nerwowy, rozzłoszczony głos. Napompowany adrenaliną brzmiał piskliwie. – Stary durniu, nie spędziłem życia na patrolowaniu ulic!

– To jest uczciwa karawana i nie życzę sobie żadnych insynuacji! – odparował bezczelnie przewodnik.

– Jak mnie zdenerwujesz, dziadzie, to będzie insynuacja, defloracja i dekapitacja – odburknął żołdak, który sądząc z doboru słownictwa faktycznie życie musiał spędzić raczej w sztabie czy wręcz w sztabowej kancelarii niż gdziekolwiek indziej. Fakt, że teraz dowodził pustynnym patrolem oznaczał, że spotkała go nieprzyjemność polegająca na oddelegowaniu do zadań polowych, co świetnie tłumaczyło jego nieprzyjemne zdenerwowanie.

– Ty tam! Chodź no tu! – krzyknął jeden z żołnierzy do jednego z poganiaczy. Waleria przewróciła oczami, wiedząc, że chłopak miał na sumieniu wystarczająco dużo, aby nie zawahać się przed dodaniem do tej listy jeszcze paru głupich czynów.

– Zostawcie mojego brata, panie – zawołała, wychodząc przed szereg, jednocześnie odpychając Eselego .

– Kurwa, idioci – zaklął Godar. Sięgnął pod opończę, ale zanim zdołał cokolwiek zrobić usłyszał bolesny jęk. To zaczepiony poganiacz przebił zaskoczonego żołnierza długim, ukrytym w fałdach odzienia ostrzem. Zanim ktokolwiek się zorientował co się dzieje, przewodnik karawany poderżnął gardło dowódcy patrolu, zaś trzeci z żołnierzy padł pod ciosami drewnianych pałek.

– Wszyscy spokojnie – zakomenderował donośnym głosem przewodnik. Potem podszedł do poganiacza i strzelił go w pysk tak, że tamtemu głowa odskoczyła i zalał się krwią. – Nie stało się nic, z czym nie mieliśmy do czynienia wcześniej, więc niech każdy zajmie się swoją robotą i nie wtrąca się do cudzej.

– To jest jakaś pieprzona farsa – wyszeptał Esele gapiąc się na swoje stopy. – Absurd, cokolwiek się stało odkąd mnie wyciągnąłeś z celi to jakieś wariactwo.

– O tak – przyznał Godar – to szaleństwo!

Zaśmiał się chrapliwie i klepnął swojego byłego dowódcę gwardii w plecy z taką mocą, że tamten aż się zatoczył.

– Ty, wielki i silny – przewodnik karawany skinął dłonią na Czarnego. – Pozwól tu!

Barbarzyńca zakasał rękawy i szybkim krokiem zbliżył się do trzech ciał, które zostały już odarte z broni i odzienia. Elementy rynsztunku i charakterystyczne płaszcze zniknęły w jukach. Przewodnik podał Godarowi łopatę, sam chwycił drugą i zaczął kopać.

– Tutaj? – zagadnął Czarny wbijając ostrze w piach.

– Miejsce dobre jak każde inne – odparł starszy mężczyzna. Wokół nich słychać było pokrzykiwania poganiaczy, stęknięcia wielbłądów, karawana znów zbierała się do drogi.

– Twoja towarzyszka… Ładny strzał. Dziewczyna ma dobre oko. Musiała mieć dobrych nauczycieli.

– Dziękuję – skinął głową Godar, odrzucając na bok osypujący się piach w imponującym tempie. – Nie boisz się, że ktoś będzie szukał tego patrolu?

– Po tym jak ta mała obeszła się z ptakiem mamy kilka godzin przewagi. Biorąc pod uwagę to, co za chwilę się tu rozegra, możemy w ogóle się nie martwić tą trójką – uniósł głowę i donośnie zawołał. – Ruiny Keltagoulmoust!

Po tych słowach w karawanie jakby się zagotowało. Wielbłądy ruszały poganiane okrzykami, konni wskoczyli na grzbiety wierzchowców i pognali na zachód. Esele i Waleria zostali porwani przez zamieszanie.

– Dziękuję ci, dobry człowieku – powiedział Godar spychając pierwsze gołe ciało do wykopanego dołu.

– Nie dziękuj, pierwszy bym pałkę strzaskał na twej głowie. Teraz zresztą mamy na głowie zmartwienie większe, niż kilku pajaców w błękitnych płaszczach. Mam nadzieję, że dotrzemy do Keltagoulmoust nim uderzy w nas główny cios tej burzy – wyprostował  się i wyciągnął rękę ku wschodowi. Horyzont w tamtym rejonie zasnuty był pyłem, który unosił się coraz wyżej, powoli wpełzając na nieboskłon. W ciemnej masie kłębiły się i wirowały jakieś kształty, a do uszu mężczyzn dotarł daleki szum wichru i jakby żałosne zawodzenie.

– Dżinny świętują. Oby nie ucztowały na naszych ciałach – powiedział przewodnik i przydeptał ostatnią łopatę piachu na świeżym grobie. – Lepiej się zbierajmy i dołączmy do reszty.

Godar nie miał nic przeciwko tej propozycji.

Niebo za ich plecami zasnuło się krwistą zasłoną podnoszącej się kurzawy, nim dopędzili karawanę, która w najwyższym pośpiechu przecinała piaski Al-kubry, próbując zdążyć przed nadciągającym śmiertelnym niebezpieczeństwem. Godar, chociaż pochodził z północy, spędził wystarczająco dużo czasu na południe od Morza Wewnętrznego, aby wiedzieć, że gorący piach może być równie groźny jak lodowaty śnieg, kiedy przybierze formę burzy.

– Czemu powiedziałeś o ruinach? – zagadnął przewodnika, kiedy już znaleźli się wśród ludzi i wielbłądów. – Przecież w Keltagoulmoust jest oaza.

– Masz chyba nieaktualne wiadomości – parsknął starszy mężczyzna. – O jakieś dwa lata. Pewnego dnia żołnierze króla z wybrzeża najechali oazę i nie został z niej kamień na kamienie.

– Jaką dali rację najazdowi? – zaciekawił się Godar, gdyż ten z epizodów prowadzonej w jego imieniu wojny nie był mu wcześniej znany.

– A jaką rację mają wszelkie armie świata, kiedy równają z ziemią wszelkie osady pod słońcem, mój młodzieńcze?  – przewodnik splunął pod nogi. – Szczęściem ci głupcy zniszczyli tylko to, co było na powierzchni i w tym nasza nadzieja. Przekonasz się zresztą sam – wskazał dłonią na kępę palm daktylowych. U ich podnóża sterczały spośród wydm niskie ułomki glinianych murów, tu i ówdzie z piachu wystawał drąg albo bielił się wysmagany przez wiatr i wybielony przez słońce kawał płótna.

– Nie wygląda to na dobre miejsce na schronienie – zagadnął Godar przewodnika, oglądając się przez ramię by spojrzeć na nadciągający żywioł. Wicher pędził przez pustynię kwarcowe drobiny, cisnął mu w oczy piachem, który boleśnie zakłuł na policzkach i osiadł w gęstej czarnej brodzie. Kolejny podmuch przyniósł ze sobą jeszcze więcej ostrego piachu i potępieńcze wycie, jakby faktycznie ogniste demony z rozpalonych pustyń harcowały wśród nadciągającego czoła burzy ciesząc się na ucztę z ludzkich i wielbłądzich ciał.

– Ruszże się! – Czarny odwrócił głowę, widząc, że przewodnik ponagla go gestami. Podbiegł do niego szybko. Wśród ułomków ścian poganiacze odsłonili sporą połać ziemi, odgarniając lotny piach. Twarda, zaschnięta na kamień glina wyglądała, jakby nie mogła jej dać rady żadna łopata.

– Nie gap się, tylko łap za dźwignię – jeden z pomocników wskazał mu sterczącą pionowo w górę długą i grubą żerdź, która poprzednio król wziął za uschnięty pień palmy.  U jednego boku odsłoniętej ziemi sterczało takich jeszcze kilka, przy każdej stał jeden z mężczyzn. Na szczyty żerdzi zarzucono długie, mocne powrozy, które trzymali w dłoniach posługacze.

– Na siebie! – krzyknął przewodnik i na tę komendę wszyscy zaczęli ciągnąć. Sznury napięły się, drewno zatrzeszczało. Godar wytężył mięśnie, które zagrały pod skórą potężnych ramion i poczuł, jak drąg ugina się a następnie poddaje jego sile i przechyla. Ziemia, która okazał się być glinianą platformą, uniosła się w górę z jękiem drewnianych osi, przesłaniając widok. Nie opadły jeszcze na piach żerdzie i powrozy, gdy ludzie i wielbłądy ustawiali się już po drugiej stronie i znikali w najwyraźniej odsłoniętej przed chwilą jamie. Czarny rozprostował ramiona, napiął mięśnie karku i sam stanął u wejścia do podziemia. Wycie wiatru przybrało na sile aa widoczność spadła prawie do zera. W szaro-czerwonych smugach niesionego gorącym wichrem piachu sylwetki ludzi i zwierząt wyglądały niczym majaki w gęstej mgle zimnych krain na wschód od Litorynu.

Ktoś klepnął go w plecy silnie i popchnął ku pochylni, schodzącej po ziemię. Niskie, łukowate sklepienie obłożone było gliną i prowadziło w dół, do wnętrza pustyni. Rozległ się zgrzyt, potem łoskot, kiedy za jego plecami blokująca platforma zapadła na powrót ciągnięta przeciwwagami zamontowanymi od spodu mechanizmu.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *