Maggie Cassidy

maggie-cassidyKupiłem sobie książkę w Empiku. Zdarza mi się, głównie dlatego, że mam mało alternatyw. Wprawdzie w lokalnej Biedronce można już dostać „Silmarillion”, ale z nowości są głównie historie prawdziwe i pochodne Greya.

Kupiłem „Maggie Cassidy” Kerouaca. Między innymi dlatego, że była w promocji 50% ze względu na (jak się później dopiero zorientowałem) nieco potarganą obwolutę.

Jack, bożyszcze beat generation, idol współczesnych i ich potomnych, wsławił się głównie swoim literackim debiutem, czyli „W drodze”. Bystry i elokwentny francuski Kanadyjczyk w każdej powieści w rolach głównych obsadzał siebie i swoich znajomych, dla niepoznaki (i z powodu nacisków wydawców) zmieniając im jedynie nazwiska co kilka książek. Przyznać trzeba szczerze, że żadna z jego książek nie powtórzyła wielkiego sukcesu i nie stała się tak kultowa jak debiut i mało znam ludzi, którzy coś więcej tego autora czytali. Mnie zdarzyło się zaliczyć także „Włóczęgów dharmy” oraz oniryczne, psychodeliczne „Big Sur”. Obie dobre w swojej klasie, obie nieco inne od tej najsłynniejszej, obie specyficzne.

„Maggie Cassidy” jest książką ciekawą chociażby dlatego, że powstała zanim Kerouac napisał „W drodze”, opublikowana została jednak dużo później, gdy pisarz zdobył już sławę i uznanie tamtą pozycją. Opublikowana po głośnym debiucie została z pewnością potraktowana inaczej. I dla kariery Kerouaca z pewnością stało się dobrze, że tak się stało.

Jest to bowiem powieść ze wszech miar męcząca. Długa i zaawansowana wprawka do przyszłego sukcesu, „Maggie” to mozolna zabawa w pisanie, uciążliwe dla czytelnika szukanie specyficznego stylu narracyjnego, karygodne ćwieczenie tych samych wprawek na żywym języku literatury, przytłaczająca zabawa w fabułę opartą o opisywanie rzeczy trywialnych, irytujące szukanie emocji i ocierające się o banał granie na nostalgii. Powieść ta to niemal kronikarski zapis pierwszej miłości, podobnie jak ona fascynujący tylko dla zakochanego, dla otoczenia zaś, w tym wypadku czytelnika, w najlepszym razie uroczy, częściej zwyczajnie godny politowania; tajemne misterium, któremu z boku można przyglądać się w najlepszym razie z pewnym zażenowaniem, nieudolnie próbując nie przypominać sobie własnych, identycznych doświadczeń.

Jest to bez wątpienia powieść urocza właśnie, opisująca nigdy nie istniejący, idealny świat popkulturowej Ameryki Północnej, urzekający niczym scena z „Cudownych lat”, w której Kevin całuje Winnie na huśtawce na wzgórzu, tego dnia, gdy do Cooperów dotarła informacja o śmierci ich syna. Widać tu zaczątki tego, co w „W drodze” zachwyciło pokolenie – specyficzny styl, przypominający jazzową solówkę, momentami przegięty, chwilami nieco bełkotliwy, dopiero się kształtujący, odbijający się rykoszetem od zwykłego gwałtu na języku, w kierunku wirtuozerki słownej. Widać z pietyzmem i głęboką miłością opisane postacie, ogrom uczuć i zaangażowania włożony w pieczołowite odtworzenie nieistniejącego świat, który odszedł, widać wreszcie ogromną tęsknotę za minionym bezpowrotnie dzieciństwem. Pod wieloma względami przypomina słynnego „Buszujące w zbożu” J. D. Salingera, brak jej jednak nośności, tej porywającej nastoletnie dusze lekkości. Z melancholijną nieporadnością Holdena można było się identyfikować, chłopięce postacie z „Maggie” to natomiast tylko namalowani na kartonie żołnierze w scenie dekoracji orderami młodego Skywalkera.

Echa tego wszystkiego, zwielokrotnione, odbite, spotęgowane eksplodowały w literackim debiucie Kerouaca, składając się na specyficzną, męcząco w odbiorze lecz fascynującą powieść. Niestety, lektura „Maggie Cassidy” jest jak miłość w ogólniaku. Niby jest euforia i niby jest fajnie, a jednak ostatecznie dziewczyna ma cię w dupie i bardziej się męczysz tym wszystkim niż cokolwiek innego. Taka też jest ta książka – to jest oczywiście Jack, pisze po swojemu i w ten specyficzny, fascynujący sposób niczym „Kiedy oślica ujrzała anioła” podrywający na nogi licbazę z mojego pokolenia, ale to jeszcze nie ten styl, nie ten dryg, nie ta literatura. Językowo wygląda to tak, jakby napisał „Big Sur” będąc tak naćpanym, że ledwo mógł utrzymać pióro. Jest chropowato, jest topornie, jest ciężko. I nawet cudowna, olśniewająca Maggie, która z jakiegoś powodu wizualizowała mi się w postaci Loraine Baines ostatecznie okazała się pustą skorupą, która nawet ie zasłużyła na porządną niechęć z mojej strony, szczególnie, gdy jej literacki absztyfikant okazała się pustakiem.

„Maggie Cassidy” to fascynująca książka, ale nie ze względu na swoją zawartość – jej akcja godna jest szuflady licealisty, styl podobnież, jest jednak przyczynkiem do obserwacji jak hartowała się stal. To na jej przypadku widać, jak wykuwał się talent prozatorskiego wieszcza beat generation. Jednak jeśli z jakiegoś powodu Jack Kerouac cię nie paca, to odpuszczenie sobie tej powieści może okazać się bardzo dobrym pomysłem. Zamiast niej polecam chociażby „Big Sur” – książkę równie nieznośną, ale za to o niebo bardziej wdzięczną dla czytelnika; przynajmniej dla mnie samego bliższą przez podobne duchowe teofanie przeżyte w młodości i przez dziecięce uwielbienie dla prozy Jamesa Curwooda.

PS. Obrzydliwa polska okładka. Twardy wyrzyg. Najgorsza z tej linii wydawniczej.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

7 komentarzy

  1. Ambrose pisze:

    Ha, też nabyłem przeceniony egzemplarz w Empiku, tyle, że w stanie idealnym. Z kolei w krakowskim Dedalusie udało mi się zdobyć nowiutki Big Sur za jakieś 15 zł :)

    O samej książce nie będę już nic pisać, bowiem tą recenzją wyczerpałeś temat do cna, ale pociągnę nieco inny wątek – patrząc na książki, które można zdobyć na promocjach, czy w składach tanich książek z jednej strony czuję się jak małpa w krainie bananów, z drugiej zaś ogarnia mnie czarna rozpacz. Nowiutkie książki, często bardzo, bardzo dobrych autorów (choćby z serii Nowy Kanon W.A.B.u, Millera z Noir sur Blanc, Austera z Rebisu, czy Cortázara z Muzy) można nabyć za 40 – 50 % ceny nominalnej. Wychodzi na to, że nikt obecnie tego nie kupuje, czyli raczej nie czyta. Ja wiem, że ludzie mają prawo do lektury takiej książki, jaką uważają za ciekawą, a wybieranie autorów „trudnych” (tj. takich, którzy czasem skłonią do refleksji, czy ponownego przeczytania danego akapitu), to snobizm, ale dla mnie, składy tanich książek oraz promocje stanowią pewnego rodzaju wyznacznik kondycji czytelniczej naszego społeczeństwa. I w chwili obecnej widać bardzo wyraźnie, że najlepiej sprzedają się książki, które mogą pochwalić się najlepszą reklamą – natomiast treść zostaje zepchnięta na drugi plan.

    • Opowiem ci historię. Czekam, akurat nie w Empidle, tylko jakaś inna sieć (istnieją!), koleś pakuje babce przede mną (na oko rówieśnica moja, jakieś 35 lat), jedzie: „Polecam kogoś tam cośtam, też w stylu Greja, krytycy mówią, że nawet lepsze”.

      Ona odchodzi, ja podchodzę: „Krytycy mówią, że nie trudno lepsze od Greja”. „Pan da spokój, i tak sukces, że ludzie czytają”.

      W tej samej promocji były dwa Pieliewiny. Nie wziąłem.

      • Ambrose pisze:

        Ach, saga Greyowska to po prostu symbol upadku literatury. Dla mnie to również fenomen, że ktokolwiek to czyta. Chociaż odwiedzając niektóre blogi książkowe, można zauważyć niepokojącą tendencję, że ludzie chwytają za tego typu powieści, aby naocznie przekonać się, o co robi się tyle szumu („chciałem sprawdzić, czy to rzeczywiście jest tak dobre/słabe, ble, ble, ble”). Jak tak dalej pójdzie dojdzie do sytuacji, że w marketach zaczną sprzedawać gówno o smaku lawendowym, a ludzie będą je kupować i żreć, żeby dociec, czy rzeczywiście czuć lawendę.

        P.S. Parę lat temu zdarzyło mi się przez okrągły rok pracować w Empiku i nigdy, ale to przenigdy nie wcisnąłem klientowi gniota klasy sagi o Greyu. Wolałem mniejszy utarg na kasie niż wyrzuty sumienia, że przyczyniłem się do sprzedaży jakiegoś książkopodobnego tworu.

        Ha, ja nie miałem jeszcze jazdy pokroju „Big Sur”, ale powieść również przypadła mi do gustu. Natomiast „W drodze” i „Włóczędzy Dharmy” ciągle jeszcze przede mną.

        • Nie czytałem, więc nie wydaję własnym kategorycznych opinii, ale z recenzji i popularności wynika, że to taki „Zmierzch” w segmencie chicklit.

          • Kumos pisze:

            Ostatnio zauważyłem nowe działy w empach. „Literatura erotyczna” i tam są te klony. W jednym nawet dział większy niż fantastyka i sensacja. O dziale literatura piękna już nawet nie mówię.

          • No, Empik to nie księgarnia, to sklep. Ma się sprzedawać, a nie książki mają leżeć.

            Chyba pora wziąć się za pisanie znowu :D

    • A „Big Sur” fajne. Chociaż może dla mnie personalnie, bo kiedyś miałem woje własne Big Sur.

Skomentuj Bartek "godai" Biedrzycki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *