Statek popłynął

Wiele, wiele lat temu napisał pewien tekst. Nazywał się „Statek miłości” i było to takie tak sobie porno. Małe literackie ruchanko między fotografem w podróży służbowej i córką kapitana. Nie osiągnąłem nim jakiegoś spektakularnego sukcesu, nie trafiłem nawet na listę bestsellerów na iTunes, ale zasadniczo nie taki był cel tegoż.

Jakiś czas później, kiedy bawiłem się już na dobre w robienie „Co mówiłem, durniu?” i przymierzałem się do nieodżałowanego „Innocent Blood” sparowałem się z człekiem imieniem Dante, aby stworzyć wspólnie komiks na podstawie tego opowiadania. Nazywał się on „Dekameron” i powtórzę kolejny raz – nie ma o czym mówić. Narysowane zostało chyba 12 stron i nie ma ich już raczej nigdzie  w sieci i tyle.

Minęło kolejne kilka lat, a nie udało się namówić do współpracy człowieka, z którym zawsze chciałem stworzyć coś dłuższego. Prawdziwego mistrza cycków, tyłków, fiutów i ogólnie sprośności, maestra, jak to mawiał mój kolega z poprzedniej pracy, „panien z Playboya – bez kolan”, czyli tajemniczego au, z którym kilka krótkich rzeczy już wspólnie zrobiliśmy.

Była wiosna 2011 roku. Tak, była wiosna, ponad dwa lata temu. Przymierzyliśmy się do materiału, ustaliliśmy zasady i au zaczął rysować. W końcu zgromadziliśmy trochę zapasu i, jeżeli wierzyć internetom, w Sylwestra 2011 roku ruszyliśmy z publikacją komiksu „Statek namiętności„.

Naprawdę ostre rżnięcie (będzie później)

Od tamtej chwili minęło dużo czasu, wody pod kilem upłynęło sporo, kilka ciuszków spadło na podłogę i  – gdyby to był oryginalny tekst napisany tuż przed rewolucją cyfrową – kilka ładnych rolek filmu z aparatu wyszło.

Co dwa tygodnie publikowaliśmy jedną stronę, grzejąc, denerwują i podkręcając rosnącą rzeszę lubiący na Facebooku. W chwili, gdy piszę te słowa, stronę „Statku…” lubi już ponad 2.400 osób. To sporo, jak na mój gust. Mnie się podoba, lubię to.

Pod koniec 2012 roku podjęliśmy decyzję o publikacji na papierze, jednak już nawet wstępna, szybka kalkulacja pokazała, że to będzie droga zabawa – pełen kolor i wymagany przez niego dobry papier mają swoją cenę. Jakoś wtedy postanowiliśmy spróbować nowej mody – crowdfundingu. To było ryzyko, ogromne ryzyko, że sprawa się wywali i najemy się wstydu.

Udało się. W ciągu kilku tygodni zebraliśmy nie tylko więcej, niż konieczna masa krytyczna, ale także dostaliśmy drugie tyle zamówień z księgarń specjalistycznych.

Wczoraj odebrałem z magazynu nakład, przeznaczony do wysłania. Nakład, który trzeba było jeszcze opatrzyć autografami, popakować w koperty bąbelkowe, zaadresować a następnie wysłać pocztą do wszystkich wspaniałych ludzi, którzy zupełnie na gębę dali nam kasę za coś, co już dostali za darmo. Za komiks, który już przeczytali.

To niesamowite uczucie dla autora – nie ukrywam, że, jak dotąd, to największa premiera, w jakiej brałem udział. Najdłuższa, nie licząc „Klastra”, historia, jaką udało mi się opublikować. Niesamowite jest też, a może przede wszystkim, uczucie, o którym przed chwilą mówiłem – że ludzie, mimo, że znają komiks, chcą go nie tylko czytać, ale także, a może przede wszystkim – mieć. Że chcą dotknąć, poczuć pod palcami gładkość stron, powąchać kolorową farbę, pomacać zszywki trzymające grzbiet.

Prócz naszych wiernych czytelników chcę także podziękować autorom fanartów – wszyscy zareagowali bardzo pozytywnie, niektórzy odezwali się do nas z propozycją sami – cieszymy się, że chcieliście być częścią tego wydania, częścią tego komiksu, że, mimo jego specyficznej tematyki, złapaliście naszą zajawkę, naszą radość z zabawy.

Chciałem podziękować ludziom, którzy wzięli udział w tworzeniu tego tomu także od strony technicznej – nie wszyscy zostali uhonorowani na stronie tytułowej, ale o wszystkich pamiętamy, wszystkich pozdrawiam z tego miejsca.

Przed nami kolejny rozdział, kolejne miesiące pracy. Ile? Nie wiadomo. Ale to nie jest ważne. Wiemy, że jesteście tam, wiemy, że czekacie, wiemy, że nie możemy was zawieść. I nie zawiedziemy.

Co dalej? W pierwszej kolejności czekajcie na obiecany ebook z oryginalnym opowiadaniem. Nie zmieścił się w wydaniu papierowym – ale może w integralu? Za 5 lat? Wcześniej będzie na pewno obiecane wydanie elektroniczne komiksu – zarówno polskie, jak i angielskie. Wiemy, że są fani anglojęzyczni, którzy czekają, niektórzy długo – latem powinno się wszystko wyjaśnić.

A potem siadamy do planowania drugiego zeszytu. Mamy też pomysły na inne przygody naszych bohaterów. Może nie powinniśmy wybiegać myślą w przyszłość tak daleko? Z drugiej strony, gdybyśmy wiosną 2011 roku nie wybiegli myślą w przyszłość, nie było nas teraz tutaj, nie trzymalibyśmy w ręku fajnej, małej, kolorowej książeczki bynajmniej nie dla dzieci. Nie byłoby tak fajnie.

Może to patetyczne – ale ten komiks, jego powstanie, jego publikacja – to takie małe, spełnione marzenie. Cieszymy się z niego, dziękujemy za wsparcie i życzymy wszystkim, aby ich małe, kolorowe marzenia także zawsze się spełniały.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

15 komentarzy

  1. Bel pisze:

    To fajnie, że Robert Adler znów w druku.

  2. M. pisze:

    hej, strona komiksu się rypła? dostałem rssa, klikam, a tam ostrzeżenie o phishingu

  3. Paw ouek pisze:

    MAM! MAM!
    Właśnie otwarłem skrzynkę pocztową i jest!
    O dzięki Wam Boscy godai i au!
    Z niecierpliwością czekam na więcej.

  4. jast pisze:

    Jeden niedosyt tylko – skoro takiego mistrza udało ci się zwerbowac, to nie mozna było nad scenariuszem popracowac? Bo sam piszesz że jest taki sobie – no nijaki do bólu. Rysunek Au to bardzo duży, ale nie obraź się – jedyny atut tego projektu.

Skomentuj Bartek "godai" Biedrzycki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *