Kamienne kręgi

– Pękasz? – spytał Bruno.

– No chyba zwariowałeś! – odpowiedziała Zośka zsiadając z roweru i potrząsnęła gwałtownie głową, aż płowa grzywka spadła jej na oczy. Miała na sobie dżinsy z dziurami na kolanach, granatową kurteczkę i krótki szalik. – Chyba sam pękasz!

Chłopak tylko wzruszył ramionami mruknąwszy coś pod nosem. Dziewczyna stanęła na rozstawionych nogach i wzięła się pod boki.

– A reszta co? Też pęka? – wychyliła się, żeby zobaczyć pozostałych, stojących ze swoimi rowerami za Brunem. Mimo później pory mieli na sobie tylko lekkie kurtki i bluzy, bo zapadający wieczór był wyjątkowo ciepły jak na przełom października i listopada. Jeszcze trzech chłopaków i dziewczyna. Wszyscy akurat wydawali się nadzwyczajnie zainteresowani albo stanem swoich butów, albo szprych.

– Weź się – rzucił stojący przed nią chłopak, najwyższy z całej ekipy, o jasnych, wysoko podgolonych i zaczesanych do przodu włosach, na które naciągnął jaskrawoczerwoną czapkę baseballową. – Ja idę na pewno. Tylko nie przejedziemy rowerami przez to pole po prostu.

Z tyłu dobiegły pomruki aprobaty i czegoś jeszcze. Prawdopodobnie ulgi. Ulgi, która okazała się przedwczesna.

– No, to nie ma sprawy! – Zośka obróciła się gwałtownie, aż szalik zawirował jej wokół ramion i nie namyślając się wiele wprowadziła rower prosto w gęstwinę jałowca porastającą krawędź skarpy wiślanej. Otrzepała ręce i znów przyjęła wyzywającą postawę. Bruno wywrócił oczami, sapnął gniewnie i w ślad za pierwszym – jadowicie zielonym – w skłębionych krzakach wylądował jego własny, czarno-pomarańczowy rower.

– Tak? Zadowolona? Jak ktoś ukradnie to będziesz odkupywać – rzucił. Prowodyrka tylko wzruszyła ramiona i znów spojrzała z wytężonym oczekiwaniem na resztę.

– Dobra, dobra – Marianna obeszła ich i wprowadziła swój pojazd głębiej w kępę jałowca, ustawiając go precyzyjnie na podnóżce. Jej kręcone rude włosy wysypały się spod czapki prosto na ramiona. Piłkarz wyciągnął z kieszeni komórkę, sprawdził godzinę i zawrócił w stronę szosy.

– Muszę wracać na kolację – zawołał niemrawo. Chwilę później zobaczyli światła jego roweru błyskające wśród zagajnika otaczającego drogę.

– Bojący dudek! – wrzasnęła za nim Zośka, ale obelga prawdopodobnie nie dotarła nawet do uszu adresata. – A wy co?

– A my nic – Marcin, zwany Pikaczem, pchnął rower w krzaki nieco zbyt szybko i zbyt nonszalancko, żeby wyszło to naturalnie. Krzysiek nawet nie próbował pokryć zmieszania, bez słowa zostawił swoją maszynę i z ciężkim westchnieniem ruszył między zoranymi bruzdami wzdłuż krawędzi skarpy.

– Chodźcie, bo ja też muszę zaraz być w domu, jak nie to ojciec będzie dzwonił, miałem w ogóle nie wyjeżdżać z osiedla…

Ruszyli przed siebie patrząc pod nogi. Częściowo dlatego, że chodzenie po przeoranym polu naprawdę wymaga patrzenia pod nogi, a częściowo dlatego, że rozglądanie się po szerokiej, pustej, miejscami tylko porośniętej krzakami płaszczyźnie ograniczonej z jednej strony odległymi lampami szosy na Brześce a z drugiej złowieszczo szumiącym zagajnikiem jest w taką ciemną noc jak ta zajęciem nie do końca przyjemnym.

*

Spotkali się po szkole w Starej Papierni, gdzie co roku z okazji Halloween odbywała się impreza dla okolicznych dzieciaków. Pokręcili się trochę, ale dla dwunastolatków oferowane atrakcje były już nieco mniej atrakcyjne niż chociażby rok wcześniej, więc wkrótce dużą grupą popedałowali na Grapę, licząc, że na blokach trafi im się łup obfitszy niż ten, na który mogliby liczyć w domach jednorodzinnych po drugiej stronie rzeki. Samo zbieranie słodyczy też nie budziło już takiej ekscytacji, ale obeszli wszystkie znajome klatki schodowe, co do których mieli pewność, że ktoś w ogóle ich przyjmie. W tym roku obyło się bez incydentów z modlitwami i wyzwiskami, które należały do rozszerzonego repertuaru świętowania. Kiedy przeglądali zdobycze siedząc na murku na skwerze usatysfakcjonowana część grupy rozjechała się do domów. Ci, którzy nie mieli jeszcze ochoty i nie musieli wracać wymieniali się opowieściami o partiach w Brawl Stars i strasznymi historiami.

– A ja widziałem fajny film ostatnio – rzucił od niechcenia Bruno. – Taki horror w sumie.

Rozmowy przycichły na moment, więc wykorzystał okazję i ciągnął dalej.

– „Ciche miejsce”. To jest o takiej rodzinie co mieszka sama i wcale się do siebie nie odzywają, bo wokoło mieszkają potwory, które są ślepe i reagują tylko na głos.

– Brzmi głupio – parsknęła Marianna. – Kto by się bał ślepych potworów.

Lekki śmiech przeleciał przez grupkę.

– Obcy z Nostromo też był ślepy i zabił całą załogę i uciekła tylko Ripley i kot – spokojnie odparł blondyn w czerwonej baseballówce. – A w drugiej części rój obcych pozabijał cały oddział kosmicznych komandosów. Więc wiesz.

Spojrzał wymownie na dziewczynę, dając jej do zrozumienia, że akurat na potworach z kosmosu kto jak kto, ale syn pisarza science-fiction zna się dobrze. Tamta wzruszyła tylko ramionami i lekceważąco odwróciła wzrok.

– No. I oni mieszkali na takiej farmie, rodzice, starsza siostra i brat. Najpierw mieli jeszcze takiego małego brata, ale zaraz na początku filmu kosmita go zabił bo go usłyszał, bo miał taką zabawkę, taki wahadłowiec… – na moment przerwał wpatrując się w mętnym świetle starej latarni w twarze rówieśników, szukając w nich odpowiedniej emocji. – Nawet wam powiem, że to było trochę takie… no, nie straszne, ale był jumpscare, wiadomo.

– Tak jak we FNAFie? – zapytał Pikacz.

– Bardziej.

– To spoko.

– Ej, dobra, nie opowiadaj tego teraz – Zośka wtrąciła się w wymianę zdań i demonstracyjnie ziewnęła. –  Bo to nudy.

– A co, wolisz na Halloween straszne opowieści o operacjach plastycznych nosa?

Szybki cios małą ale twardą pięścią w ramię błyskawicznie przywrócił wszystkim świadomość hierarchii w grupie, ale u trafionego wywołał odwrotną od oczekiwanej reakcję.

– Co, boisz się? – Bruno zmrużył oczy skryte w cieniu czerwonego daszka i spojrzał spode łba na dziewczynę.

– Chyba zdurniałeś! – Zośka aż poderwała się na równe nogi rozsypując część słodyczy na wybrukowany kostką chodnik. – Ja się niczego nie boję! A jak nie wierzysz – zaperzyła się, wymachując ręką – to możemy jechać do lasu na Królewską Górę i zobaczymy, kto tu jest pękała!

Zatoczyła łuk ręką w kierunku ulicy Sobieskiego, którą faktycznie łatwo można było dojechać do lasu znajdującego się tuż za miasteczkiem.

– Spoko, mi to wszystko jedno, chcesz to jedziemy. Kto jedzie? – wyzwany rozejrzał się wokół z kpiącym uśmieszkiem. Dwie osoby bez słowa wstały, zabrały rowery i odjechały.

– I się przekonamy! – Zośka zarzuciła grzywką wsiadając na rower i nie czekając na resztę wyjechała spomiędzy bloków na ulicę. Reszta szybko ruszyła w pogoń za mrugającą diodową lampką podskakującą pod jej siodełkiem, kiedy zjeżdżała z chodnika. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na to, że Mateusz skręcił od razu w przecznicę coś wołając niemrawo o tym, że ma stąd bliżej do domu. Bruno i Pikacz dogonili dziewczynę i jechali po obu jej stronach środkiem ulicy.

– Nie pod szkołą – warknęła, kiedy jadący po prawej chciał odbić w ulicę Żeromskiego. – Do końca i do stadniny.

– Pfff, na Ścieżkę Zdrowia – pogardliwie mruknęła Marianna, zrównując się z jadącą na przedzie trójką. Minęli plac zabaw przy Sienkiewicza i tylko szum wiatru i szelest opon po asfalcie przerywały nieco napiętą wieczorną ciszę, która zaczęła się przedłużać. Wreszcie Zośka zahamowała gwałtownie.

– Masz lepszy pomysł? – wysunęła niego głowę naprzód, mierząc tamtą wzrokiem, który chyba miał być ponury. Odczekała stosowną chwilę i dodała – Tak myślałam.

Położyła stopę na pedale i miała już ruszyć dalej, kiedy padła propozycja, która zmieniła całą dynamikę rozbawionego wieczoru.

– Ja mam. Na cmentarz.

Cisza zapadła na chwilę, a potem rozległ się nerwowy śmiech.

– Głupi jesteś – powiedział napiętym głosem Piłkarz. – Tu nie ma nigdzie cmentarza.

Zaczęła się wrzawa i wzajemne przekrzykiwanie.

– W Skolimowie jest! – padła trzeźwa uwaga.

– No chyba głupi jesteś, że do Skolimowa pojedziemy! – ktoś szybko zgasił wyrywnego znawcę lokalnej topografii.

– I w Powsinie i w Słomczynie!

– Chyba nie lałeś, przecież to jeszcze dalej, w życiu się nie wyrobimy tam na rowerach zresztą do Słomczyna się jedzie szosą i ja się nie mam zamiaru dać przejechać przez ciężarówkę!

– Ta, właśnie, stuknij się w łeb lepiej!

Nie zwrócili uwagi na pierwsze chrząknięcie, dopiero drugie uciszyło rozgadaną gromadkę.

– Tu blisko jest cmentarz, za drogą, na skarpie tej co jest jak się jedzie na Obory.

– Gdzie ci tam cmentarz jest?! – sprzeciwił się Pikacz.

– No jest, z wojny jeszcze, wiem bo mnie tam tata kiedyś zabrał robić zdjęcia.

– Twój ojciec robi zdjęcia na cmentarzu? Dobrze się czuje? – zadrwił Krzysiek.

– Nie przerywaj – Marianna uciszyła go klepnięciem w plecy. – Bruno ma rację, tam jest cmentarz żołnierzy, nawet ze szkoły tam byliśmy sprzątać kiedyś. To jest niedaleko.

– No to? – chłopak poprawił czerwoną baseballówkę i powiódł po wszystkich triumfalnym wzrokiem. Napawał się chwilę tą napiętą uwagą i usilnie skrywanym podziwem dla jego znajomości miejsc i rzeczy, którymi zwykłe dzieciaki zazwyczaj się nie interesowały.

– Chyba, że pękacie – powiedział, ale przy ostatnim słowie jego własny głos nieco go zdradził i zadrżał. W końcu czym innym było iść tam w środku dnia z ojcem, a czym innym jechać tak w jesiennym mroku. Poniewczasie zdał sobie sprawę z tego, że wykonał manewr w jego rodzinnym domu określany często mianem strzału w kolano. Było już jednak za późno, żeby się wycofać. Czuł na sobie palące spojrzenie dziewczęcych oczu ocienionych blond grzywką. Spojrzenie pełne ekscytacji i uznania. Można się cofnąć przed psem sąsiadów i to nie będzie wstyd, można odmówić skakania z liny na skarpę poniżej, ale pod takim spojrzeniem nie można się już cofnąć. To tak, jakby wejść do laboratorium w Hawkins i uciec zaraz z pierwszego korytarza, bez dotarcia do laboratorium.

– Bo ja nie – powtórzył ledwo uspokojonym głosem.

– Ja też nie – odparła właścicielka spojrzenia i uśmiechnęła się pod nosem.

Bez dalszych ceregieli ruszyli i dojechawszy do ulicy Od Lasu skręcili w lewo w stronę skarpy zamiast w prawo w stronę lasu. Pokonali jaskrawo doświetlone przejście dla pieszych na drodze wojewódzkiej i ruszyli między polami, asfaltówką obramowaną przez stare, pokręcone drzewa. Przed nimi majaczył skraj lasu porastającego Skarpę Wiślaną. W kilka minut później dotarli do niego i zatrzymali się.

– To tam – machnął ręką Bruno, wskazując niedookreślone miejsce w głębi należącego do SGGW pola, jeszcze kilka tygodni temu porośniętego gęstwą kukurydzy o dużych, soczyście żółtych kaczanach dojrzewających w sierpniowym gorącym słońcu. Teraz była to zryta płaszczyzna ograniczona linią schodzącego po stromym zboczu lasu, ciągnącego się w kierunku wsi Obory i dalej aż do Parceli i Słomczyna. Tu i ówdzie porastały ją niskie krzewy i późne zielsko.

– No, ale chyba tam nie wjedziemy jednak – cierpko skomentował sytuację Piłkarz.

– No niespecjalnie – przyznała blondynka przygryzając koniec języka.

– Pękasz? – spytał pomysłodawca wyprawy. W skrytości ducha liczył na to, że ekipa jednak zrezygnuje i spokojnie pojadą z powrotem do Jeziorny, ale się przeliczył.

– No chyba zwariowałeś! – odpowiedziała Zośka zsiadając z roweru i potrząsnęła gwałtownie głową, aż płowa grzywka spadła jej na oczy. – Chyba sam pękasz!

Porzucili więc rowery w krzakach i ruszyli.

*

Przez zorane pole szło się ciężko. Wbijali wzrok w ziemię, po części dlatego, że była pełna bruzd i nierówności, a po części dlatego, że nikt jakoś nie miał ochoty wpatrywać się ani w oddzielający ich od szosy na Górę Kalwarię mrok po prawej stronie, ani tym bardziej w szumiące coraz bardziej złowieszczo drzewa po lewej stronie. Ktoś próbował zagaić rozmowę, ale jego głos zabrzmiał wśród szumu wiatru i szelestu liści tak złowieszczo, że sam urwał w połowie zdania.

Pikacz wyciągnął z kieszeni telefon i zaświecił latarkę. Z westchnieniem ulgi wszyscy poszli w jego ślady i za chwilę sześć bardzo słabych i wątłych oraz jednocześnie potężnych i wspaniałych punktów światła przeczesywało perymetr wokół posuwającej się grupki dzieciaków. Sporadycznie któremuś z nich drgnęła ręka i plama światła padła gdzieś dalej w pole albo bardziej niefortunnie między wysokie drzewa, odcinające się ostrymi czarnymi konturami od jesiennego nieba. Nikt nie próbował wtedy podążyć wzrokiem za światłem, bo wiadomo, czego oczy nie widzą to kamień z serca.

– Wieje – sapnęła Marianna, ściślej otulając się bluzą. Przeszli już jakieś pół kilometra i to, co nadawało się na wypad do centrum handlowego niekoniecznie okazało się dobrym ubiorem na wieczorne spacery po pustych polach. – Daleko jeszcze? – spojrzała z natężeniem na posiadacza czerwonej baseballówki.

– Nie, chyba nie – odparł, chociaż bez pewności. – To już chyba to – wskazał ręką na ciemniejącą jakieś sto metrów przed nimi plamę na tle nieba. Bliżej szczytu można było rozróżnić korony poszczególnych drzew, niżej zalegała jednolita ciemność.

– Kurde, ja musze wracać, już osiemnasta dwadzieścia trzy, miałem być dawno w domu – sapnął Krzysiek i odwrócił się na pięcie, ruszając biegiem przez pole. Sebastian bez słowa wyjaśnienia pognał za nim i chwilę później obaj wtopiliby się w cienie, gdyby nie światła ich smartfonów. Wraz z wiatrem do czwórki, która pozostała na skraju lasu dotarł nerwowy śmiech.

– No? – zagadnął Pikacz. – I co tera?

– Nico – odburknęła Zośka. – Z chłopakami nie warto się zadawać, bo się bezużyteczni.

Marianna przytaknęła jej zdawkowo. Bruno niewiele się namyślając wzruszył ramionami, mruknął pod nosem coś niepochlebnego pod adresem wszystkich dziewczyn świata i ruszył przed siebie. Bez słowa podążyli za nim. Nie minęło dużo czasu, gdy czworo dzieci stanęło pod zagajnikiem kryjącym w sobie cmentarz. Zośka poświeciła i w plamie diodowego blasku zobaczyli przed sobą blaszaną tablicę wspartą na dwóch metalowych rurkach.

– Cmentarz wojenny z 1914 r – odczytała dziewczynka. Po bokach napisu namalowane były biało-czerwone symbole oznaczające zabytek, wyblakły zielony herb miasta i mniejszym drukiem dokładniejsza informacja o obiekcie.

– Ej? – spytała. – To kto tu w końcu jest pochowany, bo każdy mówi inaczej.

– Żołnierze – odparł Pikacz, studiując opis na tablicy w świetle własnego smartfona. Marianna prychnęła pogardliwie nie zdobywając się nawet na komentarz.

– Ej, no, cmentarz wojskowy, to kto ma leżeć! – obruszył się chłopak.

– No, ale mi chodzi kto tu walczył – kontynuowała Zośka.

– Niemcy i Rosjanie – wyjaśniła Marianna. – Jak w całej wojnie.

– To nie ta wojna! – zaperzyła się blondynka.

– W tej też walczyli Niemcy i Rosjanie – cicho powiedział Bruno. – Ale tutaj to walczyli Polacy z Polakami – dodał jeszcze ciszej.

Rozległ się krótki, ostry śmiech, lecz urwał się równie gwałtownie jak zaczął, kiedy w koronie drzewa krzyknął ostro i przejmująco obudzony ptak. Odruchowo czwórka miłośników mocnych wrażeń przysunęła się bliżej do siebie.

– Tata mi mówił – ciągnął chłopak. – Przed wojną nie było Polski, znaczy przed tą pierwszą wojną. Tylko Niemcy i Rosja. I z obu stron mieszkali Polacy i oni walczyli w tej armii i tutaj walczyli jedni z drugimi, jedni w niemieckim wojsku a drudzy w carowskim? Carskim? No, w rosyjskim!

– Acha – wyrwało się Mariannie.

– Żeromski o tym pisał kiedyś jakąś książkę, czy coś – Bruno dokończył wyjaśnienia. – Ale ja nie czytałem.

– Bo ty tylko czytasz komiksy – mruknęła pod nosem Zośka.

– A ty pisma dla gospodyń domowych – padła ostra riposta. Obie dziewczyny otwierały już usta, żeby zmiażdżyć oponenta, ale kolejny ptasi krzyk rozdarł nocną ciszę. Tym razem zabrzmiał jak bolesna, żałosna skarga. Jednocześnie wzmógł się wiatr i zaszumiały przeciągle korony drzew, w większości odarte już z liści. Trzask i szuranie nagich gałęzi były naprawdę nieprzyjemnymi dźwiękami.

– No to… – zaczął Pikacz. Chciał powiedzieć, że już doszli do cmentarza i mogą wracać, ale ku własnemu zaskoczeniu powiedział coś zupełnie innego – … skoro doszliśmy aż tutaj, to zobaczmy te groby.

Marianna obejrzała się na niego z dziwnym błyskiem w oku i coś tylko mruknęła pod nosem.

– No, to prowadź – zaproponował drugi z chłopaków, świecąc telefonem w stronę pustej przestrzeni na środku zagajnika. Rozedrgany snop światła wydobył z ciemności szare, kanciaste bryły płyt nagrobnych sterczących spośród kęp uschłej, zszarzałej trawy. Obraz wydawał się zupełnie monochromatyczny.

Powoli, uważnie stawiając kroki, ruszyli przed siebie, zbliżając się do grobów. Wkrótce mogli rozróżnić dwie linie płyt, sterczących z ziemi w pewnej odległości od siebie i tworzących dwa koncentryczne okręgi. Część nagrobków pozapadała się, część połamała, więc miejscami perymetr cmentarza rwał się i zanikał, jednak wyraźnie było widać przemyślaną strukturę i ułożenie miejsc pochówku.

– Ale dziwnie leżą – powiedziała Zośka ledwo słyszalnym szeptem. – Normalnie to tak obok siebie, a tutaj w kółko.

– Jakby się otaczali, no wiecie – dodał Pikacz. – Tak jak w walce.

– Bo oni są otoczeni – mruknął Bruno na granicy słyszalności.

– Jak otoczeni?

– No, bo to są wrogowie, otoczyli jedni drugich jak w walce.

Pozostała trójka zaśmiała się nerwowo.

– Weź – żachnęła się Marianka. – Oni nie żyją już sto lat, w jakiej walce.

Chłopak ściągnął czerwoną baseballówkę, poprawił spadającą na czoło grzywkę i nałożył pieczołowicie czapkę z powrotem.

– Tata mi opowiadał. Oni w ogóle to nie zginęli tu tylko walczyli w całej okolicy – zaczął cichym głosem. – Potem, jak się walka przerwała na trochę to przyszli tu Niemcy i zebrali trupy i zakopali tutaj wszystkich bo to jest taki przepis międzynarodowy, że trzeba pochować wszystkich. No i oni pochowali wrogów w środku. A swoich pochowali na zewnątrz.

W ciszy, która zapadła, słychać było skrzypienie gałęzi ponad głowami. Z daleka, z bardzo, bardzo wydawałoby się daleka dobiegł ich stłumiony przez szum wiatru dźwięk silnika, a na krawędzi pola zamajaczyły przesuwające się szybko światła samochodu na drodze wojewódzkiej.

– Ale po co? – zapytał Pikacz.

– Wierz mi, nie chcesz wiedzieć, bo to jest straszne. Lepiej, żebyśmy już poszli.

– Ej, ja chcę wiedzieć – zażądała Zośka, łapiąc chłopaka za ramię. – Powiedz.

Tamten westchnął ciężko i rozejrzał się podejrzliwie.

– To dlatego, że oni sto lat temu wierzyli wszyscy w wampiry i wilkołaki i takie tam…

– Brednie – Marianka odęła wargi i prychnęła pogardliwie. – To są bajki z filmów.

– Nieważne, oni w to wierzyli, to nie znaczy, że to prawda – Zośka pojęła w lot myśl. – Ale po co ich tak zakopali?

– Po to, żeby Rosjanie byli otoczeni przez Niemców i można ich było łatwo pokonać, jak wstaną z grobu – napiętym głosem odparł Bruno. W otaczającej ich ciemności zabrzmiało to wyjątkowo złowieszczo. Gdzieś nad głowami dzieci rozległ się przeciągły, modulowany krzyk nocnego ptaka. Brzmiał jak drwiący, straszliwy zew bojowy, jakby trąbka wzywała zabitych Polaków w mundurach dwóch obcych armii do ponownej bratobójczej walki. Dzieciaki odskoczyły wystraszone a potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.

*

Tak naprawdę, kiedy już dotarli do rowerów, żadne z nich nie było w stanie powiedzieć dokładnie, co się wydarzyło. Kolana, łokcie i twarze mieli uwalane wilgotną ziemią, gardła zdarte od krzyków, dłonie podrapane. Świszczące oddechy parowały w zimnym, nocnym powietrzu kiedy pospiesznie wyciągali rowery z krzaków i wyprowadzali na asfalt.

Co się zdarzyło? Żadne z nich nie było gotowe powiedzieć na pewno. Kiedy rozległ się przeciągły zew nocnego ptaka odskoczyli wszyscy na boki. Któreś z nich upuściło smartfon i światło latarki zatańczyło na omszałych, piaskowcowych nagrobkach. Coś trzasnęło, wydając taki dźwięk, jaki wydaje kamień rzucony na chodnik albo jaki wydaje upuszczona na ziemię cegła, która pęka na pół. Jedna z dziewczyn potknęła się i runęła jak długa na ziemię, a kiedy któryś z chłopców chciał jej pomóc wstać również wyłożył się jak długi. Oboje byli gotowi przysiąc, że coś podstawiło im nogę. Tymczasem resztki traw zalegających pustą przestrzeń wewnątrz kręgów grobowych zaczęły spazmatycznie drgać, zupełnie jakby ziemia pod spodem dostała konwulsji. W skaczącym świetle smartfonowych latarek odnieśli wrażenie, że stuletnie płyty nagrobne rosną i unoszą się, zupełnie jakby niepostrzeżenie wysuwały się z ziemi, w której od ponad wieku spoczywały coraz bardziej zapomniane. Zerwał się ostrzejszy podmuch wiatru i nad ich głowami gałęzie zaskrzypiały, zatrzeszczały i nagle coś runęło w dół pomiędzy płyty. Rozległ się ogłuszający, rezonujący brzęk, jakby coś walnęło z całej siły w tablicę informacyjną stojącą na skraju zagajnika. A potem usłyszeli szepty.

Ciche, skarżące się głosy. Przeciągłe, ochrypłe, jękliwe. Długi, żałośliwy lament pokonanych, który mieszał znane dzieciom słowa z obcymi. Niektóre brzmiały znajomo, ale miały dziwną, śpiewną intonację, wymawiane były miękko, jakby daleki, tęskny zaśpiew, przywodzący na myśl rozległe puste połacie. Inne brzmiały jak ostre szczeknięcia, twardo wykrzykiwane rozkazy, jak płaczliwy zgrzyt noża na szkle, jak karabinowe strzały.

A potem wiatr uderzył z nową mocą i przez cmentarza popłynęły słabe i rwące się, ale wyraźnie słyszalne słowa.

– Nie zabijaj…

Dzieciaki struchlały na te słowa.

– Polaku… Polaka!

Czwórka zerwała się z wrzaskiem i puściła na przełaj przez pole w kierunku latarń przy drodze łączącej Górę Kalwarię z Konstancinem-Jeziorną. Gdy do niej dotarli – zdyszani, ubłoceni i podrapani – puścili się pędem w kierunku miasta. Wahali się dłuższą chwilę, czy zapuścić się znów w stronę skarpy, ale powrót do domów bez rowerów byłby prawdziwą katastrofą. Krocząc ramię w ramię dotarli do kępy jałowców, wydobyli pojazdy i pomknęli najpierw ulicą Od Lasu, a potem Sobieskiego w kierunku swoich własnych rewirów. Żadne z nich nic nie powiedziało przez ten cały czas. Na Grapie Pikacz i Marianka bez słowa, żegnając się tylko machnięciem ręki, odbili w stronę Konstancina, a Bruno i Zośka przejechali przez most i zatrzymali się pod myjnią na stacji benzynowej.

– No – powiedziała dziewczynka i było to pierwsze słowo, jakie padło między nimi od pół godziny.

– No – powiedział chłopiec. Stali i patrzyli na siebie. W myjni szumiała woda i pracowały szczotki, jasny blask wylewał się na trawnik i wyłożony kostką podjazd.

– W szkole i tak nam nikt nie uwierzy, więc nie ma sensu o tym gadać – powiedziała, a potem zdawkowo pocałowała go w policzek. – Widzimy się w poniedziałek.

– Ta. – odparł zdawkowo. – Na razie.

Patrzył jeszcze chwilę jak wsiada na rower i odjeżdża, a potem sam pojechał do domu. Znad rzeki podnosiła się gęsta, mlecznobiała mgła.

 

Konstancin-Jeziorna, 30-31 października 2019

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *