61. Pozdrowienia z Addis Abeby

Wczoraj wybraliśmy się z Żoną na koncert. Aż wstyd przyznać, że naprawdę dawno nie byliśmy na żadnym – człowiek jednak się rozleniwia trochę, na pewnym etapie łatwiej usiąść z winem / piwem w domu i obejrzeć płytę, niż ruszyć się na miasto.

Żona wypatrzyła koncert Maleo z okazji nowej płyty, która sama w sobie jest zresztą zacna. No i dobrze, bardzo dobrze, bo to był całkiem niezły koncert.

Maleo Reggae Rockers to kapela mało wymagająca dla słuchacza. „Ideologicznie” nie odbiegają od takich średnich standardów, muzycznie plasują się raczej w okolicach środka, mało eksperymentując, ale też nie schodząc poniżej pewnego poziomu. Sam koncert jednak pokazał, że potrafią naprawdę mieć kopa.

Wydarzenie było kameralne, odbyło się w warszawskich Hybrydach, które nie są dużym klubem. Koncerty w tym lokalu zawsze były takie jakieś kameralne – nieduża publika, tuż pod sceną, niemal intymna atmosfera. I tym razem podobnie, słuchało się ich przyjemnie, akustyka dawała radę, kapela dawała radę.

Trochę zaskoczyło nas to, że zagrali koncert praktycznie dwoma najnowszymi płytami – starszych kawałków tylko kilka, jedynie „greatest hits”. Za to zaszaleli kilka razy. W pewnej chwili bodajże przy Walcz Wojowniku zasunęli coś, co jako żywo przypominało regałowego kazaczoka. Pozwolili sobie zresztą na kilka podobnych manewrów, jednym słowem – całkiem ciekawie. Mniej udane było zaproszenie na scenę Kasi, która zaśpiewała z Malejonkiem kilka kawałków jako drugi wokal. Czasem dawała radę, ale czasem dobre chęci nie maskowały braków warsztatowych niestety.

Maleo to nie Izrael, ale i tak wśród grających obecnie polskich kapel spod znaku Lwa Judy prezentują się przyzwoicie. Pewnie przy kolejnej płycie pójdziemy na kolejny koncert. Mam tylko nadzieję, że frontman nie będzie już nas błogosławił w imieniu Jezusa Chrystusa.

Z innej beczki, spędziłem zeszły tydzień, kawałek soboty i spędzę jeszcze poniedziałek na montowaniu epizodów z Jolą Rutowicz na platformę komórkową. Nie można zaprzeczyć, że jest ona jakąś postacią medialną, ale kolejny raz dochodzę do wniosku, że to nie ja jestem targetem takich postaci. Niech one sobie istnieją, jasne, ale ja chyba wolę mieć innych idoli.

Natomiast podkręcony całą tą filmowo-monterską zabawą wziąłem się w garść i odgrzebałem stare projekty, w tym zarzuconą animację z CMD. Wprawdzie nie wezmę się teraz za pierwotny projekt, bo nie mam czasu (jakby ktoś JESZCZE nie wiedział, pracujemy z R. nad długim metrażem), ale zrobiłem szybką i brudną animację jednego z lepszych odcinków, jakie pojawiły się w komiksie. Którą załączam poniżej.

Co mówiłem, durniu? – Tylko Mnie Grilluj! od godai’ego na Vimeo.

I może na dziś tyle wystarczy.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

You may also like...

2 komentarze

  1. Jak nie chcesz błogosławieństw ze sceny to chyba musisz chodzić na inne koncerty. ;)

  2. Avatar photo godai pisze:

    Wiesz co, ja chodzę na koncerty, żeby słuchać śpiewu :D Rozumiem, że taka specyfika, ale już wolę, jak mnie błogosławią w imieniu Jah, Lwa Judy, Hajle Sellasiego, niż w imieniu Jezusa Chrystusa.

    Jakoś tak…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *