Podróż na Zhivago

I

Rutger wisiał w czerni, przypominającej mu jedynie lodowate otchłanie kosmicznej pustki, czarne piekło próżni, pozbawionej życia. Osnuty snem umysł powoli rozjaśniało światło świadomości. W miarę jak wzrastała powolnie aktywność synaps a elektryczne impulsy przeskakiwały coraz szybciej między połączeniami, Rutger zaczął dostrzegać więcej podobieństw do próżni. Coraz wyraźniej do jego otumanionego mózgu przebijała się informacja o zimnie.

I o bólu.

Porucznik Rutger Diffenbaker z wrzaskiem poderwał się do pozycji siedzącej. Tak przynajmniej wydawało mu się, że chce zrobić, bo w rzeczywistości ciało nawet nie drgnęło. Bolesny paroksyzm dał mu znać, że jednak mięśnie i reszta są na swoim miejscu. Przebijając się przez skórę powiek w jego umysł sączyło się elektryczne światło jarzeniówek.

Tylko dlaczego to wszystko tak bolało?

Efektem ubocznym wyjścia z hibernacji zawsze była dezorientacja i tymczasowa utrata funkcji motorycznych. Wierzył, że za chwilę ktoś się nim zajmie, ktoś z personelu medycznego, kto został wybudzony wcześniej. Tak, na pewno.

Tylko skąd ten ból. Nigdy przedtem nie był tak silny.

Spokojnie czekał, nie próbując się poruszyć. Pamiętał swoje poprzednie wybudzenia i nauczony tym doświadczeniem wolał czekać aż doktor Wilson się nim zajmie. Czas mijał powoli i Rutger miał wrażenie, że minęły godziny, ale to mogła być zwykła utrata poczucia czasu po wyjściu z hibernacji. W końcu przeleżał tak… Zaraz, jeśli go wybudzili, to znaczy, że są u celu podróży. Czyli przeleżał tak jakieś piętnaście lat. Sporo.

Ale skąd ten pierdolony ból?

Rutger szarpnął głową. Miał wrażenie, że zaraz eksploduje. Napiął mięśnie twarzy i udało mu się otworzyć oczy.

Mimo, że światło było kompletnie rozproszone i miało ciemną, bordową barwę, oczy aż zapiekły gdy popatrzył w sufit nad sobą.

Bordowe światło? Coś mu się nie podobało. W przedziałach hibernacyjnych było zielone oświetlenie. Tak, był tego pewien, mimo pewnych zaburzeń pamięci i w ogóle wahań w równowadze chemicznej organizmu.

Udało mu się unieść rękę. Delikatnie przekrzywiając głowę, bo każdy ruch powodował nowy paroksyzm bólu, spojrzał na wzniesione do światła palce swojej prawej dłoni.

Skóra pokryta była gęstą, brunatną, oleistą substancją. Stracił ponownie przytomność, gdy tylko uświadomił sobie, że to jest krew. Jego własna krew.

Musiały minąć godziny, nim jego umysł znów wychynął na powierzchnię czarnego oceanu wszechogarniającej pustki.

Krew, pomyślał Rutger, czując jakby czyjeś kościste, lodowate palce zacisnęły się na jego sercu i wolno dławiły jego bicie. Krew. A to znaczy…

To, że on leży tu, pokryty krwią…

I że doktor Wilson się nim nie zajęła…

Ani nikt inny się nie pojawił…

Rutger załkał bezgłośnie, czując spazm bólu w klatce piersiowej.

To oznaczało tylko jedno.

„Zhivago” miał bardzo poważną awarię. Być może większość załogi nie żyła.

W sytuacji zagrażającej w sposób znaczny bezpieczeństwu lotu Matka, komputer pokładowy, dokonywała awaryjnego wybudzenia wszystkich zahibernowanych. W pierwszej kolejności załogi, a zaraz potem, ze względów bezpieczeństwa, także pasażerów.

Krew oznaczała najprawdopodobniej tylko jedno.

Aby statek mógł rozwinąć odpowiednią prędkość, a ludzie, nawet zahibernowani, byli zdolni do przetrwania ogromnych przeciążeń jakie miały miejsce w okresach korekt kursu i przyspieszania, konieczny był „system wyrównywania ciśnienia”.

Każda osoba na pokładzie wyposażona została w swego rodzaju „zawór”, wszczepiony pod skórę na biodrze. W hibernatorze wszelkie naturalne otwory ciała były zatykane cewnikami i podłączane do systemu. System miał korygować różnicę ciśnień pomiędzy wnętrzem statku a ludzkim ustrojem.

Gdyby ciśnienie wewnątrz kadłuba zbytnio wzrosło, ciała załogi zostały by spłaszczone.

W przypadku przebicia kadłuba i dekompresji, „system wyrównywania ciśnień” nadmuchałby ludzi jak balony – aż do eksplozji.

Rutger sięgnął ręką do twarzy. Okolice nosa i ust pokrywała gęsta, krzepnąca maź. To samo na piersiach. I na biodrach, przynajmniej w okolicy zaworu.

A może to tylko on. Może reszta ma się lepiej.

Spójrz prawdzie w oczy, Diffenbaker, pomyślał. Gdyby ktoś był na chodzie, już dawno skakaliby wokół ciebie.

Stitch.

Właśnie, co stało się ze Stitchem? Przecież syntetyk nie hibernował. Gdy ludzie spali, android nadzorował działanie mechanizmów statku, konserwował systemy, sprawdzał parametry życia śpiących ludzi…

A jeżeli to on? Jeśli to Stitch załatwił całą ludzką załogę, a jego oszczędził przez niedopatrzenie?

Niemożliwe. Syntetyki zawsze miały zabezpieczenia. A nawet gdyby udało mu się je obejść, nie zostawił by go żywego. Nie spieprzyłby roboty.

Krwawy grymas wykrzywił mu twarz. Wszelkie te dywagacje nie przybliżyły go ani jotę do rozwiązania zagadki. Spoczywał w otwartej kapsule hibernacyjnej, w kałuży własnej krzepnącej krwi i zabawiał się w umysłowe gierki. Zganił siebie w myślach za taką postawę.

Poruszył drugą ręką. Potem obiema nogami. Wyglądało na to, że bezwład po wybudzeniu już minął. Najwyraźniej też uszkodzenia ciała nie były aż tak poważne. Mimo przenikającego tkanki bólu jego funkcje motoryczne działały poprawnie.

Delikatnie uniósł się do pozycji siedzącej. Po jego prawej stronie, w otwartej kapsule, spoczywała podporucznik McVee. A przynajmniej Rutger sądził, że to była ona, bo przed hibernacją zapamiętał tę młodą, atrakcyjną brunetkę jak kładła się w skąpej, bawełnianej bieliźnie do komory hibernacyjnej. Teraz w sąsiedniej kapsule spoczywał splątany kłąb krwawych ochłapów, z grubsza jedynie uformowany jak człowiek i obleczony w przesiąkniętą posoką bawełnianą koszulę. Potworna kukła, niczym okrutny Golem ulepiony z mięsa.

Rutger zachwiał się i na podłogę chlusnęła struga gęstego, śluzowatego płynu, którym wypełniany był zawsze przewód pokarmowy hibernowanych. Raz za razem kolejne skurcze falami wyrzucały to lepkie paskudztwo na podłogę pomieszczenia. Nie ustały nawet gdy opróżnił kompletnie żołądek, ani gdy cofnęła się już partia z dwunastnicy.

Nie mogąc złapać oddechu, na pół siedział, na pół leżał, podparty łokciami, balansując na krawędzi otwartej kapsuły.

Nie wiedział, ile czasu minęło, nim podniósł głowę. Nadludzkim wysiłkiem opuścił nogi i dźwignął umęczone ciało do pozycji pionowej. Nim nawet zdążył spełnić to zadanie, poleciał w dół, na podłogę, prosto w galaretowatą kałużę własnej wydzieliny.

Było mu już wszystko jedno.

Na czworakach poczołgał się wreszcie jakoś do ściany. Wyciągnął w górę dłoń, która powędrowała po gładkiej powierzchni niczym wąż, zostawiając śliski, lepki ślad krwi i śluzu. Palcem wskazującym nacisnął przycisk komunikatora.

– Porucznik… Dif… fenbaker… do Matki – głos, który wydobył się z jego gardła przypominał skrzek.
– Tu system ramowy komputera głównego do porucznika Rutgera Diffenbakera. Matka gotowa do raportu.
– Kto… kto… jeszcze żyje? – udało mu się wydusić.
– Jedna osoba w sekcji 9 – odparł spokojny, modulowany głos Matki.

Sekcja 9. To osadnicy. Nikt z załogi. A jeżeli osadnicy zostali również wybudzeni, to znaczyło, że awaria była na pełną skalę. Kompletny pogrom.

– Przy… czyna… – zażądał.
– Siedem godzin i dwadzieścia dziewięć minut temu „Zhivago” miał kolizję z nieokreślonym obiektem kosmicznym. Obiekt ten pojawił się na kursie kolizyjnym jedenaście godzin wcześniej, lecz mimo prób, kolizji nie udało się uniknąć.
– Zniszczone zostało dwadzieścia trzy sekcje statku, głównie magazyny, niektóre przedziały hibernacyjne i część sterowni. Znaczna część przyrządów sterowniczych nie reaguje. W chwili obecnej „Zhivago” znajduje się w swobodnym dryfie. System ramowy utracił kontrolę nad funkcjami napędowymi jednostki.
– Oznaki życia po kolizji wykazywało cztery osoby. W chwili obecnej wykazują je jedynie dwie. Porucznik Diffenbaker, Rutger, członek załogi. Panna Blair, Regan, z dziewiątej grupy kolonistów. Swój stan pan zna, poruczniku, choć pozwolę sobie dodać, że jest nienajlepszy. Stan panny Blair stabilny, zalecam jednak, abyście oboje udali się natychmiast do MedLabu.
– Kobieta… – wycharczał przez zaciśnięte gardło Rutger – Ironio… losu…
– Poruczniku? – Matka nie posiadała emocji, żadna SI ich nie posiadała, ale gotów był przysiąc, że w komputerowym głosie zadrgała nuta współczucia. System ramowy zaprojektowany był tak, aby mógł odgrywać rolę człowieka w kontaktach interpersonalnych. W awaryjnej sytuacji jak ta.
– Gdzie… jest Stitch? – zapytał, opierając się całym ciężarem plecami o ścianę.
– Sierżant Robinson nie nawiązał kontaktu od czasu kolizji minus dwie minuty. Najprawdopodobniej znajduje się w jednej ze zniszczonych sekcji, lub zupełnie poza statkiem. Prawdopodobieństwo funkcjonowania znikome.
– Kurwa… – zaklął po cichu Rutger – Matko, czy MedLab działa?
– Tak. Zalecam natychmiastowe udanie się tam i poddanie kompleksowemu badaniu.
– Czy ta kobieta… jak jej, Blair… czy ona żyje?
– Potwierdzam. Niepokojący jest jednak brak kontaktu z jej strony. Powinien pan tam jak najszybciej pójść i sprawdzić, co się z nią dzieje, poruczniku.

Rutger przełknął głośno ślinę. Sekcja dziewiąta znajdowała się dobre kilkaset metrów dalej. W tym stanie wyprawa tam i powrót do MedLabu nie wydawały mu się zbyt realne. Z drugiej strony… Dwie osoby umarły od czasu awarii. Jeżeli ta, jak jej, Regan, też umrze, to dalsza egzystencja Rutgera na „Zhivago” traci uzasadnienie. Dryfująca przez pustkę kapsuła czasu, kosztowny grobowiec setek ludzi.

– Matko… Prowadź, idę do sekcji dziewiątej.
– Rozumiem. Mam nadzieję, że pan sobie poradzi, poruczniku.
– Ach! Matko… Zamknij wszystkie kapsuły hibernacyjne i spolaryzuj szkło – samo wspomnienie tego, jak wyglądała McVee odbierało mu ochotę nawet na pobieżne spojrzenia w tym kierunku.
– Zostaw otwartą jedynie kapsułę panny Blair. Idę po nią.

Rutger dźwignął się ciężko spod ściany. Udało mu się wydobyć z szafki w rogu spodnie, które naciągnął nie bez trudu. Płótno natychmiast przywarło do płynów ustrojowych krzepnących na jego skórze. Pchnął dźwignię otwierającą drzwi i spojrzał na korytarz. Zdawało mu się, że ma on wiele kilometrów. Długi tunel stalowych ścian i zielonkawego, elektrycznego światła.

Sporo czasu minęło nim przebrnął przez stalowe trzewia węża między sekcjami. Dziewiąta. Dziękował opatrzności, że to nie była siedemnasta. Gdy stanął pod drzwiami dziewiątki był kompletnie wyczerpany. Wdusił dźwignię i drzwi odsunęły się z cichym sykiem. Jego oczom ukazały się trzy długie rzędy kapsuł. No tak. Tutaj w każdej sekcji spoczywały dwie setki, nie trzynastu ludzi jak w sekcji załogi.

– Matko?
– Tak, poruczniku?
– Gdzie jest Blair?
– Drugi rząd, w głębi po lewej, siódma kapsuła od krawędzi grzędy.

Rutger zaklął cicho pod nosem i ruszył naprzód, spoglądając na plakietki znamionowe, przytwierdzone na podstawach kapsuł. Pod ściemniałym szkłem pokryw majaczyły brunatne, obłe kształty. Wyglądało na to, że cała ludzka obsada „Zhivago” wyglądała obecnie jak podporucznik McVee. Na samo wspomnienie jej widoku poczuł gwałtowną falę mdłości. Zatoczył się na najbliższą kapsułę.

Bolały go wszystkie mięśnie. Każdy krok był teraz niczym koszmar. Porozrywane tkanki zachowywały się jakby przypiekano je na ogniu. Niekontrolowane skurcze przebiegały mięśnie.

„Blair, Francess, kobieta, wiek biologiczny 36” – dostrzegł na tabliczce. Kapsuła była zamknięta. Pewnie siostra, pomyślał, przenosząc wzrok dalej. Albo, nie daj Bóg, córka. A Regan ma pewnie siedemdziesiątkę.

„Blair, Harrison, mężczyzna, wiek biologiczny 37” głosiła informacja na kolejnej kapsule. Następna była otwarta. Podszedł powoli, instynktownie unikając spoglądania w jej wnętrze.

„Blair, Regan, kobieta, wiek biologiczny 14” – odczytał. Popatrzył na kształt we wnętrzu kapsuły. Bawełniana koszula przesiąknięta była krwią. Czarne skrzepy otaczały nos, usta i uszy leżącej dziewczynki, sklejały zebrane z boku głowy płowe włosy. Z każdy niepewnym, ledwo widocznym uniesieniem się i zapadnięciem klatki piersiowej cienka strużka świeżej, czerwonej krwi ściekała z ust rannej.

Regan musiała być w dużo gorszym stanie niż on. Najwyraźniej to, że nadal żyła, zakrawało na swego rodzaju cud. Drobne, szczupłe, wręcz chude ciałko pokryte skrzepami wyglądało naprawdę paskudnie. Rutger rozejrzał się wokół.

Nosze.

Wózek, idioto. Przecież nie weźmiesz sam noszy.

Pod sąsiednią ścianą stał wózek do transportu ubrań. Udało mu się przeciągnąć sprzęt w pobliże jej kapsuły i wydobyć nieszczęsne, zmasakrowane ciało z wnętrza. Dziewczyna była kompletnie bezwładna, leciała mu przez ręce. Z niemałym trudem załadował ją na wózek i ruszył w podróż do MedLabu.

W odczuciu porucznika Żydom udało się szybciej dotrzeć do Ziemi Świętej z Egiptu niż jemu przebyć drogę z komory hibernacyjnej do izolatki. Gdy już złożył nieprzytomną dziewczynkę w pojemniku medycznym, gdy patrzył jak próbniki i cewniki oplatają jej ciało, gdy ekrany MedLabu zamigotały barwami i głos Matki obwieścił przejęcie pełnej kontroli nad jej ustrojem, dopiero wtedy ból całego ciała przypomniał mu o jego własnym stanie.

Praktycznie wczołgał się do kolejnego pojemnika medycznego i zdążył stracić przytomność nim jakiekolwiek urządzenie zbliżyło się do niego.

Avatar photo

Bartek Biedrzycki

Autor książek, komiksów, podcastów i papierowych modeli.

12 komentarzy

  1. Liteon pisze:

    No i ja się pytam co dalej…. :),kurcze trochę młoda ;)

    • Plan był taki, że ona w tej śpiączce kilka lat spędzi. Nie pamiętam już dokładnie tego pomysłu.

      • Liteon pisze:

        Kosmos, katastrofa, główny bohater i zaczątek akcji w kierunku „przeżyć „. Kupiony jestem. Początek książki hehh
        Ps. Nie popedzam :-P

        • Ja sam nie wiem, to stary projekt jest. Bardzo stary…

          • Liteon pisze:

            Dobra poczekam aż będziesz starym zblazowanym autorem. Pomysłów już tylko w szufladzie szukającym w :-P.

            Ps. Hm taki pomysł – może byś wyzwanie jakieś – raz w tygodniu parę stronek powieści na blogu? To nie może nie chwycić ?

          • Gdybym miał na to czas, to chętnie, bo to się już raz udało ;)

          • Liteon pisze:

            Hm, ale Twoja? Bo kurka nie wiem a Czy metro? A wrzuciłem na w wujka i pełno tych odcinkowych. Jakieś plagiaty 13 latek itp.

            No ok pomysł stary ale i tak myślę, że jary :-)

          • „Kompleks” przecież pierwotnie szedł na tym blogu w odcinkach :)

          • Liteon pisze:

            Ok. Dałem plamę hehh, nie wiedziałem.

          • Mało kto pamięta, bo ukazywał się od września do listopada, a 1 grudnia już był cały zdjęty.

          • Liteon pisze:

            Ok to masz czekającego czytelnika. Tylko sam nie wiem czy bym nie wolał Europy i dalszych losów naszej pani astronautki :-).

          • Nie zacząłem jeszcze „Europy” pisać, jestem w fazie testów. Ale może trzeba to sobie tak dozować, po kawałku tego po kawałku tego. Na razie odpoczywam przed autorską redakcją „Stacji”, nic nie piszę, nic nie robię, jedynie nagarniam jak zwykle łapami rumosz ze źródeł do wszystkiego, co się da.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *